Bronisław Malinowski i Witkacy w tropikach
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Łysia „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie”.
O zmierzchu szaman, który rozłożył swój stragan z metafizyką przy drodze do skał w Dambulli, z powagą układa przed sobą kwiaty i kadzidła. Ustawia świece – noc na Cejlonie zapada szybko i gdy szaman kończy swe ceremonialne przygotowania, jest już ciemno. Obok, do słynnych buddyjskich świątyń w jaskiniach, ciągną procesje pielgrzymów, ale amatorów magii zbiera się tego wieczoru tylko garstka. Za to przy czarowniku zatrzymują się dwaj zaciekawieni turyści z Europy. Ich tropikalne ubrania bieleją w mroku. Malinowski i Witkacy rozkładają parasole nad konstrukcją z czterech pionowych patyków połączonych poziomymi kawałkami rozłupanych bambusów; improwizowany baldachim dodaje obrzędowi splendoru i osłania przed wiatrem, pomagając mistrzowi ceremonii zapalić świeczki. Szaman odczytuje modlitwy i uroczyście pali kadzidło nad węglami.
Tego dnia Malinowski zanotował w dzienniku, że tajemniczy obrzęd odprawiany w świetle księżyca „pod pokręconymi korzeniami fikusa, przez czarnego diabła, w otoczeniu tylko takich dzikusów, działa poważnie i przejmująco”. W liście do matki dodaje: „Po raz pierwszy widziałem ceremonię magiczną, odprawianą przez ludzi innej kultury […] i jako pierwszy – zupełnie zagadkowy i niezrozumiały przykład »magii« miało dla mnie duży urok”.
Czarownik z Dambulli, obcesowo nazwany przez przyszłą sławę antropologii „czarnym diabłem”, nie mógł wiedzieć, że spotkało go niemałe wyróżnienie. Malinowski był już wtedy, latem 1914 roku, jednym z garstki uczonych znawców religii pierwotnych, Witkacy zaś należał bez wątpienia do najbardziej nieugiętych nie tylko w Galicji, lecz pewnie i w całej w Europie Środkowo-Wschodniej poszukiwaczy metafizycznej jedności bytu. Obydwaj przyglądali się magicznym zabiegom jak urzeczeni, z odmiennych wszakże powodów.
Malinowski traktował magię jako „przednaukę”, a do religii miał stosunek pragmatyczny jako do nieodzownego wymysłu, bez którego cywilizacja nie mogłaby istnieć. W tajemniczym rytuale w Dambulli musiał widzieć wysublimowaną formę, w jakiej ujawniają się ludzkie potrzeby, w najgłębszej swej istocie biologiczne. Dla Witkiewicza obrzęd był bezpośrednim dotknięciem zagadki istnienia. Przywilejem ludzi pierwotnych, czyli „pierwotniaków”, jak ich niekiedy czule określał, nieosiągalnym w Europie, gdzie wraz z obumarciem religii „metafizyka przestała być ogólnie dostępnym towarem”. Jedynym sposobem na jej doznanie pozostała sztuka i właśnie to przekonanie było przewodnią myślą jego twórczości artystycznej.
Rest house w Dambulli zbudowany u podnóża górskiej ściany był obszerny i wygodny, ale Malinowski spał fatalnie, z powodu – jak przypuszczał – zbyt mocnej herbaty. Mimo to nie zdawał sobie sprawy, że Witkacy całą tę noc aż do świtu przesiedział w sąsiedniej izbie z pistoletem przy skroni – tym samym, z którego przed niespełna czterema miesiącami zastrzeliła się jego narzeczona.
Do Australii, skąd mieli popłynąć na Nową Gwineę, Malinowski i Witkiewicz wyruszyli jako uczestnicy wielkiego wydarzenia naukowego i towarzyskiego – kongresu British Association for the Advancement of Science. Witkacemu, którego udało się w ostatniej chwili wpisać na listę członków BAAS, przysługiwał rabat na bilet okrętowy, Malinowski zaś jako sekretarz Maretta, przewodniczącego antropologicznej sekcji kongresu, podróżował za darmo. Zamiast płynąć z Anglii, przyszli badacze dzikich postanowili wsiąść na statek dopiero w południowej Francji, w Tulonie, dzięki czemu zostało im w kieszeni kilka gwinei i mogli bez dodatkowych wydatków zatrzymać się w Paryżu.
W stolicy Francji powitał ich na dworcu wszędobylski Żuławski, a u Andrzeja Struga spotkali się z dawno niewidzianym Szymberskim. Szli pieszo nocą przez Dzielnicę Łacińską ku Sekwanie; nad mostem des Beaux Arts i ciemną rzeką wschodził wielki czerwony księżyc. Ten spacer, dla obu sentymentalny, przywołujący wspomnienia z dawnych lat, okazał się pożegnaniem z kontynentalną Europą fin de siècle’u, której Paryż był symbolem i kwintesencją, a która kilka tygodni później przestała istnieć.
[…]
Po przejściu Kanału Sueskiego Orsova wpłynęła na Morze Czerwone, które w czasie czerwcowych upałów, gdy słońce stoi w zenicie, wydało się pasażerom z Europy dnem piekieł. W kabinie przypominającej łaźnię bez przerwy huczał wentylator, ale i tak pot lał się strugami z prawie nagich podróżnych. Ławice latających ryb świeciły srebrem na tle granatowych fal.
Zagłębiliśmy się w pustynię wodną, z obu stron której dwie pustynie skał i piasków zioną, jak dwa olbrzymie piece, potwornym suchym żarem. […] Słońce staje się zielonkawosrebrne i odbija się zimnym, metalicznym blaskiem w lekko sfalowanym morzu, przypominającym powyginaną, rozżarzoną miedzianą blachę. Upał straszliwy dosięga szczytu. Nawet w nocy temperatura nie spada niżej 40° Reaumura [32° Celsjusza]
– opisywał tę znojną przeprawę Witkacy w artykule, który wiele lat później mogli przeczytać czytelnicy w Zakopanem. Rodziców zaś informował z niejaką satysfakcją, że znosi tropikalne upały zupełnie nieźle w przeciwieństwie do Bronia, który, całkiem zdechły, martwi się, czy przetrwa na Nowej Gwinei.
Na Morzu Czerwonym Malinowski w istocie przeżywał trudne chwile, nawiedzały go duszności i lęki. „Czuję się strasznie przez niedzielę i poniedziałek. Wściekłe duszenie, niepokój i strach”. Z trudem opanował „poczucie paniki, pochodzące od serca”.
Za cieśniną Bab al-Mandab statek dotarł do strefy monsunu południowo-zachodniego. Upał zelżał, lecz rozpętały się złe moce innego rodzaju. Wielki parowiec zapadał się i wznosił na pięciometrowej fali, jednocześnie kołysząc się na boki. Hukowi fal okrytych śnieżną lśniącą pianą wtórowało wycie wichru. W listach do rodziców Witkacy relacjonował skutki chwiejby z wielką rzeczowością: „zaledwie jednak popróbowałem się ubierać, rzygnąłem strasznie. Potworne zapadanie się podłogi lub wypychanie do góry gwałtem. Ponieważ nic nie jadłem, więc rzygałem żółcią. Bronio, jak się okazało później, robił to samo na pokładzie. […] cały dzień przeleżeliśmy obok siebie w półrzyglikowym usposobieniu. Na lunch pomarańcza”. Kiedy Malinowski przyszedł do siebie, powrócił do studiowania Notes&Queries Riversa, stanowiących rodzaj instrukcji dla badaczy terenowych, na zmianę z Witkacym czytał Lorda Jima, wspominając jesienną wycieczkę sprzed roku, gdy Tośka przedstawiła go Conradowi w jego domu Capel House w hrabstwie Kent, a nawet próbował dostępnych na morzu sportów i gier, które Witkacy uważał za idiotyczne.
Towarzysko Bronio i Staś zadawali się przeważnie z gromadką podróżujących Orsovą Francuzów, o wiele przyjemniejszych niż Anglicy, do których Witkacy nabrał wstrętu, uznając, że „przy bliższym przyjrzeniu się jest [to] bydło bez żadnych uczuć i estetyki”. Urażało to pewnie proangielskie uczucia Malinowskiego, który doszedł do ładu nawet z człekokształtnym biskupem, prowadząc z nim rozmowy o Nowej Gwinei i tamtejszych „dzikich”. Niemniej jednak Witkacy dotrzymywał słowa i choć na piśmie rozliczał się właśnie z całym swym życiem, starał się nie być dla przyjaciela ciężarem. Uwagę współpasażerów mogła zwracać tylko ponura mina młodego Polaka. Znajomi i przyjaciele wiedzieli jednak, że jest ona praktycznie od dzieciństwa jego znakiem firmowym.
Pewnego wieczoru, w chwili lepszego nastroju, Staś Ignacy skomponował od ręki bardzo ładną i pogodną melodię, co Malinowskiego, który uważał muzykę za swą szczególnie mocną stronę, wprawiło w cierpki podziw. Jak wyjaśniał: „moja impotencja artystyczna zawsze mi dolega”. Po trzech dniach żeglugi monsun osłabł, a ocean przybrał ciemnozieloną barwę, co wraz z jodowym zapachem alg zapowiadało bliskość lądu. Przed północą 28 czerwca tropikalne ciemności przeciął błysk latarni morskiej na Cejlonie. O drugiej w nocy Orsova zarzuciła kotwicę w Colombo. Na brzegu świeciły latarnie i mrugały w porywach wiatru różnokolorowe światła, zwodniczo obiecując niesłychane przygody.
„Chciałoby się wzrokiem przebić ciemności i ujrzeć nareszcie nieznany, tropikalny krajobraz” – zwierzał się Witkacy czytelnikom podhalańskiego pisma.
Pierwsze wrażenie nad wyraz przykre. Mimo wczesnego ranka żar wprost piekielny, spotęgowany przesyceniem powietrza wilgocią. Przez rozedrgany w słońcu opar widać brzeg niski, pokryty palmami i czerwonawe domy wśród nieprzyjemnie jadowitej zieleni. Ani śladu tropikalnego uroku. Obcość przykra, a nie dziwaczna: jakby jakiś nudny, a złowrogi sen
– opisywał swe pierwsze wrażenia po zejściu na ląd. Nad miastem niosło się od świtu, nadając stolicy Cejlonu „ponurotrupi charakter”, krakanie stad kruków, których nie tępiono jako pełniących służbę publiczną czyścicieli ulic, a w porcie zamiast mew polatywały brunatnoczerwone sępy o postrzępionych skrzydłach. Zdawało się, że jasny tropikalny dzień to jakiś „męczący, gorączkowy koszmar, w którym wszystko staje się olbrzymie, piękne w swej potworności i złowrogie i przytłacza nieszczęsnego, chorego człowieka”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Grzegorza Łysia „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Łysia „Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie”.
Uwagę zakopiańskiego artysty przykuły od razu niezwykłe kolory nagich ciał tubylców, od czarnego brązu do czerwonej czekolady. Ta ostatnia barwa zrobiła na nim jednak przykre i osobliwe wrażenie, że „ciało to cierpi w nieludzki sposób, a przy dotknięciu palić musi jakimś obrzydliwym żarem”.
Również Malinowskiego, mimo że zaczytywał się w powieściach Conrada, ogarnęło w Colombo rozdrażnienie i poczucie obcości. Wlekli się w swych tropikalnych strojach i korkowych kaskach, spoceni i znużeni, ledwo powłócząc nogami w upale. Wzdłuż szerokich ulic zapełnionych budzącym niejasny niepokój tłumem tubylców wznosiły się angielskie gmachy kolonialne. „Syngalezi półnadzy; w białych i czerwonych szmatach; ciemne oczy zapatrzone w dal nieznaną” – zanotował przyszły znawca zamorskich ludów.
Chcąc się wyrwać z tej kulturowej pułapki, wsiedli w riksze, aby w parku Victoria i ogrodach Cinnamon podziwiać tropikalną florę. Malinowski, oglądając nieznane mu drzewa i dziwną trawę, odczuwał wprawdzie wyraźnie odmienność i wściekłą bujność roślinności, ale była to reakcja bardzo powściągliwa w porównaniu z gwałtownymi uczuciami, które owładnęły Witkacym:
Wrażenie wprost straszne. Ten nadmiar życia, rozwydrzenie form i kolorów działa przygnębiająco. Jest w tym jakiś dziki bezsens, zbytek i rozrzutność, niepokojąca siła i namiętność granicząca z szałem […]. Ciemnozielone krzewy pokryte ogromnymi purpurowymi kwiatami z długimi, żółto-pomarańczowymi pylnikami: drzewa olbrzymie o pniach białych, jakby oplecione lianami o szerokich łopatkowatych liściach, kępy potężnych, kilkunastometrowych bambusów, dziwnie trzaskających i skrzeczących przez ocieranie się pni za podmuchem wiatru
– opisywał te piekielne ogrody swym zakopiańskim czytelnikom. Z większą jeszcze dezaprobatą odniósł się do miejscowej ludności:
W dzielnicach krajowców małe domki, przeważnie parterowe, stoją gęsto. Na pozór robi to wrażenie małego żydowskiego miasteczka. Tylko ludzie jak z jakiegoś potwornego snu […] mężczyźni wprost okropni. Starcy o białkach ócz żółtych lub szafranowych, o twarzach pełnych okrucieństwa i zbrodniczych chęci. Być może, że są to najlepsi ludzie, ale odrębność rysów i koloru działa na fantazję w ten sposób. […] Młodzi ludzie o wyrazach chytrych lub smutnych, ale nawet w smutku wstrętnych. Coś nieszczerego, psio-uległego i podstępnego jest we wszystkich twarzach. Rzadko widzi się twarz poczciwą albo szczerze wesołą, rzadko też wyraz siły i zawziętości. Na ogół wrażenie ponure i męczące.
Malinowski, nadzieja brytyjskiej antropologii, skwitował kwestię różnic kulturowych i rasowych jednym tylko, ale treściwym zdaniem: „Czarne małpy udające Europejczyków w tramwaju dają mi poczucie wyższości rasy białej”. Musiało jeszcze upłynąć sporo czasu, zanim zaczął głosić swe antropologiczne i osobiste credo: „Oto są nasi bracia. Mają kulturę podobnie jak my, niekiedy fascynującą. Chociaż ich kultura różni się od naszej, są tacy sami jak my”.
Jednak już kilka dni po przybyciu, gdy ochłonął z początkowego odurzenia i tropikalnej gorączki, zdobył się na przytomną refleksję, że pierwsze zetknięcie z zupełnie nową kulturą, „od której się człowiek Bóg wie nie co spodziewał”, pierwszy kontakt z nieznanym krajem, religią i pejzażem często musi się kończyć rozczarowaniem. Tylko w wyjątkowo szczęśliwych stanach duszy i sprzyjających warunkach, sądził, można uchwycić od razu „treść nowego świata”. Tych warunków na Cejlonie przyszły badacz nie miał; cierpiał z powodu upału, obawiał się o wynik „próby klimatu”, czyli podróży po wyspie położonej blisko równika, i troskał się o przyszłość.
Następnego dnia po wylądowaniu w Colombo przyjaciele z Krupowej Równi byli już w drodze do Kandy, przed wiekami stolicy jednego z niezależnych królestw Cejlonu. Szlak kolei wiódł z początku przez bagnistą równinę porośniętą palmami kokosowymi, z plantacjami herbaty i kauczuku na wzgórzach, a potem zaczął się piąć w górę nad głębokimi przepaściami, na dnie których układały się w dziwne desenie tarasy pól ryżowych. Na zakrętach odsłaniał się widok na dalekie skaliste szczyty, a w dole płynęła rzeka o mętnej wodzie, w której krajowcy obok pagody kąpali święte słonie, polewające się wodą za pomocą swych trąb.
Malinowski nadal czuł otępienie i szalenie się męczył, ale pomimo tych przykrych przypadłości, podobnie jak Witkacy, uznał Kandy za miejsce zaczarowane, a hotel – za pałac z bajki. Natomiast słynna świątynia Świętego Zęba, w której przechowuje się najcenniejszą relikwię Cejlonu, ząb samego Buddy, zrobiła na nim fatalne wrażenie. Jej wnętrze zastawione świętymi posążkami, pełne rozmaitych buddyjskich dewocjonaliów, świecidełek i europejskich oleodruków porównał do „salonu burżuja niekulturalnego lub świątecznej izby chłopa”. Gniewali go ludzie rojący się w świątyni, ich półnagie postacie przesuwające się cicho i leniwie, które miały w sobie coś „kłamliwego i żebraczego”. Monotonny rytm „tam-tamu” u wejścia przypominał mu bełkot beczki wiezionej po kamienistej drodze. „Jakaś nędza i upadek wisi nad wszystkim” – osądził z niesmakiem.
Niepokojąc się, że „próba klimatu” wypadnie źle, zdawał się nie dostrzegać – lub nie przywiązywał do tej sprawy wagi – że „próba innej kultury”, czyli zwiedzanie Cejlonu, może się skończyć jeszcze gorzej. Doskonale rokujący młody antropolog i bystry obserwator okazywał podczas tej podróży zastanawiające upodobanie do swej roli białego wśród dzikich i nawet nie starał się patrzeć na ich świat z innej perspektywy niż jego własna i europejska. Nic nie zapowiadało w tych dniach, że gdy Malinowski dotrze na Trobriandy, będzie potrafił wniknąć w życie tubylców tak głęboko, jak nikomu wcześniej, a i długo później się nie udało.
Trapiony dolegliwościami fizycznymi i psychicznymi miał stale obok siebie Stasia Ignacego, którego wisielczy nastrój wciąż się pogłębiał.
W Anuradhapurze, starożytnej stolicy buddyjskiego państwa syngaleskiego, Malinowski, spacerując między ruinami pałacu królewskiego, w których gospodarowały małpy, snuł refleksje o upadku kultury w danym narodzie, a potem o prawdzie w życiu na przykładzie Retingerki. Zastanawiał się, czy „postąpił prawdziwie”, wracając do niej, i czy miał prawo ją całować. Witkacy nie chciał zwiedzać ani ruin, ani innych zabytków, rozpaczał i zabawiał swego towarzysza podróży wywodami o samobójstwie. Bronio, jak wszyscy znajomi Stasia Ignacego, traktował owe nieustanne suicydalne wynurzenia z pewnym dystansem. Nie domyślał się, że jego przyjaciel podczas tej długiej podróży z Zakopanego przez Londyn, Paryż, Neapol i Colombo do Australii był bliski samobójstwa jak nigdy wcześniej i prawdopodobnie później – aż do swej samobójczej śmierci we wrześniu 1939 roku.
W Anuradhapurze Witkacy napisał swoją koślawą angielszczyzną list do cejlońskich „władz albo policji”, który po jego samobójstwie miał uchronić Malinowskiego przed dochodzeniem czy nawet zatrzymaniem na Cejlonie. Wyjaśniał w tym szczególnym zaświadczeniu, że chciał się zabić już cztery miesiące wcześniej, i podkreślał, że Malinowski, „jeden z dwóch jego najlepszych przyjaciół”, zabrał go na Nową Gwineę w bardzo złym stanie psychicznym. Wspomniał też, że jest mu winny pięćdziesiąt funtów.
I jest mi bardzo przykro, że jestem zmuszony popełnić wobec niego taką niegodziwość i opuszczam go w jego niebezpiecznych wędrówkach […]. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, żeby mój najdroższy przyjaciel dr Malinowski nie miał żadnych kłopotów w związku z moją śmiercią, żeby uniknął wszelkich formalności i przesłuchań, co mogłoby spowodować jego spóźnienie na statek.
Z Anuradhapury do Colombo postanowili wracać inną drogą, bullock cartem, miejscową biedką – krytym liśćmi palmowymi dwukołowym wózkiem ciągniętym przez małe, garbate, jakby pozbawione sierści woły, które Witkacemu wydawały się przedwcześnie dojrzałymi, zdegenerowanymi cielętami. W drodze, niemiłosiernie powolnej i nudnej, nawiedzały Malinowskiego chandra i tęsknota za ojczystymi stronami; snopki żółtego zboża na ścierniskach po zżętym ryżu i kępy krzewów na polach przypominały mu Galicję. Marzył też o „możliwościach milionerstwa”, a w szczególności o podróżowaniu automobilem.
Po upiornej nocy w Dambulli Witkacy znalazł, o dziwo, dość sił, aby zwiedzić tamtejszą słynną Złotą Świątynię, zaaranżowaną przed wiekami w jaskiniach. Tym razem Malinowski był zachwycony. Skalne malowane sklepienie zwieszające się falami jak kunsztowna tkanina, piękne i stylowe polichromie, kamienny Budda o cudownym wyrazie twarzy i ogromne posągi wykute w skale, przedstawiające go w pozycji leżącej, zrobiły na nim nadzwyczajne wrażenie.
Następny nocleg wypadł podróżnym w otoczonym dżunglą rest housie w Nalande. Przemęczony Malinowski zasypia szybko, śni o Lipsku i tęskni za Naosią. Witkacy kładzie przed sobą list do cejlońskich władz, przyciska go pistoletem i pogrąża się w desperackich rozważaniach. Być może myśli o tych tajemnicach śmierci narzeczonej, które – jak pisał w listach z Orsovy – nigdy nie będą wyjaśnione, i o tym, że nikt nie wie, jak było: „Chciałbym móc to wszystko tak opisać, abyście musieli mi wierzyć. Ale winy moje są okropne”.
Niemal ćwierć wieku później w delirycznej rozmowie z pisarzem i etnografem Karolem Ludwikiem Konińskim, wspomaganej wódką i kokainą, zdradził, że podczas ostatniej awantury postawił Jadwidze jakieś ponoć niemożliwe dla niej do spełnienia żądanie i ono właśnie popchnęło ją do samobójstwa. W dodatku był całkowicie pewien, że wydaje na narzeczoną wyrok śmierci.
Witkacy sięga po pistolet i przykłada go do skroni. Jego palec leży na spuście… Nie wiadomo, czy rzeczywiście zażądał od narzeczonej przerwania ciąży – to jedna z tajemnic, które nigdy nie zostaną wyjaśnione. Upływają godziny między jawą a snem, między głębią czarnej tropikalnej nocy a pogodnym dniem w Dolinie Kościeliskiej, gdzie w swym ukochanym miejscu w pobliżu Skały Pisanej Staś Ignacy prawdopodobnie oświadczył się Jadwidze. Znów przybliża do głowy lufę pistoletu. I znów go odkłada. Wstaje dzień, czas wracać na statek do Colombo.
Z takiej samej broni, jaką wiózł z sobą Witkacy, belgijskiego browninga M1910, zaledwie dziesięć dni wcześniej serbski zamachowiec zastrzelił w Sarajewie austriackiego następcę tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, i jego żonę Zofię, księżnę Hohenberg. Wiadomość o wybuchu wojny zastała przyjaciół w Australii. Z tą chwilą Witkacy, który rozważał właśnie dylemat, czy się zastrzelić, czy raczej skorzystać z trucizny, jaką właśnie udało mu się zdobyć, zrezygnował z zamiaru samobójstwa na rzecz nowej idei – uznał, że lepiej będzie zginąć na polu bitwy w imię tej czy innej sprawy.
Jak przez całe lata mówiono i pisano o zamachu w Sarajewie, Gavrilo Princip dwoma strzałami zabił kilkanaście milionów ludzi. Lecz, najprawdopodobniej… ocalił Witkacego.