Bolko Mały na koronacji Władysława Łokietka
Ten tekst jest fragmentem książki Grażyny Bąkiewicz „Bolko Mały”.
Niekończące się pole namiotów na drugim brzegu Wisły tylko z dala wydaje się jednym obozowiskiem. Z bliska widać, że podzielone jest na wiele mniejszych. W środku każdego stoi wielki namiot głowy rodu, strzeżony przez krąg drobniejszych, należących do krewnych i przyjaciół rycerza. Całość otaczają małe szałasy zbudowane naprędce z gałęzi i przykryte narzuconymi byle jak skórami. W tych koczuje służba.
– Może spotkamy jakiegoś księcia – wzdycha Fryczko. – Rozbawię go i weźmie mnie na służbę jako błazna.
– Nie spodziewaj się tu książąt – chichocze Bolko. – Jeśli jakiś pojawi się na koronacji, to raczej przyjmą go na Wawelu.
Okrywa się jednak szczelniej opończą na wypadek, gdyby natknął się na kogoś znajomego. Wolałby, aby ani ojciec, ani pani matka nie dowiedzieli się o tej eskapadzie.
– Mówią, że polscy książęta nie bywają razem, żeby się nie pozabijać – szepcze Fryczko. – W czasach rozbicia jedności Polski narodziło się ich zbyt wielu i teraz gdzie dwóch Piastów – tam wojna.
Bolko kiwa głową, bo to szczera prawda. Jego stryjowie i kuzyni wydzierają sobie ziemię, nie przebierając w środkach. Traktują się, jakby byli śmiertelnymi wrogami. Mógłby opowiedzieć o porwanych kuzynkach, uprowadzonych ciotkach, trucicielstwie na ucztach, niewyjaśnionej śmierci książęcych dzieci, uwięzieniu brata przez brata. Od tych historii włosy stają dęba, a żadna nie jest wyssana z palca. To wszystko się zdarzyło i zdarza ciągle. Dlatego książę Bernard nie pozwala swoim synom na samodzielne wędrówki, tylko zawsze ze strażą. Bolko jest bowiem księciem czystej krwi. Pochodzi w prostej linii od księcia Henryka Pobożnego, a sięgając głębiej – od Władysława Wygnańca, syna Bolesława Krzywoustego. Jego pradziadowie byli królami, a dziadek Władek zostanie nim dzisiaj.
– Rozglądaj się uważnie – podpowiada Fryczko, mając na myśli kociołki, w których bulgoczą polewki, i ruszty, na których obracają się zające.
Bolko przytakuje, choć kociołki mu nie w głowie. Skupia się bardziej na ludziach. W brzuchu, owszem, burczy mu, i jak wróci na Wawel, zje pewnie konia z kopytami. Na samą myśl robi mu się wesoło i uśmiecha się do chłopaka, dźwigającego dzban wina. Sługa zmierza do wielkiego namiotu, z którego dobiegają krzyki. To jaśnie panowie, rozbudzeni ze snu, wołają jeść i pić. Dzban przesłania chłopcu widoczność, więc Fryczko schodzi mu z drogi. Bolko też się zatrzymuje i dzięki temu słyszy rozmowę toczącą się wewnątrz namiotu.
– Dziś wielki dzień!
– Tak, czas na nowe. Prawie dwieście lat temu nasze państwo rozpadło się na części, teraz czas się połączyć. Nie walczyć przeciw sobie, ale się układać.
– Polska nareszcie będzie miała swojego polskiego króla, a nie obcego, czeskiego!
[…]
– Gdzie ty się włóczysz, mój Bolesławie? – pyta księżna Kunegunda, patrząc na syna z niezadowoleniem.
Bolko nie lubi tej formy swego imienia. Jest Bolkiem, tak jak jego dziadek, Bolko Surowy. Ale gdy pani matka zwraca się do niego „Bolesławie”, znaczy, że jest zła i lepiej jej bardziej nie denerwować, tylko z pokorą wysłuchać reprymendy.
– Jak ty wyglądasz? Przecież wiesz, co dziś za dzień!
Bolko uśmiecha się w duchu. Mógłby wyglądać dużo gorzej, gdyby nie nowo poznani chłopcy. Być może zawdzięcza im życie. Pani matka nie wie, co mu się przytrafiło, i nie dowie się, bo po co.
– Zawsze posuwasz się o krok za daleko – denerwuje się księżna, podczas gdy służący zdejmują z niego uwalane błotem ubranie, myją go i zakładają nowe, przygotowane na to wielkie święto.
Heinczko, już wystrojony, z ciekawością obserwuje zabiegi wokół Bolka.
– Następnym razem zabierz mnie ze sobą – szepcze, gdy pani matka nie słyszy.
Bolko puszcza do niego oko.
Obaj ubrani w odświętne szaty wychodzą na wawelski dziedziniec, gdzie kłębi się tłum rycerzy, kasztelanów, wojewodów i głów możnowładczych rodów. Sługi prowadzą małych książąt do kręgu rodziny królewskiej. Poza Kazikiem, Jadwinią i Elżbietą jest ich siostra, a mama Bolka, księżna świdnicka Kunegunda. Jest też jej mąż, książę świdnicki Bernard, ojciec Bolka i małego Heinczka. Wcześniej nie mógł przybyć, bo wspierał swego brata, księcia jaworskiego, w wojnie o ziemię lubuską. W samą porę ją zakończyli, by tato mógł zdążyć na koronację swego teścia i sojusznika, Władysława Łokietka.
Gdy uderza dzwon, pojawia się dziadek Władysław. Ma na sobie posrebrzaną kolczugę, a na piersi złocony kirys z orłem, pas rycerski i miecz. Towarzyszy mu babka Jadwiga w pięknej sukni. Też będzie dziś koronowana. Zostanie królową Polski.
Ponownie odzywa się dzwon i orszak rusza do katedry. Najpierw arcybiskup Janisław, za nim książę, dalej biskupi w szatach pontyfikalnych i w mitrach na głowach. Za nimi podąża kasztelan krakowski z koroną, którą niesie na poduszce. Wojewoda krakowski na podobnej ma berło, a wojewoda poznański złote królewskie jabłko. Kolejni urzędnicy prowadzą konia, a na jego grzbiecie jedzie płaszcz królewski – śnieżnobiały, podbity futrem białych popielic. Przyjaciel Władysława, wojewoda sandomierski, trzyma królewską chorągiew z białym orłem na purpurze.
Dzwon uderza, chór śpiewa psalmy.
Katedra, do której wchodzą, nie jest w najlepszym stanie. Kilkanaście lat temu spłonęła. Na szczęście nie cała i w tej ocalonej części odbywa się koronacja. Odbudowa jest już zarządzona, ale z uroczystością Władysław nie zamierzał czekać. Zresztą dziś nikt nie patrzy na osmolone ściany, tylko na niego – króla.
– Zebrani w tej świątyni panowie, pytam was, będziecie służyć nowemu królowi? – słychać słowa arcybiskupa Janisława.
– Będziemy – niosą się po katedrze słowa przysięgi.
– Będę – szepcze Bolko.
Od niego nikt nie oczekuje przysięgi, bo nie jest poddanym polskiego króla. Książęta śląscy, w tym świdniccy, są samodzielnymi władcami i jeśli Bolko wypowiada słowa przysięgi, to robi to przez wzgląd na dziadka, bo jest z niego dumny.
– Władysławie, klęknij do przysięgi. Oto korona Królestwa Polskiego wraca na skronie księcia z rodu Piastów. Ten dzień, 20 stycznia 1320 roku, pozostanie dla pokoleń pamiętną datą.
Arcybiskup wkłada na głowę dziadka koronę, a Bolko aż wzdycha ze wzruszenia.
– Niech żyje król! – woła tłum, a Bolka rozpiera taka duma, że musi krzyczeć, żeby nie pęknąć:
– Niech żyje król! Boże, chroń króla!
Basowy dźwięk rogów ogłasza, że stała się wielka rzecz: Polska znów jest królestwem. Zostaje też koronowana babka Jadwiga. Czas na hołdy. Wszyscy kolejno składają pokłon nowemu władcy.
– Wasza Wysokość – mówi Bolko, gdy nadchodzi jego kolej, ale z trudem powstrzymuje chichot, bo zwrot „Wasza Wysokość” w odniesieniu do Łokietka brzmi zabawnie. Usta dziadka też drżą podejrzanie.
Potem zaczyna się uczta. Dzieci nie biorą w niej udziału. Tylko Elżbieta, jako przyszła królowa Węgier, dostępuje zaszczytu i zasiada przy stole obok swoich rodziców – króla i królowej Polski.
Bolko i Kazio planowali, że wmieszają się w tłum, ale opiekunowie zatrzymują ich i odprowadzają do komnat. Sami więc bawią się w koronację. Kazio wydaje rozkazy, a Bolko godzi się ich słuchać pod warunkiem, że potem on będzie mógł rozkazywać. Ale gdy przychodzi jego kolej, Kazio pokazuje mu figę.
– Myślisz, że możesz wszystko, bo jesteś większy?! – krzyczy Bolko.
– Mogę wszystko, bo będę kiedyś królem, a ty tylko księciem – śmieje się Kazio.
Książę może być równie potężny jak król – prycha czarny orzeł. Albo jeszcze potężniejszy i dzielniejszy! Daj mu w nos! – syczy orzeł czerwony. Nie, nie, to przecież przyszły król! – uspokaja czarny.
Bolko dałby, ale nie sięgnie.
– Jak urosnę, to ci pokażę, co potrafi książę! – woła i nadąsany wraca do swoich komnat.