Chrzest bojowy w 3 Dywizji Pancernej
3 września 1944 Mons, Belgia
Po pełnym napięcia impasie z poprzedniej nocy czołgi znowu były w ruchu.
Pojedynczo lub parami, mając za plecami wschodzące słońce, kompanie shermanów rozlały się po wiejskich okolicach Mons, poszerzając front dywizji i zaciskając coraz bardziej kordon wokół jednostek przeciwnika.
Każda wiejska droga, każda ścieżka biegnąca między polami musiała zostać zablokowana, co oznaczało, że kompania „Easy” tego dnia również miała operować nieco chaotycznie, jej załogi zaś walczyć osobno. Wystawiwszy na zewnątrz głowę i ramiona, Paul siedział w otwartym włazie z goglami na oczach i kurtką trzepoczącą na wietrze. Pod nim ubijały ziemię trzydzieści trzy tony czołgu, który z prędkością nieco ponad trzydziestu kilometrów na godzinę jechał wiodącą pod górę drogą przez zamglone pola.
Zdawało się, że maszyna żyje. Wszystko wibrowało: hełmy i chlebaki zwisające ze ścian wieży, karabin maszynowy kalibru 7,62 mm na podstawie, zapasowe ogniwa gąsienic i koła jezdne przymocowane, gdzie tylko się dało. Przy każdej zmianie biegów czołg głośnym kaszlnięciem jakby oczyszczał gardło. Serce pojazdu stanowił dziewięciocylindrowy silnik gwiazdowy, który po całonocnej bezczynności trzeba było uruchomić ręcznie za pomocą korby.
Ten sherman był „siedemdziesiątkąpiątką”, to znaczy uzbrojony był w armatę kalibru 75 mm. Dla Clarence’a i pozostałych członków załogi miał jednak własne imię – „Eagle” – na potwierdzenie czego po obu stronach kadłuba wymalowali głowę orła. Dla celów rozpoznawczych nazwa każdego czołgu kompanii „Easy” zaczynała się od litery „E”.
Paul przyłożył lornetkę do oczu i zaczął lustrować rozpościerający się przed nim teren. Czołg zmierzał w kierunku porośniętego drzewami grzbietu, z którego minionej nocy dochodziły hałasy.
Sąsiednie shermany jeden po drugim znikały mu z pola widzenia. Kryły się za ścianą lasu lub prześlizgiwały miedzami pól, aby wycelować lufy swoich dział w kierunku, z którego spodziewano się wroga.
Clarence i pozostali członkowie załogi siedzący w czołgu mogli myśleć, iż nadal otaczają ich potężne własne siły, ale Paul widział, że „Eagle” został sam. Od tej pory należało zakładać, że każde kołyszące się drzewo, każdy przesuwający się cień może mieć wrogie zamiary.
Sierżant utrzymywał kurs. Miał rozkaz zablokować drogę biegnącą na szczycie porośniętego drzewami wzniesienia, zza którego poprzedniej nocy dobiegał warkot niemieckich czołgów. Nie tylko jego załoga przeżyła wtedy mrożące krew w żyłach spotkanie. Na jednym z biwaków jednostek amerykańskich zarządzający ruchem żandarm skierował nadjeżdżającą panterę prosto na miejsce parkowania shermanów. Niemiecka załoga szybko zdała sobie sprawę ze swego błędu i wyszła z podniesionymi rękami.
Podczas gdy czołg pędził w kierunku grzbietu, Clarence przez interkom zadręczał Paula pytaniami. – Jesteś pewny? – spytał po raz kolejny ze swego siedziska celowniczego. Paul podtrzymał swoją wersję.
– Nie przejmuj się, oni wszyscy uciekli.
Zapewniał Clarence’a, że załoga PzKpfw IV wydostała się pod osłoną nocy, ale Clarence podejrzewał, iż mówił tak tylko po to, żeby go chronić. Paul robił tak już wcześniej.
To było po ostatniej przepustce przed wysłaniem ich jednostki za ocean we wrześniu 1943 roku. Clarence poszedł na randkę w parku w Reading w Pensylwanii i tak bardzo cieszył się towarzystwem młodej kobiety, że przegapił autobus powrotny do bazy. Zanim zdążył wrócić autostopem, uznano już, że dopuścił się samowolnego oddalenia z jednostki.
Kiedy kompania „Easy” przybyła do angielskiej wioski Codford, Clarence dowiedział się, jaką wymierzono mu karę. Codziennie po kolacji miał ścinać trawę wokół trzech zamieszkiwanych przez ich kompanię baraków z blachy falistej za pomocą noża ze swojej menażki. Każdego wieczoru, mniej więcej od siódmej do jedenastej, chwytał garść trawy, odcinał ją nożem i szedł do następnej kępki.
Tymczasem Paul, zamiast uczęszczać do miejscowego pubu lub wybrać się na wycieczkę do Londynu, siedział przed barakiem i dotrzymywał mu towarzystwa. Trwało to aż trzy miesiące, mieli więc mnóstwo czasu na rozmowy. Clarence dowiedział się dzięki temu, że ojciec Paula był inżynierem linii kolejowych Georgia Southern Railroad, a jego matka była pełnej krwi Czirokezką, która ochrzciła się i została ewangeliczką.
Kiedy Paul był w szóstej klasie, jego ojciec zmarł. Chłopak rzucił wtedy szkołę i został sprzedawcą w sklepie wielobranżowym, by wesprzeć finansowo matkę i siostry. Właściciel sklepu, zaskoczony łatwością, z jaką Paul liczył, powierzył mu wkrótce prowadzenie rachunków.
Kilku czołgistów uznało, że kara Clarence’a to dobry pretekst do sztubackich żartów, i zaczęło załatwiać potrzeby za barakami, prosto na trawę, którą miał ścinać. Paul wezwał ich do siebie. „Używanie latryny odróżnia nas od zwierząt”, oznajmił.
I tak żarty się skończyły.
Gdy ich czołg zadarł nos, wjeżdżając na szczyt wzniesienia, Clarence w swoim peryskopie widział tylko niebo.
I nigdy już nie zobaczył, co się kryło za tym grzbietem.
Przód shermana opadł na ziemię, ale w tym momencie coś z trzaskiem rąbnęło o lufę jego działa, wzbijając snop iskier. Clarence gwałtownie odskoczył od peryskopu. Trafilinas! Dźwięk przypominający uderzenie w gong odbił się donośnym echem po stalowych ścianach.
Paul schował się do wieży, wrzeszcząc do kierowcy, by wrzucił wsteczny. Skrzynia biegów zazgrzytała, czołg przechylił się do tyłu i zjechał ze wzniesienia. U jego podnóża sierżant kazał kierowcy wycofać się na obsadzoną drzewami drogę biegnącą w zagłębieniu terenu. Sherman skrył się w nim niemal całkowicie.
Paul i Clarence wyszli na dach wieży, by oszacować zakres szkód. W pewnym momencie zamarli jednak, gdy na idealnie bezchmurnym niebie usłyszeli grzmot przypominający burzę.
Za pobliskimi wzgórzami szalała bitwa. W górę strzeliły słupy dymu, a nad głowami czołgistów pojawiły się amerykańskie myśliwce bombardujące P-47 lecące w kierunku odległego węzła drogowego, na którym podobno udało się przyłapać niemieckie pojazdy tkwiące w „smakowitym zatorze”.
Clarence z niepokojem wpatrywał się w lufę ich działa. Pocisk uderzył w nią i zdarł warstwę metalu, nim ześlizgnął się po wieży. Parę centymetrów dalej w prawo i trafiłby dokładnie w jego celownik, zabijając go na miejscu. Przypuszczalnie wjechali prosto pod lufę jakiegoś działa przeciwpancernego – wrogi czołg z pewnością zacząłby manewrować, żeby strzelić po raz drugi.
Clarence przekazał Paulowi złe wieści. Lufa miała wgniecenie i gdyby wystrzelili, pocisk by w niej utknął, a strumień gazów prochowych wróciłby do wieży i zabił załogę.
To przesądzało sprawę. Próba otwarcia ognia byłaby zwyczajnie zbyt ryzykowna.
Wróciwszy do wieży, Paul przez radio połączył się z dowództwem kompanii „Easy” i poprosił o pozwolenie na wycofanie się. Drżący głos po drugiej stronie oznajmił jednak, że Niemcy atakują na szerokim froncie, szukając luk w amerykańskich liniach. Sytuacja była na tyle poważna, że do walki trzeba było posłać ludzi ze służb tyłowych i kolumn zaopatrzeniowych.
Rozkaz dla Paula był jednoznaczny: „Utrzymać pozycje”. Paul poprosił o wsparcie, jeśli mieli jeszcze jakieś odwody.
Rozmowy radiowe zawsze słyszała cała załoga, żeby jej członkowie wiedzieli, co się dzieje, dlatego wszyscy zdali sobie sprawę, że znaleźli się w rozpaczliwym położeniu. Clarence poprosił ładowniczego, żeby zszedł do kadłuba i przyniósł dodatkową amunicję do sprzężonego z armatą karabinu maszynowego kalibru 7,62 mm. Był on zamontowany po stronie ładowniczego, we wspólnej podstawie z działem, i strzelał dokładnie w to samo miejsce co armata. Uruchamiał go drugi przycisk nożny, umieszczony na lewo od spustu działa.
Paul rozdzielił zadania. On i Clarence mieli kryć ogniem porośnięty drzewami grzbiet, przedni strzelec zaś zabezpieczać teren przed czołgiem, trzymając w pogotowiu swój karabin maszynowy 7,62 mm zamontowany w jarzmie kulistym w kadłubie. Kierowca miał utrzymywać silnik na chodzie.
Paul stanął w swoim włazie i obrócił zewnętrzny kaem shermana. Wszystko wokół niego zaczęło się kręcić, gdy wieża obróciła się w prawo, skośnie w stosunku do osi pojazdu. Lufy działa i sprzężonego z nim kaemu podniosły się, mierząc w grzbiet. Spomiędzy na pół otwartych klap włazu Paul wycelował również swój kaem.
Jakieś dwieście metrów dalej na szczycie wzniesienia pojawiły się ludzkie sylwetki. Łagodnie opadającym zboczem schodził ostrożnie tuzin żołnierzy, ale za ich plecami wyłaniali się już kolejni. Rozpierzchli się po polach, idąc luźnymi grupkami. Było ich około setki, w mundurach Feldgrau, niektórzy z narzuconymi na nie zielonkawymi panterkami. Słońce świeciło im w twarz.
Wieża pod Paulem poruszyła się – Clarence również śledził ruchy przeciwnika.
Byli już dostatecznie blisko.
Ten tekst jest fragmentem książki Adama Makosa „Szpica. Od Wału zachodniego od Zagłębia Ruhry. Amerykański czołgista i niezwykły pojedynek pancerny w sercu III Rzeszy”:
Paul nacisnął spust i lufa jego kaemu plunęła ogniem. Metodycznie przesuwał celownik z jednej strony na drugą i z powrotem, podczas gdy rygiel zamka zamienił się w niewyraźną plamę, wyrzucając puste łuski. Po chwili z ogłuszającym rykiem dołączył sprzężony kaem Clarence’a, wzbijając obłoczek dymu przed Paulem.
Niemcy padali jak skoszone zboże – było wielu zabitych lub ciężko rannych. Inni szukali osłony w płytkich rowach. Nieliczni odpowiadali ogniem i ich pociski świstały Paulowi koło ucha.
Wewnątrz czołgu Clarence nie odrywał oka od swojego celownika teleskopowego o trzykrotnym powiększeniu. W tej grze obowiązywała prosta zasada: zabij albo sam zostaniesz zabity – tamci albo jego czołgowa rodzina. Stopa Clarence’a opadła na przycisk i jego sprzężony kaem znowu zadudnił. Następnie kapral przechylił drążek sterowniczy, elektryczny silnik zajęczał i wieża się obróciła, a wraz z nią krzyż celowniczy znalazł się na kolejnym celu.
Jakiś Niemiec przeładowujący karabin. Jakiś oficer krzyczący do radia. Jakiś uciekający żołnierz. Stopa Clarence’a ponownie opadła. Wszystko działo się tak szybko, że nie było czasu na rozmyślania. Wróg przestał wyłaniać się zza wzniesienia prawie tak szybko, jak się na nim pojawił.
– Wstrzymać ogień! – krzyknął Paul.
Clarence podniósł stopę i znowu zaczął oddychać. Siedzący nad nim we włazie Paul przyglądał się dokonanej przez nich jatce. Na zboczu leżało kilkanaście niemieckich ciał, ocalali zaś wycofywali się, kuśtykając i ciągnąc rannych. Atak sprawiał wrażenie nieskoordynowanego, rozpaczliwego i nieudolnego. Ale już dobiegł końca. A przynajmniej Clarence miał taką nadzieję.
Po trzydziestu minutach z tyłu dobiegł ich warkot silników.
Po chwili obok nich zatrzymał się amerykański półgąsienicowy transporter opancerzony M3, a za nim rozpoznawczy samochód pancerny M8 Greyhound uzbrojony w działko 37 mm. Z transportera wyskoczyła drużyna piechoty zmechanizowanej, aby zająć stanowiska strzeleckie. Czołgiści nazywali ich doughs, w hołdzie doughboys, jak mówiono potocznie na żołnierzy amerykańskich walczących w pierwszej wojnie światowej. Doughs byli piechotą dywizji pancernej i często jechali do walki jako desant na pancerzach czołgów lub w transporterach opancerzonych. Przybyły posiłki, o które prosił Paul.
Na wieży greyhounda w otwartym włazie stał jakiś sierżant, ściskając uchwyt karabinu maszynowego. Paul miał właśnie zapoznać przybyłych z sytuacją, gdy od strony grzbietu dobiegły jakieś trzaski, jak gdyby Niemcy strzelali korkami od szampana.
Ponad ukrytą w zagłębieniu drogą podniosły się okrzyki: „Moździerze!”. Piechociarze szukali dla siebie osłony. Paul zatrzasnął klapy włazu, żeby zabezpieczyć wieżę. Ze swojego stanowiska w czołgu Clarence słyszał świst spadających granatów. Po chwili do jego uszu dobiegł huk eksplozji i o stalowy pancerz shermana zadzwoniły odłamki. To była odpowiedź Niemców na to, że czołg zagradzał im drogę powrotną do ojczyzny.
Pośród chaosu, jaki rozpętał się pod ostrzałem wroga, rozległy się mrożące krew w żyłach krzyki. Między kolejnymi wybuchami te przerażające odgłosy docierały do wnętrza czołgu. Clarence skręcał się na siedzeniu, pragnąc zatkać uszy i zakryć głowę. Na zewnątrz działo się coś strasznego. Granaty moździerzowe nadal wybuchały, a tymczasem krzyki zmieniły się w nieludzkie wycie.
Czyjaś dłoń potrząsnęła ramieniem Clarence’a.
– Teraz ty dowodzisz!
Clarence odwrócił się i ujrzał Paula zamieniającego hełm czołgowy na zwykły stalowy. Zamierzał wyjść z shermana.
Paul chwycił swojego thompsona i otworzył właz. Do wnętrza czołgu wdarł się bitewny zgiełk.
Clarence podskoczył na siedzeniu i chwycił Paula za nogę, rozpaczliwie usiłując powstrzymać go przed czymś, co uważał za czyste wariactwo. Życie żadnego obcego człowieka nie było warte tego, żeby ryzykować własne.
– Musimy pomóc tamtym facetom! – krzyknął Paul, uwalniając nogę.
Clarence wychylił się z wieży i ujrzał Paula biegnącego przez ciemny dym w kierunku, z którego dobiegały krzyki.
Greyhound otrzymał bezpośrednie trafienie w wieżyczkę i to jego załoga ucierpiała.
Rozległ się świst kolejnej salwy moździerzowej.
– Wracaj tutaj, Paul! – wrzasnął Clarence.
Ale Paul nie oglądał się za siebie. Biegł przez atramentową mgiełkę, zdeterminowany, żeby uratować, kogo się da.
W drogę uderzyła ciemna smuga, po czym wykwitła pomarańczowym wybuchem i falą uderzeniową dymu. Wkrótce nastąpiła kolejna eksplozja i jeszcze jedna. Clarence aż się skulił – siła ich podmuchu była tak potężna, że zrywała liście z okolicznych drzew. Podniósł się ponownie. Paul był już prawie przy greyhoundzie, gdy na prawo od niego spadł granat moździerzowy. Wybuch uniósł sierżanta w powietrze i cisnął niczym szmacianą lalkę przez kłęby dymu. Na ten widok nogi ugięły się pod Clarence’em i opadł do wieży.
Ostrzał moździerzowy wkrótce ustał. Clarence podniósł się i pośpiesznie zaczął szukać przyjaciela.
Paul wylądował na zboczu zagłębienia, którym biegła droga, obrócony prawie do góry nogami. Wybuch strzaskał mu ramię i urwał prawą nogę pod kolanem. Na ten widok Clarence struchlał z przerażenia.
To nie mogła być prawda.
Nieporadnie wygrzebał „schaboszczaka” i połączył się z dowództwem kompanii. Jąkając się, błagał o przysłanie jakichkolwiek dostępnych sanitariuszy. Zanim jednak mógł ruszyć na ratunek Paulowi, gdzieś obok szczeknął karabin. Po chwili dołączyły do niego kolejne, trzaskając niczym sznur fajerwerków. Piechociarze strzelali gorączkowo w kierunku nowych sylwetek wyłaniających się zza grzbietu. To był najgorszy możliwy moment. Niemcy ponownie nacierali, i to znacznymi siłami.
Clarence słyszał w interkomie, że załoga wpadła w panikę; niektórzy chcieli odjechać. To on był zastępcą dowódcy i od niego chcieli się dowiedzieć, co mają robić dalej.
Kapral poczuł gwałtowny przypływ emocji, jakie wcześniej były mu niemal obce. Zerknął na Paula. Przyjaciel nadal się nie ruszał.
Opadłszy na siedzisko celowniczego, Clarence oznajmił załodze:
– Nigdzie nie jedziemy.
Obrócił wieżę w kierunku toczącej się walki. Niemcy zmienili taktykę – przebiegali po kilka metrów i padali na ziemię, aby po chwili poderwać się do następnego skoku. Stopa Clarence’a opadła na spust i wgniotła go w podłogę. Sprzężony kaem zadudnił, wypluwając serię pocisków, wśród których co piąty był smugowy. Clarence dawał upust swej wściekłości.
W podręczniku zalecano strzelanie krótkimi seriami, ale Clarence nadal myślał kategoriami ładowniczego. Zasypywał nacierającego przeciwnika gradem kul. Było tam tak wiele sylwetek, że prawie stał na przycisku spustu.
Kaem pożerał kolejne taśmy amunicyjne, które podawał ładowniczy. Gdy Clarence w końcu podniósł stopę, broń nie umilkła, ale strzelała jeszcze przez kilka sekund. Kaem się przegrzał i teraz żar bijący od rozgrzanej do czerwoności lufy powodował samoistne wystrzały amunicji.
– Przewróć taśmę! – krzyknął Clarence do ładowniczego.
[…]
Niemcy ponownie nacierali, pędząc w kierunku amerykańskich pojazdów. Nagle w interkomie zabrzmiał głos ładowniczego. Kaem sprzężony z armatą był gotowy. Clarence wrócił na swoje miejsce i przycisnął oczy do peryskopu. Wróg był bliżej niż kiedykolwiek, jakieś siedemdziesiąt pięć metrów od nich, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt…
Kapral usłyszał gdzieś w dole głosy. Jakoś przebiły się do wnętrza czołgu mimo warkotu pracującego na jałowym biegu silnika i szalejącej strzelaniny. To byli młodzi piechociarze, którzy schowali się pod shermanem – teraz uroczyście składali obietnice Bogu, byle tylko ich ocalił.
Clarence gwałtownie nadepnął przycisk spustu, zagłuszając ich modły hukiem wystrzałów. Rozciągające się przed czołgiem pole zmieniło się w cmentarz.
Ranek przeszedł w popołudnie i zgiełk bitewny nieco przycichł.
Szczątki żołnierzy niemieckich zaścielały zbocze wzniesienia aż po sam szczyt. Pośród tych znieruchomiałych szarych i zielonych kształtów ci, którzy jeszcze żyli, z trudem starali się nie deptać po swoich poległych towarzyszach, idąc do niewoli.
– Wy, Amerykanie, nie chcecie walczyć – stwierdził jeden z jeńców – tylko wyciąć nas w pień.
W tamtym czasie wokół Mons rozgrywały się niezliczone sceny takie jak ta.
„Oddziały niemieckie stale napływały na blokady drogowe 3. Dywizji Pancernej, jakby przyciągane do tego miasta przez zgubną fascynację – zanotowano później w oficjalnej historii dywizji. – Czołgi i niszczyciele czołgów miały używanie, ich załogi zaś strzelały, dopóki lufy dział nie zaczynały dymić”.
Amerykańskie zwycięstwo odbiło się głośnym echem.
Nadciągała już 1. Dywizja Piechoty, zwana „Wielką Czerwoną Jedynką”, która miała dokończyć dzieła zaczętego przez Trzecią Pancerną. Ostatecznie z 30 tysięcy Niemców, którzy przybyli pod Mons, 27 tysięcy miało dostać się do niewoli, w tym trzech generałów. Wśród jeńców znalazł się nawet pewien niski stopniem marynarz, który przyjechał autostopem z jednego z portów w zachodniej Francji.
„Prawdopodobnie nigdy wcześniej w dziejach wojen nie zniszczono tak dużych sił w tak krótkim czasie” – podsumowano w historii 3. Dywizji Pancernej.