„Ciocia, idziemy na śmierć?”. Listy z tamtego świata
Ten tekst jest fragmentem książki Remigiusza Grzeli „Trzy życia Ireny Gelblum”.
„21.III.43 r.
Dziś pierwszy dzień wiosny, dzień, który budzi nadzieję, wiarę w lepsze jutro dla wszystkich na świecie, niestety, tylko nie dla nas, pozostałej garstki Żydów-skazańców, na których wyrok śmierci podpisany został w dniu 22 lipca 1942 r., i w których do tej pory cudem jakimś tli się maleńka iskierka życia. Nie jesteśmy już ludźmi, lecz straszliwemi upiorami, snującemi się w obłędnej rezygnacji, wyczekując zbawienia – Śmierci. Jesteśmy szczuci, nękani i katowani w tak straszliwy sposób, że jedynym ocaleniem może być tylko cud t.zn. koniec wojny. Jeżeli koniec wojny jest daleki, to naprawdę tylko dobroczynna, kojąca wszelki ból śmierć może nas zbawić. Masowe egzekucje trwają dotychczas, a my stoimy w „ogonku”, czekając naszej kolei. W miarę możności i w straszliwym egoizmie przepuszczam innych, którym więcej się śpieszy do tej okrutnej, w torturach zadanej śmierci, a my stale kierujemy się na koniec, w nadziei, że może się stanie jakiś cud. Niestety, cudu nie ma, koniec się zbliża. Psychicznie jesteśmy przygotowani na śmierć od przeszło pół roku. Pójdziemy więc jej na spotkanie nie jako bohaterzy, ale z rezygnacją.
Moje kochane Siostry Belu i Felko!
(…) Wierzyłam do niedawna, że razem z Heniem [bratem] będziemy mogli z Wami podzielić nasz ból, który wypełnia nasze serce po stracie całej rodziny (…) Żebyście jednak nie musiały snuć domysłów w związku z nami, postanowiliśmy napisać do Was ten list (prawdopodobnie ostatni), który Wam w drobnej cząstce wyjaśni, co się z nami działo (…) Prawda jest zawsze lepsza od wszelkich domysłów i złudzeń. Może być, że jesteśmy w tym wypadku bezwzględni, ale nasze przeżycia tak nas zahartowały, że to, co innym wydaje się okrucieństwem, dla nas jest błahostką, a łzy, które mogą wycisnąć tego rodzaju listy, są dla nas nastrojem luksusowym. My prawdopodobnie tego listu do Was wysłać nie będziemy mogli, bo kiedy będzie możliwość wysyłania listów, nie będzie już nas. Nie wiemy jeszcze w jaki sposób i w jakich okolicznościach zginiemy (możliwe, że sami popełnimy samobójstwo, aby uniknąć tortur), ale śmierć jest nieunikniona. Wobec tego list ten powierzamy naszym aryjskim przyjacielom, aby na wypadek naszej śmierci i przy najbliższej możliwości wysłali Wam ten list.
Nadawca listu, gdy tylko zażądacie tego, udzieli Wam w każdej chwili wszelkich (o ile będą wiedzieli) informacji o dalszych kolejach naszego życia. Dowiecie się od nich, co się dzieje i gdzie znajduje się nasz jedyny skarb: utalentowany wybitnie synek Hali [Halina Berensztejn z domu Rubinlicht, bakteriolog], który cudem kilkakrotnie uratowany od śmierci (chociaż był już na Wozie Śmierci, który jechał na miejsce straceń) nie podzielił losu innych żydowskich dzieci, mordowanych masowo do lat 10-ciu oficjalnie, a od 10-ciu wzwyż do 90-cioletnich starców włącznie, jak to miało miejsce z naszym Ojcem nawpółoficjalnie. Dowiecie się u tych Państwa, gdzie znajduje się Artur Berensztejn, urodzony 13 stycznia 1937 r. z ojca Józefa, z matki Haliny Rubinlicht. Obecnie nosi imię i nazwisko polskie. Zabierzcie go do siebie. Jakkolwiek obiecałam nieszczęśliwej Hali zastąpić mu matkę, co do tej pory starałam się wykonać wspólnie z Heniem, a teraz kończy się ta możliwość. Po naszej śmierci będzie to Waszym obowiązkiem, wychować tego chłopczyka o wyjątkowej inteligencji, urodzie i zdolnościach rzeźbiarskich (…).
[Mama] szczęśliwie umarła w porę na własnym łóżku, w otoczeniu dzieci, unikając tak strasznych przeżyć jak pozostali, jak np. Ojciec, który szedł na śmierć z całą świadomością i który jak Bohater żegnał Henia, podtrzymując go jeszcze na duchu. A ciało Jego rzucone gdzieś na śmietnik lub w jakimś nieznanym ogólnym 5000-cznym grobie, znalazło wreszcie wieczysty spokój. Zabierzcie te drobne pamiątki po Mamie, gdyż Heniek wierzy, że tylko one ocaliły go do tej pory od śmierci, a trzymał je zawsze przy sobie. Niech Was nie dziwi ta przesądność, która się w nas zrodziła. Kiedyś byłabym mocno potępiała tego rodzaju przesądy. Ale gdy przypadek zrządził, że w dniu 20 stycznia, w 10-tą rocznicę śmierci Naszej Matki 3-ka, t.zn. Henio, Arturek i ja uniknęliśmy po raz nie wiem który śmierci, gdy poczuliśmy zimną lufę karabinu prawie przy skro[1]ni, to tylko Matka nas wtedy uratowała... (…) Poza odrobiną cyjankali zdobytą za fantastyczną cenę – nic nie posiadamy. Zrobimy z niego użytek tylko wtedy, gdy zobaczymy, że nas tortury nie pominą. Jak zresztą obiecaliśmy sobie wszyscy w rodzinie przy ogólnym podziale tego zbawczego środka. Nie wiem tylko, czy wszyscy nasi, którzy zginęli, zdążyli zażyć w porę tej niezawodnej trucizny.
(…) Od chwili zamknięcia nas w murach ghetta obrzęki głodowe były zjawiskiem naturalnym u ojca, Moryca [Moryc Rubinlicht, księgowy], Lolci [Lola, żona Moryca, z domu Rubinsztejn, nauczycielka], Urysia. Gdzie Ruta [Karlińska, z domu Rubinlicht, dentystka] i Hala osiągnęły wagę 35 kg., gdzie Henio upodobnił się do głodomora, a ja zapadłam na ciężką chorobę owrzodzenia żołądka. Ja i Ruta pracowałyśmy jako robotnice-szwaczki. Uri był listonoszem, a Henio także próbował zarabiać i jakoś pchaliśmy w nadziei doczekania końca wojny. Na domiar wszystkiego spadł na nas obowiązek utrzymania Estery Felhendler, nieszczęśliwej niewidomej kobiety. Cała rodzina Gelblumów umarła z głodu lub tyfusu, który szalał i zabierał tysiące ofiar. W tym miejscu muszę wyrazić swój żal do Helci Faller [córka Estery], gdyż jej obojętność w stosunku do matki, po której bądź co bądź odbierze majątek, jest tak skandaliczna, że woła o pomstę do nieba. Trzeba być bez serca, aby pozwolić spuchnąć matce z głodu, z chwilą gdy inni otrzymywali stale paczki żywnościowe i z tego żyli. Na nic się nie zda tłumaczenie, że to było kosztowne. Należało sprzedać futro, które mamusia sprawiła. Ale widocznie egoizm i skąpstwo jest dziedziczne. Gdybyśmy zostali przy życiu, nie jest wykluczonym, że zażądalibyśmy od niej zapłaty za ten 3-letni okres dźwigania ciężaru na swoich wątłych barkach. Ja coraz częściej zapadałam na zdrowiu. Częste krwotoki żołądka wyczerpały mnie tak straszliwie, że wyglądałam jak zmarlak na urlopie (…).
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Remigiusza Grzeli „Trzy życia Ireny Gelblum” bezpośrednio pod tym linkiem!
16 lipca 1942 r., gdy byłam sama w domu, straciłam przytomność (szkoda, że wtedy nie umarłam, bo to byłaby idealna śmierć), a zbudziłam się w kałuży krwi, która wypełniała łóżko i przeciekła poprzez materac na podłogę. Krwotok żołądka ustami i kiszką stolcową trwał chyba niedługo, ale straciłam dużo krwi. Całą noc lekarze trzymali mnie na kamforze, a rano otrzymałam transfuzję krwi, którą ofiarowała mi niezapomniana Lutka. Dostałam 350 cm, a po kilku dniach miałam otrzymać jeszcze 500 cm. Już dalsze wypadki nie pozwoliły na to. Osiem dni leżałam obłożona lodem bez kropli wody. Odżywiano mnie sztucznie hipodermą, t.zn. dawano dwa razy dziennie w uda po 500 gr. soli fizjologicznej i cukru. Cierpienia były tak ogromne, że wolałam umrzeć, ale Henio nie pozwalał. Do dziś dnia niepojętą zagadką dla lekarzy, jeśli tacy jeszcze są, jest moje istnienie. Zyskałam sobie miano Wańki-wstańki, a wyjątkowo odporny organizm upodabnia mnie do Rasputina. Po kilku dniach wyszło okrutne zarządzenie wysiedlenia Żydów. Nie wiedzieliśmy, że jest to ostateczna likwidacja żydostwa.
Rozpoczęły się t.zw. blokady, t.zn. zamykano dom i wywlekano wszystkich bez wyjątku Żydów, począwszy od niemowląt w kołyskach do starców, a kończąc na chorych, na t.zw. wóz śmierci. I tak na początku luksusowo, bo potem gnano pieszo masowych skazańców, zapędzano na specjalny plac, gdzie starców i dzieci zabijano na miejscu, a młodych ludzi – kobiety i mężczyzn – ładowano po 120 osób do wagonów, wysypanych uprzednio siarką, wapnem i innymi chemicznymi środkami. Wagony takie plombowano, odsuwano na bocznicę i przez kilka dni w strasznych męczarniach głodu i trujących gazów, które wydzielała siarka i inne chemiczne związki w połączeniu z uryną, spalały się ciała ludzkie. Po kilku dniach wyładowywano zwęglone ciała naszych rodaków. Pierwszą ofiarą padł Ojciec dnia 26 lipca 1942 r., gdy głodny wysunął się na ulicę, aby otrzymać kilka gramów chleba na bony. Zbiry schwyciły go na wóz i mimo usilnych starań Henia, wywieźli na Plac Śmierci. Kręcił się kilka dni bez kropli wody, ukrywając się przed wysłaniem, ale dla starców szkoda było miejsca w wagonie i rozstrzelano go na miejscu. Muszę Wam zaznaczyć, że mimo jego 80 i pół lat był wyjątkowo żywotny i zdrowy na umyśle i ciele. Ogromnie chciał żyć, aby wyemigrować i dużo spraw załatwić. Po dwóch dniach straciliśmy Moryca i Lolę, którym Hala zdążyła dać na drogę trochę cyjankali. Było to 28 lipca 1942 r. Po kilku dniach przyszli zbiry rozprawiać się z chorymi. Ludzi, którzy ukrywali się na strychach, piwnicach lub innych kryjówkach, zabijano na miejscu.
Gdy u sąsiadów Henia zabili dziewczynę leżącą na łóżku, zdążyłam w ostatniej chwili przy pomocy Henia w kilka dni po transfuzji, śmiertelnie osłabiona skryć się pod łóżkiem, a gdy weszli do pokoju i mnie nie znaleźli w łóżku, zabili staruszka sublokatora Henia, wysiedleńca z Kutna, niejakiego Mendelsona, 70-letniego wyjątkowego staruszka. Ocaleni, jak to się wtedy zdawało, mogli być tylko Żydzi, którzy pracują w obozach. To też Henio za cenę swego warsztatu pracy, t.j. 4-ch maszyn, motoru i innych wartościowych rzeczy umieścił siebie, Lutkę [Rubinlicht, szwagierka Franciszki], Lilkę, Halę, mnie i Józefa w ciężkim obozie pracy, a Ruta i Uri mieli być uratowani przez pracę w Gminie. Ale i to, niestety, nie pomogło. W dniu przeniesienia się naszego do przymusowej ewakuacji z naszych mieszkań w ciągu godziny zabrali nam Lutkę i Lilkę w dniu 9 sierpnia. Tegoż samego dnia zginął Uri, a dzień później Rutka, t.zn. 10 sierpnia. 20 sierpnia wypędzono Żydów z Otwocka i dnia tego rozstrzelano Ankę wraz z rodziną na szosie, a dnia 5 września już z obozu pracy wyrwano nam Halę, która od początku wojny była błędna ze strachu.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Remigiusza Grzeli „Trzy życia Ireny Gelblum” bezpośrednio pod tym linkiem!
Oderwano ją od małego 5-letniego dziecka, które cudem żyje. Romka Landaua zabili w Białymstoku Niemcy po zajęciu terenów wschodnich. Nacia akurat w dniu 22 lipca, kiedy rozpoczęła się likwidacja Warszawy, napisała rozpaczliwy list, aby ją ratować, ale byliśmy bezsilni. Sądzę, że spotkał ją ten sam los co pozostałych. O Leonie nic nie wiemy. Sądząc z jego listu, także chyba zakończył tragicznie. My z Heniem, z Arturkiem i Józefem dotychczas byliśmy w obozie pracy, który także został „zlikwidowany”. Udało nam się w fantastyczny sposób uciec stamtąd. Gdzie Józef się podział, nie wiemy. My jesteśmy we trójkę ukryci w lochu już od 4-ch tygodni w aryjskiej dzielnicy. Musimy, niestety, stąd iść, gdyż jesteśmy szczuci i tropieni gorzej od dzikich zwierząt. Wobec tego, że nie mamy możliwości utrzymania się tutaj i jesteśmy narażeni na denuncjację, co grozi śmiercią nam i naszym opiekunom, postanowiliśmy po ulokowaniu Arturka oddać się w ręce zbirów i tam połknąć naszą nieocenioną truciznę. Nie możemy popełnić samobójstwa tutaj, gdyż nasz gospodarz padłby ofiarą. Wszak Polakom nie wolno pod karą śmierci nie tylko ukrywać Żydów, ale nawet pomagać im w czemkolwiek. Wprost przeciwnie, każdy dobry obywatel powinien każdego spotkanego Żyda lub dziecko żydowskie od[1]dać w ręce SS. Wyznaczone są nagrody za ten szlachetny czyn. Pobyt w naszym obozie jest koszmarny. Dziecko nasze ma uraz psychiczny i wątpię, czy po wojnie, jeśli przeżyje, potrafi się zaśmiać. Ja siebie sama podziwiam, gdyż w dwa tygodnie po śmiertelnej chorobie po transfuzji siedziałam w fabryce przy nocnej pracy 14-godzinnej na 16 dekach trującego chleba, misce pomyj zamiast zupy. To było naszym całodziennym pożywieniem i zapłatą. To też umrzeć było trudno, a obrzęki głodowe deformowały człowieka i upodabniały do zwierząt. I tutaj znowu ciężko zachorowałam, bo znowu miałam poważny krwotok i skręt kiszek, i wymioty kału przez usta, który trwał 7 minut, ale starczyło, by się nacierpieć za całe życie. Obeszło się cudem bez operacji.
Musiałam przejść jeszcze tę próbę, gdyż Żydom nie udzielano żadnej pomocy lekarskiej, a tembardziej nie operowano. Ratował mnie Henio, a podtrzymywał mnie przy życiu Józef, kłując mnie zastrzykami, które zdobywano nielegalnie za cenę ostatniego garnituru i ostatniej koszuli. Zajmował się mną, nielegalnie oczywiście, młody, ale zdolny lekarz, który w naszym obozie maskował się pod postacią tragarza. Funkcję śmieciarza pełnił Józef. Pracy nie wolno było opuszczać, gdyż to groziło strasznymi konsekwencjami, to też chorych w obozie nie było. Przychodziłam do pracy z gorączką 39°, niektórzy z tyfusem nieprzytomni także zjawiali się do pracy, udając zdrowych, gdyż zwłaszcza tych chorych rozstrzeliwano od razu, aby zaraza się nie szerzyła. Widzę, że się za bardzo wdaję w szczegóły, a na to nie mam czasu ani cierpliwości (…) Nie wszyscy nasi zginęli w ten sam sposób. Na przykład Hala była ogarnięta manią, to też gdy ją nasz „chlebodawca” i patron fabryki, który cały czas musiał dawać ofiary do zagazowania łaknącym krwi SS-owcom, wyciągnął Halę z szeregu, ona uciekła im dwa razy z rąk i ukryła się w jakiejś dziurze w tobole pościeli.
Wyciągnęli ją, okrutnie skatowali i zawlekli do Treblinki, gdzie mieli specjalnie urządzoną łaźnię, do której wpychano ludzi rozebranych do naga (odzież miała dużą wartość, chociaż żydowska, konfiskowano ją dla swoich potrzeb) i zagazowano. Myślę, że Hala próbowała jeszcze w drodze uciekać. Może ją w drodze zastrzelili. Treblinki to miejscowość koło Małkini, gdzie był obóz karny. Francuscy Żydzi w całej naiwności nazywali ją kolonią Treblinki i zapytywali nas, czy są tam hotele. Przyjeżdżali oni z eleganckim bagażem, bez którego, zdawało się, żyć nie potrafią. Podzielili los innych Żydów. Jest jeszcze obóz w Oświęcimiu, gdzie spalono skazańców. Tam także stracono dużo naszych krewnych, znajomych i Żydów w ogóle, a przeważnie tracono i masowo Polaków (…) Jeżeli zostaniemy przy życiu, napiszemy jeszcze. Muszę już kończyć, bo jestem strasznie zmęczona, tembardziej, że jestem od 2 tygodni znowu chora. Stale mam krwotoki wewnętrzne żołądka. Henio od kilku dni ma ataki wątrobiane i ruszać się nie może, a my musimy działać, żeby sprolongować nasze życie na jeszcze parę dni. Może zajdzie cud. Bądźcie zdrowi i szczęśliwi. Całujemy Was gorąco i serdecznie Franka, Estellę i Sylwian. Całuje Arturek Was wszystkich Henryk. Serdecznie dziękuję za pamięć i pomoc, którą dostałam od Was. Niestety, Luta i Lilka podziękować nie mogą. Bądźcie szczęśliwi. Całuję [obok dopisek] Henryk. P.S. Postarajcie się koniecznie zabrać Arturka. Skończył on w styczniu 6 lat. Jest dzieckiem wyjątkowo udanym i będziecie miały z niego pociechę (…).
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Remigiusza Grzeli „Trzy życia Ireny Gelblum” bezpośrednio pod tym linkiem!
Od 19 kwietnia trwa rewolta pozostałych Żydów w ghecie, które Niemcy postanowili ostatecznie zlikwidować. Nie spodziewali się zbrojnego oporu. Garstka skazańców, która ma straszliwą pogardę dla śmierci, postanowiła (szkoda, że tak późno) oddać życie za życie. Każdy młodzieniec, każda dziewczyna ginie dziś jak bohater. Otóż teraz 16-letnia dziewczynka, przypadkowo moja uczennica, przywiązała do pasa kilka granatów, tzw. butelek, wyszła na balkon, oblała głowę benzyną, podpaliła się i zrzuciła się na przejeżdżający czołg. Na szczęście ze skutkiem, bo go unieszkodliwiła i zginęła wraz z załogą. Niesłusznie zrobiono nam opinię tchórzów. Żydzi są Bohaterami i giną jak Bohaterzy. Niemcy mają na wszystko radę. Podpalili ghetto. Do usiłujących się wydostać z płomieni strzelają. To też z płonących domów matki wyrzucają swoje dzieci, owijając im oczy, a potem same skaczą. Wstyd mi, że leżę ukryta z Arturkiem w norze po drugiej stronie barykady, zamiast brać udział w walkach i zginąć razem ze wszystkimi. Nie mam siły pisać. Może jak przeżyję, opowiem.
Dnia 29 kwietnia 1942 r. został zamordowany mój Skarb najdroższy Arturek, razem z Józefem. Ostatnie jego słowa: „Ciocia, czy teraz już ostatecznie idziemy na śmierć?”. Łudziłam dzieciaka, który tyle przeżył i tyle rozumiał, ale zimna lufa skierowana w jego główkę powiedziała mu prawdę. O przeżyciach Józefa, który prawdopodobnie przy tym zwariował, nie mogę myśleć. A więc nie szukajcie już dziecka ani żadnych po nim pamiątek. Wszystko stracone, wszystko spalone…
9 listopada 1943 r. Pół roku minęło od strasznej chwili, gdy straciłam dziecko. Jeszcze jestem z Heniem. Widocznie ciężko w życiu zgrzeszyłam, skoro musiałam przeżyć wszystkich najbliższych i najdroższych. To najstraszniejsza kara, jaka może kogoś spotkać. Przy tym natura obdarzyła mnie wyjątkowym organizmem i jakąś siłą żywota, która mnie w niezrozumiały sposób trzyma przy życiu. Jestem ciężko chora, możliwe, że rak żołądka. Absolutnie nie trawię nawet czystej wody. Wszystko zwracam. Bez pomocy lekarzy w straszliwych warunkach przeszłam obustronne zapalenie płuc (…) Gruźlicy jeszcze nie mam mimo mojej 30-kilowej wagi, ale lada tydzień wybuchnie (…) Jesteśmy szczuci i ścigani przez złe indywidua, którzy wszędzie nas wymacają i nastawają na nasze życie. Często się zdarza, że robią to nasi przedwojenni oddani ludzie. Skryć się już nie ma dokąd i za co. Przed kilkoma dniami rozebrano nas prawie do naga. Z Henia ściągnięto buty i palto. A ja pozostałam w nocnej męskiej koszuli i na szczęście otulona pierzyną. Gorzej jest z tym, że musimy stąd wiać, bo przyjdą nas tu zabić. Nasz jedyny skarb cyjankali zwietrzał i rozpadł się. Nie przedstawia żadnej wartości. Innego nabyć nie można (…).
Wśród ponurego otoczenia i najstraszniejszych zwierząt, jakie zrodziła ta okrutna wojna, zajaśniał nam złoty promyczek. Zjawił się człowiek-anioł, a właściwie dwoje ludzi, którzy są, niestety, znikomą cząsteczką w tym ponurym tle. Ci ludzie są zaledwie promilem, który usiłuje swoim postępowaniem pokryć te wszystkie straszne czyny, czyny potworów. Jedno z nich to kobieta święta, głęboko religijna (w tym miejscu zaznaczam, że to żadna dewotka ani żadna sucha, żądna zapłaty na tamtym świecie klerykałka). Jest to młoda, piękna Polka, która chce nas za wszelką cenę przekonać, że chociaż ludzie są źli, to jednak Bóg jest dobry. Drugi człowiek to młody, szlachetny Polak, człowiek czynu, głęboki patriota. Ci ludzie postanowili (nie wiem za jakie zasługi z naszej strony) ułatwić nam życie. Szczerze pragną, abyśmy wojnę przeżyli. Ha, spróbujemy jeszcze trochę pomęczyć się. Może warto.
Przez naszą kochaną Patronkę poznaliśmy arcyszlachetnego doktora, który mało o nas wie, a dużo się domyśla, który także chce aby ta „nieszczęśliwa kobieta” (to znaczy ja) z tą złośliwą anemią, z owrzodzonym żołądkiem, z płucami zagrożonymi gruźlicą – przeżyła wojnę. Robi dla nas wiele. Wiele, bo to, co ci ludzie dla nas robią, jest wielkim narażeniem z ich strony. Wysoko sobie cenię ich czyny. Szkoda tylko, że za późno, bo dziecko mogło żyć… A jeśli ktoś miał prawo z nas żyć, to ten mały człowieczek, z którego wyrósłby pełnowartościowy człowiek o głębokiej artystycznej duszy. List ten, jeżeli my nie przeżyjemy, wyśle do Was już nie ta osoba, która uprzednio miała wysłać wraz z pamiątkami, które spaliła. Osoba ta strasznie nas skrzywdziła. W dużej mierze dziecko zginęło z jej winy. Wyśle Wam list i ostatnie wiadomości o nas nasz Anioł. Felka, nawiąż z tą p. Stefanią korespondencję, a będziesz miała dużo satysfakcji. Nie mam sił pisać. List ten jest przeznaczony dla tych, którzy nas kochają i których los nas obchodzi. Pragnęlibyśmy Was jeszcze zobaczyć w życiu… Kochamy Was, całujemy gorąco i życzymy Wam dużo, dużo szczęścia. Wykorzystajcie Wy przynajmniej życie należycie. Bo wraz z życiem naszych bliskich zeszło do grobu tyle niespełnionych nadziei, tyle niespełnionych czynów, a zdawało się, że zdążymy. Bądźcie szczęśliwi! Bella, Sznajer, Teodor, Felka, Herman, Ceśka, Jerzy, Ania.
Mr F. Rubinstein 429, Lincoln Place N. 3 Brooklyn New York U.S.A.
Franciszka i Henio nie przeżyli wojny.