Brzemię portugalskich terytoriów zamorskich
Ten tekst jest fragmentem książki António Lobo Antunesa „Chwała Portugalii”.
4 grudnia 1984
Bo jestem kobietą. Bo jestem kobietą i kobiety nie umierają jak mężczyźni, brakuje im tego ciężaru strachu w ciele, tej gęstości niewinności i samotności w kościach: zmieniają się w duchy albo nawet nie w duchy, w rzeczy niepewne, w fosforyzowanie krążące po pokoju w gestach i w sposobie chodzenia, które miały za życia, marszczą zasłony, pokrywają śniedzią metal, patrzą na nas z ogrodu albo kuchni, uczesane i kołyszące wachlarzami, i wracają do ziemi jednocześnie patrząc na nas, do grobu, w którym przed kilkoma tygodniami czy miesiącami je złożyliśmy w pośpiechu bez znaczenia, z jakim wsiąka woda. Bo jestem kobietą. Bo jestem kobietą przez wiele wiele lat, po pogrzebie zastałam mamę bez zaskoczenia robiącą na drutach w fotelu bujanym na werandzie, zawołałam ją po cichutku, niemal bezgłośnie, w myślach
— Mamo
setery jej nie widziały ani mój mąż, ani pawie, ani azalie, dzieci dalej bawiły się pod chińskim drzewem, cień fotela na podłodze kołysał się pusty, a jednak mama odłożyła robótkę do koszyka,
uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę z zadowoleniem, żeby dotknąć mojego ubrania
— Jak dobrze wyglądasz w tej sukience
kuzynka, która wyszła za fazendera z Duque de Bragança, stanęła z tacą herbaty i rozejrzała się zaskoczona
— Zaczynasz gadać do siebie Isildo?
wskazując na bujany fotel bez nikogo, bluszcz na kolumnach, powieki kwiatów bawełny mrugające na wietrze, podczas gdy cukierkowy aromat jak atrament z dawnych listów przepełniał mnie czułością, dwa palce z pierścionkami dotykały mojej spódniczki
— Jak dobrze wyglądasz w tej sukience córeczko
czułam się zadowolona, młoda, ładna jak wtedy, gdy szykowałam się do wyjścia razem z nią na bal w Ferroviário, cała w bieli, białe rękawiczki, białe pantofelki, biała gardenia przy dekolcie, gubernator uniósł mi nos kciukiem
— Ależ ty wyrosłaś dziewczyno
i miałam pewność, że nigdy nie będę stara, ze zmarszczkami albo siwymi włosami, ani chora, i orkiestra będzie grać na scenie aż po kres czasów. Bo jestem kobietą. Bo jestem kobietą i wychowano mnie na kobietę, to znaczy do tego, żeby rozumieć, udając że nie rozumiem
(wystarczyło zamienić słowa na swego rodzaju trzpiotowate roztrzepanie)
słabość mężczyzn i lewa strona świata, szwy uczuć, cerowane rozczarowania, rąbki duszy, wychowano mnie, żebym wybaczała kłamstwa i ich niepokoje, nie akceptować, nie być ślepą, wybaczać, jak wybaczyłam ojcu jego hałaśliwe niewierności i mężowi jego żałosne niezdecydowanie, nauczono mnie roztropności bycia lekkomyślną co do własnych dzieci, dopiero wdowieństwo wymusiło na mnie zajęcie się nimi i fazendą z tą samą bezwzględnością, z jaką zajmowałam się służącymi, wsadzić ich na statek
— Dla was Angola się skoczyła dobrze usłyszeliście Angola dla was się skończyła
do Lizbony i zostać pomiędzy nieboszczykami, wypytującymi mnie o wiatę i o dziedziniec, koniuszkiem chusteczki czyszcząc sobie rany po kulach, które ich zabiły. Bo jestem kobietą. Bo jestem kobietą, rządowe wojsko zajęło mi dom, oskubało mi dach z belek i dachówek, żeby zbudować sobie schronienie przeciwko Luchazes, Afrykanerom, najemnikom opłacanym diamentami z Lundy, ukradło mi krowy i świnie, i kury, i kozy, które znajdowałam pieczone na rożnach z kijów od miotły, pozwoliło, żeby słoneczniki i ryż uschły w zimowym chłodzie i żeby trawa pożarła korzenie do tego stopnia, że nie sposób było znaleźć żadnego śladu plantacji taty, tego, który sprzedał ziemię i wyemigrował do Wenezueli albo do Brazylii, i tych jeszcze dawniejszych, którzy przez dwa, trzy albo cztery pokolenia karczowali dżunglę i niszczyli gniazda zwierząt siłą niewolników i topora, krwią i potem, krwią i potem zmusili też bawełnę, żeby rodziła na grzbietach wzgórz, a na południe od bawełny chaty niewolników pomiędzy ogrodem i rzeką, obok marmuru krokodyli na piasku, niewolnicy, których
chociaż wciąż byli niewolnikami
nazywaliśmy kolorowymi Portugalczykami, zajmowali moje łóżko, mój pokój, pokoje moich dzieci, gabinet i salony pozbawione moich mebli i moich obrazów, z bronią, matami i tranzystorami na baterie, zmuszając mnie do spania na zaimprowizowanym łóżku z patyków w kuchni z Josélią i Marią da Boa Morte, budzenia się przy każdym zakręcie ich snu, znoszenia ich obecności, znoszenia ich smrodu, Josélia i Maria da Boa Morte mówiły do mnie bez słów
— Angola się dla pani skończyła dobrze pani usłyszała Angola się dla pani skończyła
podawały mi suszoną rybę, która została w kantynie i ukryły ją pośród kuchennego drewna, przeterminowane konserwy ze spiżarni, martwe ptaki z akacji i czasem jakiegoś kurczaka, o którym zapomniało wojsko, a kończąc jeść, zauważałam mamę na fotelu bujanym, odkładającą robótkę do kosza, z zadowoleniem dotykała mojego ubrania, nie spódniczki albo bluzki, kongijski materiał, który należał do Damião, zawiązany na biodrach, jak robiły praczki, mama dumna ze mnie
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę António Lobo Antunesa „Chwała Portugalii” bezpośrednio pod tym linkiem!
— Jak dobrze wyglądasz w tej sukience córeczko
sprawdzała tkaninę z zadowoloną powściągliwością, ja przez chwilę młoda i ładna szłam pod rękę z tatą w takt muzyki po płytkach kuchni jak pod podcieniami Ferroviário, podziwiana przez umundurowanych oficerów i mężczyzn we frakach, przez okulary gubernatora, które odbijały żyrandole i odznaczenia w geometrycznych punktach
— Bardzo elegancko tak proszę państwa bardzo elegancko
gubernator poprosił tatę o pozwolenie zatańczenia ze mną, ujął moją dłoń, objął mnie w talii i nagle cały świat zawirował, nie tylko ściany, sufit z malowidłami, zaproszeni goście, blat bufetu, miasto, palmy, Afryka, Josélia, Maria da Boa Morte, poskładane z patyków łóżko w kuchni, wszystko, świat zawirował wraz z okularami gubernatora, raz przezroczystymi, to znowu matowymi w równowadze z metalowymi dystynkcjami kołnierza
— Bardzo elegancko proszę państwa bardzo elegancko
chorąży wezwał mnie przez ramię
— Towarzyszko
mama przestała się uśmiechać, odeszła, muzyka ucichła, gubernator zmarły przed wiekami, Ferroviário zniszczone przez wojnę domową, wszechświat nagle wąski, generator elektryczny bez ropy, zniszczona lodówka, zastawa zredukowana do pięciu czy sześciu blaszanych talerzy, które Maria da Boa Morte przyniosła z sanzali, bardzo bym chciała, żeby mama tu była i cały czas robiła na drutach, uśmiechała się
— Jak ładnie wyglądasz w tej sukience córeczko
poprosić ją, żeby na mnie poczekała
— Mamo
Josélia zaniepokojona mną
— Proszę pani
wiatr na rżysku pokrywał kurzem łodygi, ścinał głowy azalii, pożerał gałąź po gałęzi chińskie drzewo z hamakiem Clarisse zawieszonym na pniu, chorąży, który czesał się moim grzebieniem i siadywał przed moim lustrem, zwrócił w moją stronę pistolet, jakby mierzył do królika albo zająca
— Gdzie schowałaś białego policjanta towarzyszko?
wiatr przeskakiwał przez sadzawkę i klomby, bramę fazendy z popękanymi kolumnami i zawiasami dziurawiącymi ścianę, to, co zostało z traktorów
(powyginane blachy cylindry jedno koło)
służyło za mury przeciwko działom UNITA, Josélia ułożyła mi kongijski materiał na tym, co kiedyś było szyją, a teraz jest postronkami zmarszczek
— Bardzo elegancko tak proszę państwa bardzo elegancko
— Proszę pani
żołnierze pochwycili Fernanda na bitym dukcie do Chiquity, przyprowadzili go z powrotem na fazendę, skrępowali mu kostki sznurami, z kośćmi policzkowymi zmienionymi w granatowe rany, bezkształtną masą w miejsce ust, spodniami porozrywanymi aż do kości, Fernando na kolanach na tarasie skopany wojskowymi butami, ciosy kolbą karabinu w twarz, klamry pasów na nerkach, pierwszy strzał i wstrząśnięcie, drugi strzał i stado nietoperzy z piskiem przerażenia na nieobsianych polach, kosy uderzały o deski magazynu, w którego mroku dyszały z furii szczury wielkości przepiórek, żołnierz z dystynkcjami chorążego, w getrach mojego męża i jednym z moich naszyjników kupionych w Europie, w Paryżu albo Bolonii, które wieszałam na kołkach toaletki, żołnierz z dystynkcjami chorążego
(pamiętam zapach deptanych azalii, taniego tytoniu i ten dalszy, udeptanego błota i korzeni w wodzie, perfum Francuzki na pulowerze taty, kiedy wracał, pogwizdując, z klasztoru i mama przytulała mnie, doprowadzała do płaczu
— Wezmę małą i odejdę Eduardo przysięgam że wezmę małą i nigdy więcej mnie nie zobaczysz
perfumy słodko-kwaśne i gorące zakłócały spokój goździków w wazonach)
żołnierz z dystynkcjami chorążego, dwie czerwone patki podkradzione jakiemuś europejskiemu koledze w głupocie wyjazdu, kiedy bataliony przeciskały się do wnętrza statków, pojawił się za mną, odciągnął Josélię, wprowadził taśmę do karabinu maszynowego, manipulował kolbą, Fernando bezwładny i plastyczny, giętki, jął podskakiwać i podskakiwał, i podskakiwał, z czerwonymi kółkami pod pachami, na brzuchu, na piersi, i dalej podskakiwał na tarasie, a doniczki pękały same i kawałki poręczy opadały bezgłośnie, aż żołnierz odłożył karabin na skraj sadzawki, Fernando wreszcie w spokoju przybliżył się do ziemi, jakby ją całował, setery przyglądały mu się w pół drogi pomiędzy strachem i głodem, sępy, samo jabłko Adama i szpony, przechadzały się zmęczonym krokiem indyków, zamiatając powietrze błotem skrzydeł, żołnierze wracali do domu bez okien ani drzwi, o ścianach zdruzgotanych bazukami, który od trzeciej po południu spowijał się odgłosami nocy i zapełniał owadami, sześcian zaatakowany przez drobną trawę z gęśmi, które przeżyły apetyt wojska, połykającymi strzępy zasłon i frędzle dywanów, kundle tarzały się w kocach, dyszenie dzikich kotów karmiących małe na strychu i na półce prysznica, Josélia, Maria da Boa Morte i ja, odziałyśmy Fernanda w całun worków po bawełnie i pochowałyśmy go
(trzy kobiety, bo jestem kobietą albo przynajmniej dlatego, że byłam kobietą, zanim kwas cynowy wyżłobił mnie zmarszczkami, trzy staruchy z łopatami i kilofami, i motykami, i nożami do ćwiartowania mięsa, którego nie miałyśmy, pomagałyśmy sobie wzajemnie w pełnej żalu uczynności)
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę António Lobo Antunesa „Chwała Portugalii” bezpośrednio pod tym linkiem!
obok generatora prądu, z dala, uważne, od sępów i seterów, które i tak poszukiwały go łapczywymi łapami, a w tym czasie wojsko zaśmiewało się z nas, ustawiając piwo na stopniach przed domem, Maria da Boa Morte do psów i ptaków
— Won
i kiedy tylko zapaliłyśmy knoty w kuchni, mama odłożyła robótkę i dotykając palcami kongijskiego materiału ze szczęśliwym uśmiechem
— Bardzo elegancko tak proszę państwa bardzo elegancko
— Jak dobrze wyglądasz w tej sukience córeczko
biorąc ją za satyny i jedwabie z balów w Malanje, z Luandy, z czasów kiedy pojechałyśmy do Luso na ślub bratanicy biskupa, do wioski z tuzinem nieszczęsnych ludzi i tuzinem uliczek zagubionych pośród sawanny na piaszczystym płaskowyżu, samolot marynarki wojennej przywiózł tort z Nowej Lizbony, ja całowałam miękki pierścień biskupa i biskup
— Diabeł specjalnie cię stworzył żebyś mnie kusiła dziewczyno
sawanny oświetlone ogniskami albo obnażone oliwnymi lampami, pierścień kimbos jeszcze biedniejszych niż na północy, dzieci o wypłowiałych czuprynach i napuchniętych brzuchach, rząd cadillaków z tiulowymi zasłonkami przed misją, hiszpańskie
zakonnice wychudzone jak charty spoglądały z podcieni, sierżanci, o których nie pamiętała Lizbona, zżarci przez ameby na dziedzińcu otoczonym trzcinami, biskup błogosławił mnie kciukiem pachnącym jak herbatniki i święty olej
— Nie ma wątpliwości co do tego że diabeł stworzył cię żeby mnie kusić dziewczyno
po powrocie z pogrzebu Fernanda, gdy tylko mama wstała z bujanego fotela zadowolona ze mnie, jakbym zamiast kongijskiego materiału miała kokardę we włosach i wstążkę z lamy
— Jak dobrze wyglądasz w tej sukience córeczko
usłyszałyśmy rządowego chorążego
— Towarzyszko
nie do Josélii ani do Marii da Boa Morte, do mnie, wyróżniając mnie spośród służących w celnym instynkcie zwierzęcia, wyostrzonym tropizmie rośliny
— Gdzie ukryłaś białego policjanta towarzyszko?
Kabindczyk, który pozbawił mnie ogrodu, traktorów, łuszczarki, spichlerza
— Gdzie ukryłaś białego policjanta towarzyszko?
nie proszę pani, nie szefowo, na ty
przysięgam
per towarzyszko i per ty, jakbym go zaprosiła w czasach, kiedy jedzenie serwowano nam w rękawiczkach i ceremonialnym uniformie, Damião, mój tata na jednym końcu, mama na drugim, gęste perfumy i dym cygara pomiędzy nimi, platynowane włosy, odznaczenia, nagie obojczyki, śmiechy, rogi antylopy palanca ponad piecykiem robiące na mnie prawie tak wielkie wrażenie jak zegar na ścianie, który mój syn Carlos uważał
(ciągle uważa, jestem tego pewna
głupek
ciągle uważa)
za serce domu, Kabindczyk nie jak równy z równym, ale jak przełożony do podwładnego, właściciel ruiny fazendy do więźnia, którym byłam
— Gdzie ukryłaś białego policjanta towarzyszko?
komendant policji z Malanje, którego portugalscy żołnierze nie chcieli zabrać w kłębowisku uciekających statków, starający się od nabrzeża do nabrzeża, po cywilu, o miejsce w ładowni, pokazywał papiery, wypłowiałe gratulacje, postrzępione pochwały, bezużyteczne medale, żebrał, przekonywał, ofiarowywał pieniądze, truchtał do następnego statku i znowu zaczynał żebrać, komendant policji, którym rząd gardził, UNITA gardziła, kolonowie gardzili za procent, który kasował od towaru, lud gardził nim za to, że przewoził ludzi z plantacji na plantację ciężarówkami dla bydła, a ja nie mogłam nim gardzić, bo dał mi coś, czego ani ojciec, ani mąż w życiu mi nie dali
(bo jestem kobietą)
tata zbyt zajęty kochankami i mąż zbyt zajęty strachem, że stanie się, kim był, i zajęty whisky
— Pająki Isildo uwolnij mnie od pająków
strzepując ze spodni zwierzęta, które wymyślał, pająki, świerszcze, jaszczurki, węże, komendant policji poszukiwał statku, który go przyjmie, spał na nabrzeżu w porozbijanych kredensach i przypadkowych wagonach, aż w końcu zrozumiał, że nie zdoła się uratować z Angoli i skończy, wracając pieszo do Baixa do Cassanje z rulonem pochwał i futerałem z medalami, unikając transporterów opancerzonych RPA, patroli wojska, grup żebraków, które atakowały ludzi na drodze, i rozpuszczonych band FNLA z bronią ukradzioną w koszarach białych, tak więc w dniu, kiedy zeszłam nad rzekę w poszukiwaniu resztek jedzenia w wiosce trędowatych
(to znaczy w stożkach drewna i trzciny i w kurzu i popiele)
znalazłam go wewnątrz pnia drzewa skulonego w taki sposób, że z początku wydał mi się martwym dzieckiem z pojedynczymi siwymi włosami odklejającymi się od czaszki, zabalsamowanym w bezbarwnej bluzie i krótkich spodenkach milicjanta, z korzeniem manioku w ręku, rozpoznałam go, otwierając w pamięci ścieżkę do wysokiego mężczyzny z ostrogami, który wieszał Jingów na mangowcach i czekał na mnie, nie dbając o tłum w pensjonatach Malanje, nie potajemnie, nie ostrożnie, nie w pokoju, przywoływał mnie z baru, gdzie grał w kości z zastępcą gubernatora i z sąsiadami właścicielami
— Isildo
daleki od zaskoczenia, zakłopotania, ich zażenowania, mianując ich wspólnikami w spokojnym wyzwaniu
— Znasz wszystkich nieprawdaż Isildo?
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę António Lobo Antunesa „Chwała Portugalii” bezpośrednio pod tym linkiem!
właściciele, którzy jadali kolację u mnie w domu i w których domach ja bywałam na kolacjach, pozdrawiali mnie z niespokojnym pośpiechem, wykręcali się wizytą u notariusza, dentysty, dyrektora banku, spotkaniem w interesach, podczas gdy komendant policji
— Nie miałaś kłopotów z tym pijakiem twoim mężem Isildo?
udawał zdumienie upokorzeniem partnerów, częstował ich papierosami, podawał ogień, napoje, zabraniał im wyjść z pensjonatu minimalnym uniesieniem prawej brwi i traktując mnie jak jakąś nieszczęsną z wyspy
— Isilda poczeka ile będzie trzeba aż skończymy grać
mnie też częstował papierosami, podawał ogień i napoje, nie tak, jak się je podaje damie, ale jak się je podaje masażystce w hotelu, bawiąc się zakłopotaniem zastępcy gubernatora, właścicieli, urzędników, jeden z nich był kumem mojego męża, drugi nawet jakimś kuzynem, komendant policji rozkazał mi dmuchnąć na kości, żeby zwiększyć szczęście
— Isilda poczeka ile będzie trzeba aż skończymy grać
wręczył napiwek kelnerowi, włożył mi kilka banknotów do torebki
— Kup sobie nylonowe pończochy
pokazał wokoło klucz do pokoju, jakby chwalił się trofeum partnerom, którzy nie mieli odwagi się poskarżyć w Luandzie albo Lizbonie w obawie przed pułapką na polach ryżu, pokoje w tanich pensjonatach, jakby mnie tam przyprowadzał, żeby mi uchybić, jakby chciał upokorzyć inną kobietę albo wszystkie kobiety poprzez mnie, a tymczasem dawał mi coś, czego nawet ojciec ani mąż nigdy w życiu mi nie dali, swego rodzaju
(jak to powiedzieć)
nadzieję, swego rodzaju
(to prawda, nie pytajcie mnie, bo jeśli mnie zapytacie, nie będę potrafiła wyjaśnić, ale to prawda)
radość, komendant policji po ściągnięciu butów i zawieszeniu kabury na gwoździu na drzwiach
— Chodź tu
mógłby być naszym służącym, nie przyjacielem, szefem zmiany, telegrafistą, pisarzem, nie osobą, którą się zauważa, ale kimś mniej ważnym, kogo nie traktuje się źle ani dobrze i opłaca się gorzej niż lepiej, w połowie drogi pomiędzy nami i Murzynami albo lepiej w połowie drogi pomiędzy białymi biedakami jak rodzina mojej synowej, którą przyjęłam, bo chodziło o Carlosa i uważałam, że w przypadku Carlosa powinnam milczeć, niechętnie, ale milczeć, i której bym nie tolerowała, co oczywiste, gdyby chciała wyjść za Ruia albo gdyby jakiś jej brat pojawił się razem z Clarisse, komendant policji, na którego, gdyby nie piastował stanowiska komendanta policji, nawet byśmy nie spojrzeli, jak nie patrzyliśmy na gubernatora ani na biskupa
— Chodź tu
w spodenkach milicjanta w środku pnia, tak skulony, że wydał mi się martwym dzieckiem z pojedynczymi siwymi włosami odklejającymi się od czaszki, ukryty w wiosce trędowatych, którzy służyli mu do ćwiczenia sipajów, zmuszał ich do rzucania granatów i oceniał celność po liczbie rannych, któremu ja przynosiłam pod kongijskim materiałem skrzydło kurczaka albo resztkę konserwy, z sercem zmienionym w ogromną łzę kapiącą mi z piersi, ja znacznie bardziej wiekowa niż moje dzieci albo lustro mogły przypuszczać, zaczynałam sobie samej pojawiać się na rogu korytarza albo w kącie salonu, machając na pożegnanie przed wyparowaniem w drodze do grobu, nie wiedziałam, który to grób, ja, którą przerażał trąd, jakby starość nie była innym trądem, innym wstydem i przerażeniem, podeszłam do komendanta policji
— Nie miałaś kłopotów z tym pijakiem twoim mężem Isildo?
który wrócił do Baixa do Cassanje, żeby umrzeć, nie żeby być ze mną, nie żeby zabić albo kogoś ścigać, żeby umrzeć i prosić, żeby mu pomóc umrzeć, co noc coraz lepiej to rozumiałam i zrozumiałam to całkowicie, kiedy chorąży Kabindczyk zapytał mnie nad dystynkcjami, odróżniając mnie od Josélii i Marii da Boa Morte ze zwierzęcym instynktem, roślinnym tropizmem
— Gdzie ukryłaś tego białego policjanta towarzyszko?
i zrozumiawszy to, z litości poprowadziłam wojsko wzdłuż wody, od kamienia do kamienia i od betonowego rowu do betonowego rowu w kierunku brudnego zaduchu rzeki, minęłam dzwonek, pierwsze przewrócone chaty, pierwsze połamane narzędzia, pierwsze śmieci, niezamieszkaną wioskę psów i kur, której nawet hieny nie miały odwagi napaść, z sępem albo kanią, albo samotnym sokołem w bezczasowej cierpliwości na oskubanych koronach drzew, bo drzewa zapadały na chorobę, chudły i też się zmniejszały, poprowadziłam wojsko na brzeg wody, o ile można nazwać wodą tę niewyraźną kałużę ropuch, owadów o kolorze dokładnie takim jak niebo, o kolorze takim jak poranek, wskazałam im pień drzewa i dziecko w środku, z jego medalami i wypłowiałymi pochwałami, wróciłam do domu, do tego, co zostało z domu, do tego, co rząd, UNITA, żołnierze RPA i najemnicy pozwolili, żeby zostało z domu, i dopiero kiedy weszłam do kuchni i położyłam się na łóżku z patyków, usłyszałam strzał, a może to nawet nie był strzał, może była to pękająca z trzaskiem gałąź, dopiero przykrywając się kocem i zamykając oczy usłyszałam strzał i może to nie był strzał, tylko drzwi zatrzaskujące się z hukiem, ostatnie zamykające się drzwi.