Co się wydarzyło na pokładzie Wagera?
Ten tekst jest fragmentem książki Davida Granna „Sprawa Wagera. Opowieść o katastrofie, buncie i morderstwie”.
Sztormy nie ustawały ni w dzień, ni w nocy. John Byron wpatrywał się z podziwem w fale, które rozbijały się o Wagera, miotając na wszystkie strony czterdziestometrowym okrętem, zupełnie jakby był żałosną łodzią wiosłową. Woda dostawała się do środka praktycznie przez każdą szparę w kadłubie, zalewając dolne pokłady i sprawiając, że oficerowie i załoganci musieli po rzucić hamaki i koje; nie było już żadnego miejsca dla chorych. Mężczyzn piekły palce od chwytania mokrych lin, mokrych rei, mokrych want, mokrego koła sterowego, mokrych drabinek i mokrych żagli. Byron był przemoczony do suchej nitki zarówno przez ulewne deszcze, jak i fale. Wszystko zdawało się ociekać, kurczyć, rozkładać.
W marcu 1741 roku, gdy eskadra przedzierała się przez wyjący mrok w kierunku nieuchwytnego przylądka Horn (w którym dokładnie miejscu znajdował się on na mapie?), Byron starał się utrzymać pozycję na wachcie. Rozstawił nogi jak krzywonogi gauczo i trzymał się wszystkiego, co gwarantowało bezpieczeństwo – w przeciwnym razie już dawno pochłonęłoby go spienione morze. Niebo przeszyła błyskawica, która rozbłysła przed nim, a następnie sprawiła, że świat stał się jeszcze czarniejszy.
Temperatura wciąż spadała, aż deszcz przeszedł najpierw w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg. Łańcuchy pokryły się lodem, niektórzy marynarze doznali odmrożeń. „Poniżej czterdziestu stopni szerokości geograficznej nie ma prawa” – głosiło marynarskie porzekadło. „Poniżej pięćdziesięciu stopni nie ma Boga”. Teraz znaleźli się w pasie wyjących pięćdziesiątek. Byron zauważył, że wiatr w tym rejonie wieje z „taką siłą, że nic nie może mu się oprzeć, a fale są tak wysokie, że rozrywają statki na kawałki”. Jego zdaniem była to „najbardziej nieprzyjemna żegluga na świecie”.
Wiedział, że eskadra potrzebuje samozaparcia wszystkich członków załogi. Jednak niemal natychmiast po tym, jak 7 marca Wager przepłynął przez cieśninę Le Maire, zauważył, że wielu jego towarzyszy nie może podnieść się z hamaków. Ich skóra zaczęła robić się sina, a następnie czarna jak węgiel. Wielebny Wal ter nazwał to „bujnością zagrzybionego ciała”. Kostki potwor nie im puchły, a to, co ich trawiło, przemieszczało się w górę ciał, do ud, bioder i ramion, niczym żrąca trucizna. Cierpiący na tę przypadłość nauczyciel Thomas wspominał, że początkowo od czuwał tylko niewielki ból w lewym dużym palcu u nogi, jednak niedługo później zaobserwował twarde guzki i wrzodziejące rany rozprzestrzeniające się po całym ciele. Towarzyszyły temu, jak pisał, „tak ogromne bóle w stawach kolanowych, kostkach i palcach u nóg, że gdy ich zaznałem, pomyślałem, iż nie sposób, by ludzka natura je zniosła”. Później również Byron zapadł na tę straszną chorobę i odkrył, że wywoływała ona „najbardziej gwałtowny ból, jaki można sobie wyobrazić”.
Gdy plaga zaatakowała twarze marynarzy, niektórzy z nich zaczęli przypominać potwory z koszmarów. Ich przekrwione oczy stały się wyłupiaste. Wypadały im zęby i włosy. Oddech cuchnął (jeden z towarzyszy Byrona nazwał to tak niezdrowym smrodem, jakby sama śmierć już po nich przyszła). Tkanki, które spajały ich ciała, zdawały się rozluźniać. W niektórych przypadkach jątrzyły się nawet stare rany, jak u mężczyzny, który został ranny w bitwie nad Boyne, do której doszło w Irlandii ponad pięćdziesiąt lat wcześniej. „Co jeszcze bardziej zdumiewające” – zauważył wielebny Walter, jedna z kości tego mężczyzny, która zagoiła się po złamaniu podczas bitwy, teraz ponownie się złamała, „jakby nigdy nie została złożona”.
Potem choroba zaczynała niekorzystnie wpływać na psychikę. W jednej chwili mężczyźni doznawali sielankowych wizji strumieni i pastwisk, a w następnej, gdy docierało do nich, gdzie się znajdują, popadali w czarną rozpacz. Wielebny Walter zauważył, że to „dziwne przygnębienie” wiązało się z „dreszczami, drżeniem i […] najstraszliwszymi lękami”. Jeden z lekarzy porównał ten stan do „upadku całej duszy”. Byron widział, jak niektórzy z członków załogi popadali w obłęd. Jak to ujął któryś z jego towarzyszy: „[choroba] atakowała ich mózgi i ogarniało ich szaleństwo”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Davida Granna „Sprawa Wagera. Opowieść o katastrofie, buncie i morderstwie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Cierpieli na przypadłość, którą brytyjski kapitan nazwał „plagą morza”: szkorbut. Podobnie jak inni, Byron nie wiedział, co ją wywołuje. Uderzyła w eskadrę po mniej więcej miesiącu na morzu i w wieku żagli stanowiła wielką zagadkę, zabijając więcej marynarzy niż wszystkie inne zagrożenia – w tym inne choroby, bitwy morskie i sztormy – razem wzięte. Na okrętach Ansona szkorbut pojawił się, gdy marynarze byli już schorowani, co do prowadziło do jednej z najpoważniejszych epidemii na morzu. „Nie będę udawać, że potrafię opisać tę straszliwą chorobę – relacjonował zwykle opanowany Anson – jednakże żadna plaga nigdy nie dorównała temu, co nas spotkało”.
Pewnej nocy, podczas niekończącego się sztormu, gdy Byron usiłował zasnąć w swoim przemoczonym hamaku, usłyszał osiem dzwonów i ruszył na pokład na kolejną wachtę. Przedzierał się przez labirynt pomieszczeń, nie mogąc dostrzec niemal nic – lampy pogaszono, w obawie, że mogą się przewrócić i wywołać pożar. Nawet kucharzowi nie pozwolono rozpalić w kuchence i wszyscy musieli jeść surowe mięso.
Kiedy Byron wyszedł na pokład, poczuł zimny podmuch wiatru i ze zdziwieniem skonstatował, że na wachcie jest tylko kilkadziesiąt osób. „Większość ludzi – pisał w swojej relacji – [została] unieruchomiona z powodu wyczerpania i choroby”.
Jednostkom groziło, że zabraknie rąk do pracy. Lekarz okrętowy Henry Ettrick, który po śmierci głównego lekarza Centuriona został tam przeniesiony z Wagera, próbował powstrzymać rozwój epidemii. W kubryku Centuriona włożył kitel, wyjął piłę i rozciął kilka ciał, próbując ustalić przyczynę choroby. Miał nadzieję, że martwi uratują żywych. Według relacji z jego odkryć: „kości ofiar, po zeskrobaniu mięsa, były całkowicie czarne”, a ich krew wydawała się mieć osobliwy kolor, przypominający jakiś „czarnożółty trunek”. Po kilku sekcjach Ettrick ogłosił, że chorobę wywołał mroźny klimat. Kiedy zwrócono mu uwagę, że szkorbut jest równie powszechny w klimacie tropikalnym, przyznał, że przyczyna pozostaje „całkowitą tajemnicą”.
Epidemia szalała dalej, niczym sztorm wewnątrz sztormu. Gdy Ettrick przeszedł na Centuriona, lekarz slupu Trial Walter Elliot został przeniesiony na Wagera. Byron opisał go jako wspaniało myślnego, energicznego i bardzo silnego młodego człowieka, który wydawał się predestynowany do jak najdłuższego przetrwania. Elliot był oddany kapitanowi Cheapowi, który teraz sam walczył ze szkorbutem. „To wielkie nieszczęście – zauważył medyk – [że kapitan] zachorował w takim momencie”.
Lekarz robił wszystko, co w jego mocy, by pomóc Cheapowi, Byronowi i innym chorym. Istniejące środki zaradcze były jednak równie bezwartościowe, co stojące za nimi teorie. Wiele osób, wierząc, że w naturze ziemi musi być coś istotnego dla ludzi, twierdziło, że jedynym lekarstwem jest zakopywanie chorych po brodę w glebie. Pewien oficer podczas innego rejsu wspominał dziwaczny widok „dwudziestu ludzkich głów wystających z ziemi”.
Jako że ekspedycja Ansona została uwięziona na morzu, głównym przepisywanym lekiem były „pigułki i krople” doktora Joshuy Warda – środek przeczyszczający reklamowany jako ten, który przynosi „wiele cudownych i szybkich wyleczeń”. Anson, nie chcąc, by jego ludzie doznawali czegoś, czego sam by nie zniósł, zażył ten środek jako pierwszy. Thomas napisał, że większość mężczyzn, którzy go spożyli, została „bardzo gwałtownie zaatakowana, zarówno przez wymioty, jak i wypróżnienia”. Je den z marynarzy po połknięciu tabletki doznał krwotoku z nosa i o mało nie umarł. Ward okazał się szarlatanem; jego mikstura zawierała trujące ilości antymonu i, jak niektórzy podejrzewali, arsenu. Pigułki pozbawiały chorych potrzebnych składników odżywczych, prawdopodobnie przyczyniając się do wielu zgonów. Lekarz okrętowy Ettrick, który później również zmarł z powodu tej choroby, z rozpaczą przyznał, że wszystkie dostępne mu metody leczenia okazały się bezużyteczne.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Davida Granna „Sprawa Wagera. Opowieść o katastrofie, buncie i morderstwie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Tymczasem rozwiązanie było banalnie proste. Powodem szkorbutu jest niedobór witaminy C w organizmie, wynikający z braku w diecie surowych warzyw i owoców. Człowiek przestaje wytwarzać białko znane jako kolagen, które spaja kości i tkanki i jest wykorzystywane do syntezy dopaminy oraz innych hormonów, które mogą wpływać na nastrój. (Wydaje się, że ludzie Ansona cierpieli również na inne niedobory, na przykład niewystarczający poziom niacyny, który może prowadzić do psychozy, oraz witaminy A, co powoduje kurzą ślepotę). Porucznik Saumarez poniewczasie zaczął wyczuwać moc niektórych składników odżywczych. „Mogłem wyraźnie zaobserwować – pisał – że w ludzkim organizmie istnieje je ne sais quoi, czego nie można odnowić, nie można zachować, bez pomocy pewnych ziemskich cząstek. Mówiąc prościej: ziemia jest prawdziwym żywiołem człowieka, a warzywa i owoce jego jedynym lekarstwem”. Wszystko, czego Byron i jego towarzysze potrzebowali, by zwalczyć szkorbut, to trochę cytrusów. Kiedy zatrzymali się na Wyspie Świętej Katarzyny, by uzupełnić zapasy, znaleźli tam mnóstwo limonek. Lekarstwo – ów zakazany owoc, który dekady później miał być dostarczany wszystkim brytyjskim marynarzom, nadając im przydomek limeys – było na wyciągnięcie ręki.
Podczas gdy eskadra płynęła dalej, Byron patrzył z udręką, jak wielu chorych łapczywie chwyta powietrze. Wyglądali, jakby tonęli. Jeden po drugim umierali – z dala od swoich rodzin i grobów przodków. Wielebny Walter donosił, że niektórzy próbowali wstać, lecz „umierali, zanim zdołali dotrzeć na pokład; nie było też niczym niezwykłym, że ci, którzy byli w stanie chodzić po pokładzie i wykonywać jakieś obowiązki, nagle padali martwi”. Nawet ci, których przeniesiono w hamakach z jednej części okrętu do drugiej, niespodziewanie umierali. „Czymś powszednim stało się żegnanie każdego ranka ośmiu lub dziesięciu mężczyzn z każdego okrętu” – pisał Millechamp w swoim dzienniku.
W sumie blisko trzystu z około pięciuset mężczyzn na Centurionie zostało ostatecznie uznanych za „DD”, czyli zwolnionych ze służby z powodu śmierci. Z blisko czterystu osób, które opuściły Anglię na okręcie Gloucester, trzy czwarte pochowano na morzu, w tym wszystkich niepełnosprawnych rekrutów. Kapitan, który sam zmagał się z ciężką chorobą, zapisał w swoim dzienniku: „Żadnymi słowy nie sposób wyrazić niedoli, w jakiej zmarli niektórzy z tych mężczyzn”. Na okręcie Severn pożegnano dwu stu dziewięćdziesięciu mężczyzn i chłopców, co stanowiło blisko połowę jego załogi. Z kolei na Wagerze Byron był świadkiem, jak kompania pierwotnie składająca się z blisko dwustu pięćdziesięciu oficerów i członków załogi skurczyła się do mniej niż dwustu dwudziestu, a potem – do niecałych dwustu. Tych zaś, którzy po zostali przy życiu, z ledwością można było odróżnić od zmarłych. Jak to ujął jeden z oficerów: „[Byliśmy] tak słabi i wycieńczeni, że z trudem chodziliśmy po pokładzie”.
Choroba nie tylko toczyła tkanki, które spajały ciała marynarzy, lecz także dziesiątkowała załogi. Niegdyś potężna eskadra przypominała grupę okrętów widm, na których, według jednej z relacji, pleniły się tylko szkodniki: „Na pokładach widziano tyle szczurów, że jedynie naoczni świadkowie dawali temu wiarę”. Atakowały pomieszczenia sypialne, biegały po stołach i oszpecały ciała zmarłych, którzy leżeli na pokładzie w oczekiwaniu na pochówek. Jednemu trupowi wydłubały oczy, innemu wyjadły policzki.
Każdego dnia Byron i inni oficerowie wpisywali do rejestrów nazwiska towarzyszy, którzy właśnie „odeszli z tego świata”. Kapitan okrętu Severn napisał w raporcie do admiralicji, że po śmierci kapitana awansował marynarza o nazwisku Campbell, który wykazał się „wielką pracowitością i zdecydowanym zachowaniem w obliczu wszystkich naszych trudności i niebezpieczeństw”; chwilę później, w tej samej relacji, kapitan dodał: „Właśnie otrzymałem wiadomość, że pan Campbell zmarł tego dnia”. Midszypmen na Centurionie, Keppel, którego chore, bezzębne usta przypominały ciemną jaskinię, był tak zmęczony katalogowaniem zmarłych, że napisał przepraszająco: „Pominąłem w moim dzienniku śmierć kilku ludzi”.
W rejestrach nie zostało jednak pominięte jedno późniejsze odejście. Wpis, opatrzony standardowymi skrótami „AB” (mat) i „DD”, jest obecnie rozmazany, ale wciąż czytelny, tworząc wyblakłe epitafium. Brzmi on: „Henry Cheap, AB, DD […] na morzu”. Słowa te dotyczą młodego siostrzeńca kapitana Cheapa. Jego śmierć bez wątpienia wstrząsnęła nowym dowódcą Wagera bardziej niż jakikolwiek sztorm.
Byron starał się zapewnić swoim zmarłym towarzyszom odpowiedni pochówek na morzu, ale było tak wiele ciał i tak mało rąk do pomocy, że zwłoki często bezceremonialnie wyrzucano za burtę. Jak to ujął lord Byron, który jak twierdził, czerpał z tego, co „opisał w »Podróżach« […] dziadek”: „[zmarły odchodził] bez dzwonów, bez pogrzebu, w trumnę nie zamknięty”.