Bolszewicy, Polacy, Ukraińcy i rzezie na Pokuciu
Najgorsze, jak mówią wspomnienia świadków, były okresy wymiany okupacyjnych wojsk po przejściu frontów – w połowie września 1939 roku, latem 1941 roku i najstraszniejsze, na wiosnę 1944 roku. Już jednak w połowie 1943 roku w Stanisławowie, jak mówił tajny polski meldunek, coraz częściej słyszało się na ulicy powitanie: Smert’ Lacham i odpowiedź Sława Ukraini. Z kolejnych miejscowości dochodziły wieści o sporadycznych morderstwach dokonanych na Polakach. Aż nadszedł 1944 rok – wycofywanie się z Pokucia wojsk węgierskich i niemieckich i czas trzeciego od rozpoczęcia wojny bezkrólewia.
W Kułaczkowcach, w których w 1939 roku skończyło się na pogróżkach pod adresem Polaków, teraz w marcu i kwietniu 1944 roku bandy UPA spaliły polskie zagrody i zamordowały co najmniej piętnaście (tu i dalej – „Na Rubieży”) osób. W nieodległych Podhajczykach, w których przed wojną majątek miał Erwin Bohosiewicz, ograbiono, spalono domy i zamordowano czterdzieści osób. W Korniczu (do wojny majątek miała tu Eugenia z Krzysztofowiczów Tatarczuchowa) już w sierpniu 1943 roku upowcy rozgrabili majątek, spalili stodołę, zamordowali dwanaście osób. W październiku 1944 roku sześćdziesiąt pięć osób zginęło w Trójcy Zadurowiczów. I kolejny przykład, jeden z tysięcy, niewielkiej Korolówki, w której w beztroskich dla tych ziem latach końca XIX wieku mieszkał awanturniczy Aleksander Agopsowicz, a której też nie ominęły zbrodnie. W lutym 1945 roku nacjonaliści ukraińscy zamordowali w Jasienowie Polnym Kajetana Wartanowicza, wybitnego działacza społecznego. Liczba zamordowanych na Pokuciu nigdy nie będzie znana, ale poraża skalą zjawiska: trzysta do czterystu tysięcy ofiar na przedwojennym wschodzie Polski, z tego sześćdziesiąt do siedemdziesięciu tysięcy na Wołyniu. Ile z pozostałych często zmasakrowanych ciał pozostało na ziemi pokuckiej?
W Kutach doliczono się ich ponad dwustu. Mordy na dobre rozpoczęły się w drugiej połowie marca 1944 roku. Wtedy to w Kutach widać było łuny z pobliskich wsi, a pierwszą ofiarą był bestialsko zamordowany czterdziestopięcioletni leśnik, Tadeusz Drewota.
„Poszliśmy tam z ojcem – wspominał Stanisław Ciołek – i jeszcze paru sąsiadami, między innymi braćmi Stanisławem i Romanem Donigiewiczami. To co zobaczyliśmy, przejęło nas grozą. Przed domem na oborniku, koło płotu leżał pan Drewota pokłuty nożami, z podciętym gardłem” („Gdzie Szum” nr 32 z 2001).
Zobacz też:
- Ukraińscy sprawiedliwi – pomoc w obliczu rzezi wołyńskiej
- Rzeź na Wołyniu: Śmierć od kuli była najlżejsza
Tej samej nocy w Kutach upowcy zamordowali trzynastu ludzi. Ukrywanie się nad Czeremoszem, u zaprzyjaźnionych Ukraińców lub w ich gospodarstwach, już bez ich wiedzy, trwało do czasu wejścia oddziałów sowieckich około 10 kwietnia.
„Spokój nie trwał jednak długo – kontynuował Stanisław Ciołek – gdyż po około tygodniowym pobycie Rosjanie nagle na parę dni opuścili Kuty. Okazało się, że dowódcą jednostki wojskowej zajmującej Kuty był Ukrainiec, z którym banderowcy «dogadali się», by na kilka dni wycofał się z miasta i dał im wolną rękę w ostatecznym wytępieniu Polaków. Tak też się stało.”
Złowrogim zwiastunem były przemieszczające się w dół góry Owidiusz nieme światła latarek.
„To byli Ukraińcy – relacjonowała Anna Mojzesowicz (Źr.d., Hekiatnier, 30). – Postanowiliśmy nie nocować w domu. Brat, Mikołaj, poszedł do sąsiadki, a bratowa z dziećmi i ja poszłyśmy do mojej wujenki. Jak pociemniało, zaczęła się ich, Ukraińców, robota. Podpalali domy, a kto w nich był – żywy nie wyszedł.”
Tą wujenką, wspomnianą przez panią Mojzesowicz, była Klementyna Janowicz, w której „domu i ogrodzie do ostatnich dni mordów uratowało się dużo ludzi”, jak opisała to Jadwiga Migocka-Drzazga i wymieniła wśród nich także panią Annę: „Dr Buzath-¬Józefowicz z dziećmi Józefą i Antosiem, krewna Klementyny Janowicz, Anna Mojzesowicz ze swą bratową Gertrudą z d. Krieger Mojzesowicz z dwojgiem małych dzieci – Januszkiem i Majką Mojzesowicz, a ojciec Mikołaj (Kicio) ukrywał się po sąsiedzku, gdzie został zastrzelony a dom spalony. Jan Kozubowicz – mój Ojciec – p. Łazarowicz z synem Mikołajem i wiele, wiele osób […].”

„Rankiem wszystko ucichło – znów słowa Anny Mojzesowicz. – Wtedy poszłyśmy tam, gdzie brat szukał schronienia. Z domu ani śladu, spalony był, tylko resztki się dymiły. Te osoby, które kryły się razem z bratem, zabito wszystkie i spalono razem z domem, a brat zraniony wyskoczył oknem i później go dobili. Leżał pod drzewem martwy, w nadpalonym ubraniu. W tym dniu spalono około 30–40 domów, prawie wszystkie ormiańskie, a zabito mniej więcej 60 Ormian spośród tych, których znałam i naliczyłam.”
Powyższy tekst jest fragmentem książki Moniki Agopsowicz pt. „Kresowe Pokucie. Rzeczpospolita ormiańska”:
Wiesław Świderski, rodzinnie związany z Ormianami przez babkę ze strony matki – Antoninę Amalię ze Starkiewiczów Ciołkową, również zachował tragiczne wspomnienia tych dni: „Mój ojciec [ukrył się u] Ukrainki pani Huculak na strychu. W pewnym momencie zjawił się u niej (według relacji mojej kuzynki, która obserwowała sytuację przez okienko na strychu) mieszkający po drugiej stronie ulicy krewny tej pani i powiedział «my wiemy, że Świderski jest u was, każcie mu zejść ze strychu, bo inaczej spalimy wam dom». Ona poleciła memu ojcu zejść ze strychu. Ojciec zszedł i przeszedł na sąsiednie podwórze ormiańskiej rodziny Agopsowiczów. Tam banderowcy dobrali się do ojca, kłuli nożami, potem uderzyli «obuchem» siekiery w głowę i zapalili po obu stronach dwa polana drzewa i tak ojciec palił się (nie wiem czy jeszcze żył, czy po uderzeniu siekierą stracił już życie).
[…] Rano wyszliśmy z naszej kryjówki i udaliśmy się przez ogrody do […] domu pani Dawidowicz, gdzie był już oprócz niej jej syn Grzesiu, jego siostra Niunia i moja babcia. Zachowywali się dość dziwnie i unikali raczej rozmowy z nami. Czekaliśmy na ojca, ale go nie było i nie przypuszczaliśmy, że nie żyje. Zaczęliśmy się niepokoić, choć poprzedniego dnia zjawił się dopiero po południu w przebraniu starszej kobiety i rozpoznaliśmy go dopiero jak zaczął się rozbierać. […] Kiedy ojciec się nie pojawił moja babcia wyszła, aby go odnaleźć i w niedługim czasie pojawiła się i oznajmiła, że zostaliśmy sierotami. Ogarnęła nas rozpacz nie do opisania. Zaraz wyszliśmy i zobaczyliśmy leżącego już na ulicy ojca. Bałem się bliżej podejść. Był to przerażający widok. Ojciec leżał twarzą do ziemi, z podkurczonymi nogami w kolanach, spieczony ogniem i w strzępach spalonej odzieży” (http://www.skarbnica.ormianie.pl).
Stanisław Ciołek przytoczył 145 nazwisk osób zamordowanych 20 marca i w połowie kwietnia 1944 roku Polaków, Ormian i Ukraińców.
Ocaleni szukali schronienia także w kościele ormiańskim, gdzie ksiądz Samuel Manugiewicz spowiadał wiernych, przygotowując ich na śmierć.
„W kościele pod wezwaniem św. Antoniego w Kutach od 19 do 21 kwietnia 44 r. (czarna niedziela) – zapamiętała Jadwiga Migocka-Drzazga – schroniła się garstka Ormian, którzy klęcząc przez te noce «rzezi Ormian» w błagalnej modlitwie prosili patrona Kut by ocalił tych którzy byli w kościele.”
Wybawienie przyszło 22 kwietnia. Do miasteczka weszły oddziały sowieckie.
Polecamy również:
Okrutny wróg z lat 1939–1941 wydawał się teraz sprzymierzeńcem w konfrontacji z ukraińskimi rezunami. Pod komendą NKWD powstawały więc polskie Istriebitielnyje Bataljony, których celem było zwalczanie UPA. W Kołomyi batalion taki powstał niedługo po wejściu Sowietów, czyli po 28 marca 1944 roku; w kwietniu 1945 roku miało już być 26 takich grup samoobrony, w których było 266 ludzi.
Wielu Polaków nie brało wtedy w ogóle pod uwagę możliwości opuszczenia swoich stron, nie zamierzało więc ulegać terrorowi OUN i UPA ani represjom sowieckim. Tam, gdzie nie walczono o przywrócenie ładu sprzed 1939 roku lub o obronę Polski przed zalewem komunistycznych władz, szło o ułożenie sobie życia w nowych warunkach.
„Kiedy wojna miała się ku końcowi, nawet wtedy gdy wiadomo już było, że granica polsko-sowiecka przesunięta zostanie na zachód, my z Tadziem myśleliśmy o studiach, pracy i dalszym życiu – byle toczyły się one we Lwowie – wspominał po latach Henryk Agopsowicz, mówiąc o przekonaniu swoim i młodszego, dwudziestodwuletniego brata. – Miałem pokój u Warteresiewiczów na Zyblikiewicza. Nie sądziłem, że nasza mama, mieszkająca wtedy w Kołomyi, zechce «repatriować» się do nowej Polski. Myśmy nie mieli takiego zamiaru. Ale gdy aresztowano Tadzia w zasadzce, w kotle, u znajomych w marcu 1945, i okazało się, że i ja jestem poszukiwany przez NKWD, nie było na co czekać. Zostawiłem u cioci Marii Warteresiewiczowej najcenniejszy towar, jaki miałem – sól, z prośbą by za pieniądze uzyskane z jej spieniężenia, nosiła bratu paczki do więzienia; wiedziałem też, że zostają jeszcze Łomniccy – w razie, gdyby potrzebna była pomoc, choć wiadomo było, że z więzienia mało kto wychodził. Sfałszowałem kartę repatriacyjną mamy, która dzięki zbiegowi okoliczności dostała dokumenty, jako żona malarza pokojowego z naszego bydlęcego wagonu repatriacyjnego, i jako Anieli Agopsowicz wyjechałem do Polski.”
Przeczytaj także:
Tadeusz też ocalał, bowiem zaczął symulować zachorowanie na tyfus, trafił do więziennego szpitala, gdzie naprawdę zachorował. Ciocia Maria przynosiła treściwe jedzenie, przekonana, że pacjent ciągle symuluje, mrugała porozumiewawczo okiem i mówiła: „Tadziu, wiem, że jesteś chory i nie możesz jeść, ale przyniosłam Ci coś dobrego, może się skusisz.” Młodego mężczyznę trawiła bardzo wysoka gorączka, a każdy posiłek mógłby osłabić i tak wycieńczony organizm. Pewnego dnia, kiedy minął kryzys, Tadeusz – w porozumieniu z Maksem Łomnickim, który udając lekarza, przychodził do szpitala – wciąż jeszcze bardzo osłabiony chorobą, zbiegł ze szpitala w maju 1945 roku. Maks dostarczył mu fałszywe dokumenty, co było milowym krokiem ku wolności. Po niedawnych jeszcze myślach o pozostaniu we Lwowie nie było już śladu; teraz instynkt kazał uciekać do Polski i Tadeusz uciekł jako Marian Świetnicki. Na tych, którzy we Lwowie zostali, jak Anna Piotrowicz-Kulczycka, spoczywał moralny obowiązek noszenia paczek do więzienia. Anna zaszywała wtedy w ubraniach grypsy.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Moniki Agopsowicz pt. „Kresowe Pokucie. Rzeczpospolita ormiańska”:
NKWD nie ustawało w pracy oczyszczania tak zwanej Zachodniej Ukrainy z wrogich elementów. Do więzienia trafili między innymi: ksiądz Dionizy Kajetanowicz, ksiądz Kazimierz Romaszkan i Stanisław Donigiewicz. Wspomnienia i ślady w dokumentach podają rozbieżne daty wydarzeń, ale ich przebieg jest podobny i równie tragiczny.
„Zmuszano Ks. Infułata, jak i nas wszystkich Księży ormiańskich – pisał ksiądz Kazimierz Filipiak – do przejścia na prawosławie, lecz żaden z nas nie zgodził się na to” (Źr.r., Filipiak).
Aresztowanie księdza Romaszkana nastąpiło 21 sierpnia 1944 roku w Brzeżanach, a księdza Kajetanowicza – 27 listopada 1945 roku we Lwowie. Wyrokiem Trybunału Wojskowego Wojsk NKGB obwodu lwowskiego ksiądz Dionizy skazany został 8 marca 1946 roku na dziesięć lat pozbawienia wolności (licząc od 27 listopada 1945) i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich (Żertwy). Z więzienia we Lwowie napisał do Anny Piotrowicz-Kulczyckiej gryps, w którym wyjaśniał prawdziwe przyczyny aresztowania:
Na Twoje zapytanie, za co mię sądzono, odpowiem krótko: uważam to za jakiś straszliwy żart, bo nikomu nic złego nie zrobiłem. Zarzucali mi, że byłem agentem gestapo, bo wychodząc z niemieckiego więzienia, podpisałem, że będę Niemcom i ich zarządzeniom posłuszny. Ale z Niemcami nie współpracowałem, uciekałem od nich i kryłem się przed nimi, jak sama wiesz. Rupp [major Wojska Polskiego Robert Rupp – przyp. MA] kłamał, że ciągle bywali u mnie gestapowcy. Zarzucano mi następnie na sądzie, że ja organizowałem legiony ormiańskie przeciw Rosji w tym celu aby oderwać republikę ormiańską od Sojuzu. O tem nawet mi się nie śniło. Starano mi się udowodnić na zasadzie, że ks. Romaszkan, jako mój sekretarz, z mojego polecenia należał do komitetu ormiańskiego, który organizował te legiony. To wierutna nieprawda. Zarzucano mi, że ja urządzić kazałem dla legionów ormiańskich dwa razy nabożeństwo w naszej katedrze i błogosławiłem legionistów na walkę przeciw Rosji. To fałsz, bo komenda niemiecka żądała, aby ci legioniści w dwa największe święta t.j. na Boże Narodzenie i na Jordan byli u nas na Mszy i nie było przyczyny, aby im odmówić. Jakieś błogosławienie tych żołnierzy zostało wyssane z palca. Nabożeństwo odprawił ks. Romaszkan, bo nie byłem pewny, czy zgłaszający się Ormianin był prawdziwym księdzem.
Dalej przedstawiał swoje położenie:
Sprawa moja jest jasna i byłem pewny, że sąd mię zwolni. Stało się inaczej i dziś jeszcze wahają się czy mię wypuścić. Do niczego ręki nie przykładałem, byłem aż do przesady ostrożny i jestem więźniem. Cóż więcej Tobie napiszę? Przerzucam się od nadziei do beznadziejności, jak każdy więzień. Jeśli sprawę moją odeślą jeszcze do Moskwy, to potrwa to jeszcze długo, a ja nie mam sił fizycznych. Zdaję się na pomoc Bożą. […] Dionizy (Źr.r., Piotrowicz¬Kulczycka, list).
Ksiądz Kajetanowicz przybył z OŁP ([opriedieljonnyj łagiernyj punkt] – wydzielony punkt obozowy) nr 64 na stacji Jelenowka w obwodzie stalińskim do poprawczego obozu pracy Minłag w Workucie 18 kwietnia 1950 roku.
Fakt przyjęcia Ormian gregorian w katedrze, dla NKGB dowód kolaboracji z Niemcami, potwierdził też ksiądz Krzysztof Staniecki, acz omownie, bo biogram księdza Romaszkana pisany był po jego śmierci, w 1973 roku, w czasach mrocznego PRL: „Ormiańskich odłączonych braci kapłanów i świeckich, którzy znaleźli się we Lwowie potraktował ekumenicznie w duchu Vaticanum II”. I dalej pisał o łagrze, ezopowym językiem, co dziś brzmi niewiarygodnie: „Następne lata spędził ksiądz Romaszkan głównie w Norylsku, w Krasnojarskim Kraju, pełniąc funkcję budowniczego, w braku innych sił zastępując kierownika kolosalnej budowy, inżyniera czy nawet krótko zastępując lekarza”.

Do Republiki Komi za kołem podbiegunowym, do obozu Abieź, wysłany też został Stanisław Donigiewicz, skazany na dziesięć lat łagru. Wiele wskazuje na to, że w obozie tym spotkał księdza Kajetanowicza, który zmarł tam 18 listopada 1954 roku.
W 1956 roku ksiądz Romaszkan i Stanisław Donigiewicz, po wypuszczeniu z łagru, przyjechali do Kut, do księdza Samuela Manugiewicza, i trafili w opiekuńcze ręce Klementyny Janowiczowej. Razem z nią byli przy księdzu Manugiewiczu do jego śmierci 24 grudnia 1956 roku. Niedługo potem obaj wyjechali do Polski w jej nowych granicach.