Boże Narodzenie w powojennej Warszawie
Gdy słońce całkiem przestawało zaglądać do naszego stołowego, a lekcje odrabiało się już przy świetle, gdy do szkoły trzeba było wstawać w półmroku i dopiero w chwili wyjścia, sięgając do dziecinnego pokoju po tornister, widziało się jasną tarczę słońca wychylającą się spoza domów, znaczyło to, że zaczynają się święta.
Zaczynały się one wielkim, długim czekaniem, ale bynajmniej nie bezczynnym. Na staromodny bowiem sposób wszystko w naszym domu robiło się własnymi rękami, toteż już od pierwszych dni grudnia rozpoczynała się przy stole w stołowym codzienna produkcja zabawek na choinkę. Nie było mowy o żadnych gotowych bombkach czy też innych kupowanych ozdobach.
Wyjątek stanowiła tylko srebrzysta gwiazda umieszczana na czubku drzewka oraz pęki włosów anielskich i zimne ognie. Rzeczy te kupowało się na jakieś dwa tygodnie przed świętami, bo wtedy jeszcze był większy wybór i trochę niższe ceny. Do wyrobu zabawek także niezbędne były zakupy: kolorowy papier w arkuszach, bibułka i celofan, wszystko to zdobywało się w czarodziejskich sklepach „MAT. PIŚMIENNE”, gdzie właśnie w grudniu, raz na rok, można było sobie poszaleć i wydać większą sumę.
Choinka w naszym domu była zawsze potężna, co najmniej trzymetrowa, toteż żeby ją ubrać od stóp do głów, trzeba było naszykować mnóstwo rzeczy.
Był więc łańcuch podstawowy, klejony z kolorowego papieru zwyczajnym sposobem łączenia kółek. Jego obowiązkiem było osiągnąć długość całego stołowego pokoju, od ściany do drzwi balkonowych. W zasadzie łańcuch miał być dziełem moim i Tomka, od czasu do czasu jednak ktoś z mijających stół przyłączał się na chwilę i wzbogacał nasze dzieło o kilkanaście centymetrów.
Ciocia Lunia była zwolenniczką innego rodzaju łańcucha, bezklejowca. Robiło się go z podkówek wycinanych ze złożonej na dwoje bibuły, które potem w wymyślny sposób przewlekało się przez siebie. Trzeci rodzaj łańcucha robiło się z odcinków słomki nawlekanej na nitkę i przedzielanych kokardkami z kolorowej bibułki. Ten jednak niezbyt dobrze się u nas przyjął, a to z powodu słomy. Zdobywanie jej było dosyć trudne, a przy odcinaniu kawałków słomiane rurki kruszyły się i pękały, więc dużo bardzo pracy i materiału szło na marne.
Starsze moje siostry, Ewa i Danka, były mistrzyniami w robieniu bombek z bibułki lub celofanu. Wymagało to znacznej precyzji i uwagi. Jedna bombka zwana „jeżyczką” składała się z krążków papierowych specjalnie naciętych na brzegach. Nacięte brzeżki sklejało się w „kolec” zawijając je na czubku ołówkiem. Kilkanaście takich krążków w jednym lub w paru kolorach nawlekało się potem na nitkę i mocno ściskało. Aby bombka była puszysta, zgrabna i naprawdę okrągła, trzeba było wykonać ją bardzo dokładnie. Moje wychodziły przeważnie koślawe, wymazane klejem, a czasem nawet już na choince niektóre kolce „puszczały”, czyli rozklejały się i bombka traciła cały szyk.
Drugi rodzaj bombki, wprawdzie bez klejenia, powstawał z przemyślnego kilkakrotnego składania krążków bibułki i również łączenia ich nitką. Dla mniej zręcznych i doświadczonych pozostawały takie zabawki jak „pawie oczka” sklejane z coraz mniejszych kolorowych kółek, a nadto różne wyklejanki i wylepianki własnego pomysłu, byleby tylko dyndały na nitce, a w których nieograniczoną pomysłowością wyróżniał się Tomek.
Jak z tego wynika, robieniem zabawek na choinkę zajmowała się głównie żeńska część rodziny. Lecz i chłopcy czasami przysiadali na chwilę, udzielali nam rad, mierzyli łańcuchy, a przy okazji ten czy ów od niechcenia coś zmajstrował. Najzręczniejsze palce miał najstarszy z nas, Przemek. Potrafił robić wydmuszkowe cuda – dzbanuszki, mikołaje – aż wytrzeszczaliśmy oczy z podziwu.
Ale nie myślcie sobie, że chłopcy nie brali udziału w przedświątecznych przygotowaniach. Oni to właśnie kupowali choinkę i z pietyzmem umieszczali ją na balkonie, oni pastowali i froterowali podłogi, a przede wszystkim spiskowali. Wszystkie te porozumiewawcze spojrzenia i szepty, zamykanie się z tatą w pokoju, wnoszenie jakichś pakunków za plecami, wywoływanie mnie czy Tomka z przedpokoju czy stołowego pod jakimś pretekstem, który nawet nie dbał o pozory prawdopodobieństwa – mieli doprowadzone do takiej doskonałości, że przedświąteczna atmosfera podgrzewała się do takiej temperatury, iż wydawało się, że zaraz cały dom z hukiem wybuchnie.
Nie chodziło oczywiście tylko o utrzymanie w sekrecie prezentów dla nas. Uchodziliśmy za „paple”, czyli osoby nieodpowiedzialne, którym ani okruch tajemnicy nie może być powierzony. Nie obywało się oczywiście bez napomknień o niegrzecznych dzieciach, które, jak wiadomo, nie mogą na żadne prezenty liczyć. Tata dzielnie trzymał z chłopcami sztamę, tylko czasem mrugnięciem oka dawał nam do zrozumienia, że tak źle nie będzie, zaś cioci Luni najczęściej miękło serce i mówiła:
– No już, nie droczcie się tak z nimi, nie drażnijcie ich.
Ostatnie dni przedświąteczne upływały pod znakiem gorączkowych porządków, dopasowywania, odświeżania i szykowania strojów „na święta”, gromadzenia żywnościowych zakupów, żeby w ostatniej chwili niczego nie zabrakło, no i oczywiście pieczenia ciast, przepysznych drożdżowych placków, jakich nikt na świecie oprócz naszej babci robić nie umiał. Placki te, poowijane w papier, upychane potem były po najdziwaczniejszych zakamarkach mieszkania, gdyż kuchnia żadną miarą nie mogła ich pomieścić, a chodziło o to, by nikt ich przedwcześnie nie podjadał.
Babcia nasza nie piekła nigdy makowców, lecz przezabawne i przepyszne kruche ciasteczka z makiem i miodem, zwane makagigami. Przy robieniu makagigów wolno nam było asystować – na ogół bowiem byliśmy w tym czasie w kuchni niepożądani. Lecz teraz dostawaliśmy do swego użytku pozostałości kruchego ciasta, z których lepiliśmy przeróżne postaćki, a babcia wypiekała je nam potem w piekarniku.
Na jakieś dwa dni przed wigilią, kiedy rozpoczynały się świąteczne ferie, byliśmy już wszyscy na pół zamroczeni z przejęcia.
W tym właśnie momencie wkraczała do domu nowa atrakcja. Były to świąteczne paczki od „cioci Unry”. Dostawaliśmy je przez pierwsze dwa czy trzy lata po wojnie, potem się te dobrodziejstwa skończyły. Ale właśnie dlatego, że byliśmy wtedy jeszcze dosyć mali, niezwykłość tych darów wprawiała nas w osłupienie i spowodowała, że zapamiętałam je do końca życia.
Nie były to bowiem zwyczajne paczki z prezentami, lecz pełne cudów i dziwów, jakich się nigdy w życiu w Polsce nie widywało. Zgrabne kartonowe pudła, sięgające nam mniej więcej do kolan, były bardzo szczelnie zamknięte i zalane czymś w rodzaju parafiny czy wosku.
Chłopcy mówili, że taka paczka może sobie leżeć przez tydzień w wodzie i wcale nie rozmięknie.
Na pudłach pyszniły się błękitne napisy, z których ani w ząb nie można było nic zrozumieć. Chłopcy nasi oczywiście rozumieli z nich coś niecoś, lecz tłumaczenia, jakie nam podawali, uznawaliśmy za idiotyczne i odrzucaliśmy ze wzgardą. Któż by na przykład uwierzył, że największymi literami wydrukowany napis „second half” oznaczać mógł coś tak przyziemnego i bezsensownego jak „druga połowa”. Wykluczaliśmy taką możliwość, uważając, że chłopcy jak zwykle kpią sobie z nas, i puszczaliśmy wodze fantazji, wymyślając najróżniejsze piękne i bajeczne określenia, przy których „sezamie, otwórz się” bladło i ze wstydem chowało się do kąta.
Kiedy na nasze jęki i błagania ktoś z dorosłych litował się i rozcinał w końcu nożem wieko pudła… podnosił tekturowe przykrywy… w środku dostrzegaliśmy szczelnie ułożone puszki i puszeczki, a także mniejsze, równie dobrze zamknięte paczuszki. Niektóre z nich były wprawdzie z grubego, na pół przezroczystego ni to plastiku, ni to celofanu, lecz wewnątrz nich widać było tylko nowe, szczelnie zawinięte pakieciki, pełne obcych i nieznanych słów.
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Papuzińskiej „Darowane kreski”:
Dopiero ostateczne otwarcie małych paczuszek i zdjęcie wszystkich opakowań dawało jakie takie wyobrażenie o zawartości, a i to nie zawsze wystarczające.
W małych celofanowych pakiecikach znajdowaliśmy cztery twarde, ale smaczne suchary, coś w rodzaju czekoladowego batonu, o nieco dziwacznym smaku, pakiecik gumy do żucia (spotkaliśmy się z nią pierwszy raz w życiu) oraz srebrzystą torebkę z proszkiem, który wsypany do kubeczka z wodą dawał porcję pienistego i słodkiego, żółtego albo fioletowego napoju.
Wszystko to wyglądało na niewielką przekąskę, na poczekaniu więc ochrzciliśmy owe pakieciki „paczkami dla krasnoludków”. Była to jednak straszliwa pomyłka. Jak nam bowiem wyjaśniono, małe paczuszki miały moc czarodziejską. Każda z nich mieściła całodzienną rację frontową (czyli porcję pożywienia na śniadanie, obiad i kolację) dla ciężko pracującego żołnierza i po prostu aż pękała od kalorii! Zjedzenie choćby tylko samego batonika pozbawiało nas apetytu na cały dzień i wpędzało w stan lekkiej osowiałości.
„Second halfy” zostały jednak szybko usunięte sprzed naszych dziecinnych oczu i wepchnięte w przepaście domowych zakamarków. Później dopiero stopniowo poznawaliśmy ich niezwykłe smakowe sekrety. Dodam jeszcze, że opróżnione pudła stanowiły znakomity materiał do zabawy. Można z nich było robić domki dla lalek, meble do naszej podstołowej komnaty, a nawet samochody i pociągi. Lecz na razie wszystko musiało ustąpić z drogi przed świąteczną magią.
Wstawał oto ostatni dzień oczekiwania, szary i chmurny wigilijny poranek. Zrywaliśmy się wcześnie, jeszcze po ciemku, budziła nas własna radość i nadzieja niezwykłych przeżyć. Ubrana w wielkim pośpiechu, biegłam do stołowego. Sprzątnięto tu już łóżka. Lśniła wypastowana podłoga. Pokój nabierał uroczystego wyglądu.
Wyciągnięto z balkonu choinkę. Teraz chłopcy dopasowali ją do stojaka i stawała tam, gdzie zawsze, przy balkonowym oknie. Ogromna, prawie do sufitu, rozłożysta i pachnąca czekała teraz na swój galowy strój.
Mistrzem ceremonii był tu oczywiście Przemek. Nikt nie mógł, ot tak sobie, podejść do choinki i zawieszać zabawek podług własnego widzimisię. Do nas należało tylko podawanie pudeł, rozwijanie i przytrzymywanie łańcuchów, przynoszenie żądanych ozdób. Czasem, w drodze łaski, pozwalał nam coś zawiesić na ściśle wyznaczonym miejscu – choinka musiała bowiem być zakomponowana, a nie „obwieszona jak cygańska kobyła”.
Tymi dwoma hasłami Przemcio przywoływał nas do porządku, ilekroć chcieliśmy się wyrwać z jakimś własnym, niewczesnym pomysłem umieszczenia świeczki czy bombki. Sam zaś, jak w bajecznym jakimś tańcu, wspinał się na krzesło, to z niego zeskakiwał, odbiegał i przyglądał się choince z oddalenia, przymrużając oko, niezadowolony kręcił głową, podbiegał znów do drzewka i przenosił jakąś ozdobę na inną gałązkę.
Kiedy kompozycja była już gotowa, Przemek lekkimi ruchami przytrząsał choinkę anielskim włosem, tu i ówdzie rzucał dla równowagi kłaczek waty.
Na koniec stawał przed swym dziełem ze splecionymi na piersiach rękami i rzucał w przestrzeń skromne pytanie:
– No jak myślisz? Chyba ujdzie w tłoku?
Gdy uroczystość strojenia choinki dobiegała końca, starczało zaledwie czasu, aby wpaść do kuchni i przełknąć gdzieś na skrawku stołu parę kartofli w mundurkach. I już zaczynała się równie ważna chwila szykowania stołu, siana, obrusa, talerzy, dobierania sztućców ulubionych (nie było bowiem nigdy w domu żadnego kompletu – tylko zbieranina „każdy pies z innej wsi”, więc każdy mógł sobie znaleźć coś do gustu). W zasadzie miejsca przy stole były stałe – tutaj jednak trzeba było ustawić nakrycie dla zbłąkanego wędrowca, no a czasami też naprawdę do wigilii siadał z nami ktoś gościnnie. Od czasu do czasu ktoś, przemierzając stołowy, odkrywał, że jego sztućce leżą w nieodpowiednim miejscu i z groźną miną, w milczeniu, podchodził i przekładał je gdzie indziej na znak, że właśnie tam i tylko tam ma zamiar siedzieć.
Wkrótce wszyscy już gromadzili się przy stole wymyci i wyelegantowani, chłopcy i starsze dziewczynki wcześniej, my zawsze na końcu, żebyśmy już nie zdążyli się pobrudzić. Najostatniejsza zawsze przebierała się babcia, gdy już wszystko było gotowe w kuchni i biegliśmy za nią do pokoju, aby patrzeć, jak zmęczonymi rękami przypina do sukni swój ulubiony, duży biały kołnierz. I już.
Jak w każdej poważnej i uroczystej chwili, podczas wigilii zawsze zdarzało się coś komicznego, co rozładowywało nadmierne wzruszenie. Pewnego roku, przy barszczu wigilijnym, starsi chłopcy, siedząc w swoim końcu stołu, coś sobie szeptali zabawnego, aż w końcu jeden z nich, Andrzej, nie wytrzymał i parsknął barszczem na bielutki obrus.
Babcia zerwała się z drugiego końca stołu z okrzykiem:
– Biedny Andrzejek, znów mu krew idzie z nosa, a wy się jeszcze śmiejecie!
Lecz oto kończyły się wigilijne dania, na stół wkraczało ciasto, kompot śliwkowy i orzechy. Gasło światło, na choince zapalało się barwne świeczki. Wśród chłopców rozpoczynał się podejrzany ruch, pochrząkiwania, mrugnięcia. Ktoś wstawał od stołu, ktoś gdzieś się wymykał, u drzwi rozlegał się natarczywy dzwonek. Chłopcy zrywali się z krzykiem i odpychając nas od drzwi, wypadali do przedpokoju. Po chwili wracali, ciągnąc za sobą jakąś torbę czy wór, pogadując do siebie:
– No tak, spóźniliśmy się!
– Zadzwonił i poszedł, nie miał czasu czekać!
– Tylko ten worek zostawił!
– Widziałem w windzie (na schodach) kawałeczek czerwonej czapy!
„Święta, święta i po świętach” – tak powiadało przysłowie i skłaniało mnie swym brzmieniem do dociekliwych medytacji. Kiedy bowiem właściwie są święta, ich najważniejszy, szczytowy punkt? Przy opłatku czy przy kolędach, czy rozdawaniu prezentów? Kiedy kończy się czekanie i następuje ta nieuchwytna chwila, po której właśnie jest już „po”? Byliśmy zawsze tak podnieceni i oszołomieni, że nigdy nie udało mi się tej chwili uchwycić, nigdy też nie pamiętałam, kiedy ten wieczór się kończył i jak znajdowałam się w łóżku. Kto wie, może i ja zasypiałam przy stole, jak Tomcio, lub na podłodze, z głową pośród kolorowych papierów i zabawek?
Po wigilijnym wieczorze dom nasz zapadał w rozkoszne świąteczne odrętwienie. Nadchodził pierwszy dzień świąt, który też miał swoje obyczaje. Tego dnia w ogóle nie robiło się śniadania i nie wstawało się z łóżek do bardzo późnej godziny. Cały dom zamieniał się w wielką sypialną czytelnię, a to dlatego, że połowę co najmniej prezentów stanowiły książki. Lecz nie żadne tam nudziarstwa, tylko wspaniale dobrane czytadła, każdemu według jego gustu i najskrytszych marzeń.
Ojciec i ciocia Lunia, a pewnie nawet i najstarsi chłopcy, tego nie wiem, bo do tajemnicy owego dzwoniącego pośpiesznie do drzwi Mikołaja wówczas mnie jeszcze nie dopuszczano, od dłuższego już czasu przed świętami polowali na obmyślone i upatrzone książki. Czego zaś nie było wśród nowości sprzedawanych w księgarniach, to zdobywali w antykwariatach czy u ulicznych sprzedawców.
Tak więc każdy spędzał ów świąteczny poranek zatopiony w lekturze. Od czasu do czasu słychać było senne szuranie kapci i jakaś postać w piżamie przesuwała się w stronę kuchni.
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Papuzińskiej „Darowane kreski”:
Po chwili zaś wracała z kopiastym talerzem skomponowanym według swych upodobań, lunatycznym krokiem kierowała się do łóżka i ponownie pogrążała się w pościeli. Przeróżne bywały te smakołyki! Przemek szykował sobie zawsze porcję z przewagą chrzanu, musztardy i ćwikły, ktoś inny zadziwiał towarzystwo pajdami ciasta smarowanymi marmoladą i okładanymi plasterkami cebuli, inni zadawalali się pagórkami włoskich orzechów, które potem chrupali, zasypując teren wokół siebie pryskającymi łupinami. Również bowiem i dziadka do orzechów nie uświadczyłeś w naszym domu. Należało je rozgniatać nawzajem o siebie, ściskając w dłoni.
Nam, najmłodszym, którzy mieliśmy zbyt słabe ręce, pozostawał hańbiący i tępiony przez dorosłych sposób zgniatania orzechów w zawiasach drzwi albo ubieganie się o względy kogoś starszego.
Ale wracajmy do książek. Gdyby ktoś tego grudniowego poranka przed laty zadał sobie trud zajrzenia w twarze wszystkich tych namiętnych czytelników, na każdej wyczytałby inne uczucia. Ten czyta ze zmarszczoną brwią, innemu groza prawie zjeżyła na głowie włosy, ów wybucha co chwila salwą śmiechu, a inna jeszcze ociera łzę rękawem nocnej koszuli.
Nie było tu wówczas różnicy wieku ni urzędu. Babcia zaczytywała się w swojej ukochanej Rodzinie Whiteoaków, Tomek Pana Dropsa i jego trupę, a nie znając jeszcze liter, musiał kontentować się ilustracjami, gdyż tego dnia, pogrążeni we własnych lekturach, nie dawaliśmy się ubłagać na żadne głośne czytanie.
Dopiero gdy zimowy dzień zaczynał już zamierać, odbywał się posiłek, zwany „za jednym zasiadem kolacja z obiadem”, który wieńczyło wspólne śpiewanie kolęd. Mieliśmy pośród siebie muzykanta z bożej łaski. Przemek umiał wydobyć melodię z każdego przedmiotu: butelki, grzebienia, kieliszka, nie mówiąc już o wszystkich bez wyjątku instrumentach: skrzypcach, akordeonach, organkach czy cokolwiek tam znalazło się akurat w domu. Pozostali zaś chłopcy wyśpiewywali w chórze harcerskim i w każdą noc wigilijną biegli uświetnić pasterkę w tym czy w owym kościele. Ale dla domu także nie żałowali głosu. Płynęły więc kolędy rzewne i skoczne, prościutkie i wymyślne, a my wszyscy pozostali dołączaliśmy swoje śpiewania, jak kto mógł i umiał. Basem buczał mały Tomek, babcia ciągnęła pięknym swoim sopranem, dom cały zapamiętywał się w śpiewie.
Za innymi oknami Warszawy także paliły się świeczki i także śpiewano kolędy. Głosy przenikały przez stare mury kamienic i łączyły się w odwiecznej prośbie Polaków:
Podnieś rękę, Boże Dziecię,
błogosław ojczyznę miłą!
Dobrym prawem, w dobrym bycie
wspieraj jej siłę swą siłą…
Podobnie mijały następne dni świąteczne, a było ich wiele, gdyż długie ówczesne ferie sięgały aż do Trzech Króli, czyli do szóstego stycznia. Dorośli wyruszali wprawdzie rankiem do pracy, lecz większość nas, jak borsuki w norze, spędzała zatopiona w czytaniu ten okres najkrótszych dni i najdłuższych nocy. Kto wyczerpał własne lektury, rozpoczynał proceder wymiany z innymi i znów zapadał się w książkę, póki nie połknął wszystkiego, co tylko przypadało mu do gustu.
Od czasu do czasu jakieś zdarzenie wdzierało się w ten błogostan. Ktoś wpadał z wizytą, nadchodził wieczór sylwestrowy i powitanie Nowego Roku, zaraz po nim mijały moje kolejne urodziny. No i jeszcze jedna sensacja niemal nigdy nie omijała naszego domu, a był nią pożar choinki.
Być może gdzieś tam, w jakichś domach używano już wówczas bezpiecznych i kolorowych elektrycznych lampek do oświetlania drzewka. U nas ani mowy o tym nie było. Na choince płonęły małe, kolorowe świeczki, wypełniając mrok ciepłym blaskiem żywego ognia. Dzięki temu drzewko żyło własnym życiem, ruch i drganie płomyków wydobywały z niego wciąż inne i nowe blaski, odbijając się w srebrze, złocie i kolorach ozdób.
Lecz niekiedy żółta iskierka wyskakiwała z płomienia i zaczynała biec po anielskim włosie. Gdy trafiła na jakąś łatwopalną zabawkę lub gdy drzewko było już bardzo wyschnięte, wówczas gdzieś z boku pojawiała się trzaskająca plamka ognia i wesoło rozbiegała się na wszystkie strony.
Wówczas chłopcy rzucali się tygrysim skokiem i nie szczędząc sił ani palców, gasili niesforne płomyki. Przeważnie używało się do tego celu starego koca, który zawsze leżał gdzieś w pobliżu. Krótka chwila grozy – i oto już choinka stała sobie spokojnie, niewiele tylko naruszona płomieniem. Wszystko wracało do normy, zawsze jednak przestrzegaliśmy zasady, że świeczki zapala się tylko wtedy, gdy siedzimy wszyscy w pokoju. My, najmłodsi, byliśmy oczywiście kategorycznie pozbawieni prawa samowolnego zapalania świeczek i dzięki temu może nigdy nie doszło do poważniejszego pożaru.
Po Nowym Roku jednakże pod choinką co rano gromadził się coraz grubszy pokład zielonych igieł. Trzeba było je wymiatać i palić pod kuchnią, lecz w czasie wymiatania z szelestem spadały nowe, zieleniąc plecy zamiatacza. Świat za oknem robił się trochę bielszy i jaśniejszy, a świeżo spadły śnieg wabił do sankowych spacerów. Książki były już prawie przeczytane. Wieczorami do drzwi dzwonili chłopcy z sąsiedztwa z tekturową szopką w rękach albo poprzebierani za diabła i śmierć. Stawali w progu, śpiewali kolędy lub recytowali wiersze o Herodzie, a babcia wynosiła im ciasto i orzechy.
Nasi bracia stroili się, jak mogli, i wyruszali na swe pierwsze karnawałowe bale. Ojciec zabierał mnie i Tomka na „choinkę” do pracy, przerażającą imprezę, gdzie kłębiły się tłumy obcych i wystrojonych dzieci, a my z Tomkiem jak dwa Kopciuszki sterczeliśmy pod ścianą, marząc o tym, by żadna ciocia-wodzirej nie porwała nas przemocą do tańca i żeby szybko już rozdano paczki ze słodyczami i pozwolono nam wrócić do domu.
Wreszcie w dzień trzejkrólowy rozbieraliśmy choinkę. Łańcuchy i zabawki wkładało się do pudeł, pudła wędrowały na pawlacz z nadzieją, że może w następnym roku jeszcze nadadzą się do użytku.
Zmiataliśmy resztki igiełek i wdychaliśmy resztki ich zapachu, gdy paliły się w piecu. Gałęzie i pieniek, starannie porąbane, zostawiało się na dalsze rozpałki.
Następnego dnia szło się do szkoły. Blaszana tarcza tramwajowego przystanku gięła się i grzechotała w podmuchach mroźnego wichru. Śnieg pokrywał chodniki i rozpościerał się na Polu Mokotowskim. Ośnieżone pagórki ruin, poznaczone sznureczkami wydeptanych ścieżek, wesoło błyskały w słońcu.
Jakieś dzieci ślizgały się na butach i szlifowały podeszwami lśniącą linię ślizgawki wzdłuż chodnika. Dozorca wynurzał się z bramy, burcząc i wymachując swą szuflą, spędzał ich z miejsca zabawy, a wyślizgany teren zasypywał pieczołowicie piaskiem. Nadjeżdżał wyczekiwany tramwaj i odjeżdżałam z przystanku na spotkanie z nowym rokiem swojego życia.