Bitwa pod Beresteczkiem. Daremna rzeź?
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków”.
„Nadszedł więc pamiętny dzień, w którym los religii katolickiej, Rzeczypospolitej, króla i, żeby prawdę powiedzieć, całego chrześcijaństwa zawisł od beresteckich pól”.
Jak widać, kanclerz litewski uderzył w najwyższe tony, aby dostatecznie obrazowo przedstawić grozę sytuacji i dramaturgię konfrontacji polsko-kozackiej, do jakiej doszło pod Beresteczkiem. Wydaje się jednak, że chrześcijaństwo w swojej ogromnej masie zapewne nie poniosłoby większego uszczerbku nawet w przypadku zupełnej klęski Polaków. Szczęśliwie mieli uniknąć tego losu.
W połowie jesieni Chmielnicki wyłożył karty na stół. Wystąpił z żądaniami, które mogły zaszokować, ale też zagrał na nastrojach szlachty w sposób znamionujący najwyższy kunszt polityczny. Hetmańska kancelaria wypuściła list skierowany do szlachty wołyńskiej, mający cechy instrukcji sejmikowej. Adresat został dobrze wybrany; to mieszkańcy tego województwa, łączącego się z terytoriami pozostającymi we władzy Kozaków, mieli najwięcej do stracenia w przypadku wznowienia walk. Było niemal pewne, że właśnie oni, „jako najbliżsi ognia tego”, chętnie nadstawią ucha na słowa kozackiego przywódcy. Chmielnicki przedstawił siebie jako człowieka skłonnego do porozumienia, który swoimi zabiegami był już bliski osiągnięcia zupełnego uspokojenia nastrojów, podczas gdy to wyłącznie działania Polaków, łamiących uroczyście przyjęte zobowiązania, znów je rozpaliły. Dużo rozwodził się na temat wiary prawosławnej, pozostającej wedle niego w jeszcze większej opresji niż poprzednio, aby bez ogródek stwierdzić, że „dotąd ta kłótnia nie ustanie, pokąd Ruś, jako od wieku bywało, nie będzie”. Wołynianie, których w liście hetman w kilku miejscach mile połechtał, wspominając o chwale wspólnej historii, mieli w założeniu propagandowo wesprzeć Chmielnickiego, namawiając szlachecką brać z innych rejonów kraju do przyjęcia jego racji.
W korespondencji do Jana Kazimierza i senatu Rzeczypospolitej nie było już miejsca na sprytne meandrowanie, więc znalazły się w niej same twarde, budzące niedowierzanie i zdumienie warunki. Bohdan Chmielnicki, hetman zaporoski, nominalny poddany Rzeczypospolitej, oferował jej władcy pokój, lecz jednocześnie uzależniał go od złożenia przez najważniejsze osoby w państwie, na czele z prymasem i hetmanami, utwierdzającej przysięgi i wydania w charakterze zakładników grupy magnatów, w tym Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego. To już nie był język dotychczasowych not i listów wymienianych pomiędzy Czehryniem i Warszawą, to było aroganckie i prowokacyjne nieomal ultimatum. Jego los był oczywisty. Podczas posiedzenia obu izb sejmowych krótko przed Bożym Narodzeniem „wszyscy uznali te warunki za niemożliwe” i te słowa Radziwiłła przyjąć należy jako wyraz dalece posuniętej wstrzemięźliwości w określeniu reakcji posłów i senatorów. Bezczelny ton listu Chmielnickiego stał się nie tylko dla nich, ale i dla dworu prawdziwą pobudką; już nikt nie wierzył w możliwość utrzymania pokoju.
Zaczęto radzić nad zaciągnięciem w Koronie potężnej armii liczącej trzydzieści sześć tysięcy żołnierzy, zaś na Litwie piętnaście tysięcy, a zatem sił, jakich Rzeczpospolita od dawna już nie oglądała. Wystarczających przy tym — jak mniemano — do radykalnego ugaszenia buntu na Ukrainie. Na początku roku został wydany uniwersał królewski ogłaszający pierwsze wici. Mimo to Jan Kazimierz nie rezygnował jeszcze z prób negocjacji, chociaż czynił to już bez większego przekonania o ich skuteczności. Do Chmielnickiego wyruszyła delegacja polskich komisarzy z wojewodą bracławskim Stanisławem Lubomirskim i Adamem Kisielem z żądaniem zaprzestania kontaktów z postronnymi państwami i trzymania wojsk gotowych do wysłania „tam, gdzie my każemy”. Wypada się jedynie uśmiechnąć na takie zalatujące naiwnością dictum; czytając je, hetman wybuchnął pewnie pijackim rechotem. Wszystkie słowa, zaklęcia, komisje, propozycje i oczekiwania były bez znaczenia, skoro „Tatarzy znowu zawarli nierozerwalną przyjaźń z Kozakami” i Chmielnicki mógł znów budować na niej swoje agresywne plany.
Obie strony już zupełnie jawnie, nie zważając na prowadzone formalnie rozmowy, czyniły przygotowania do wojny. W lutym wojska koronne dowodzone przez Marcina Kalinowskiego zaczęły się koncentrować w okolicach Baru, a następnie, pod wpływem wieści o wystąpieniach chłopskich, posunęły się w kierunku Bracławia. Pod koniec miesiąca doszło do pierwszego większego starcia z udziałem regularnych oddziałów obu stron. Kozacy Neczaja zdobyli Krasne, Polacy je odbili, zaś niedoszły następca hetmana stracił życie. Przy okazji tych walk wypłynęło nazwisko polskiego szlachcica Awratyńskiego, „setnika na ten czas kozackiego”. W szeregach buntowników nie stanowił on wcale wyjątku, było tam wiele drobnej szlachty, nie tylko o ruskich korzeniach. Kalinowski z rozpędu opanował Jampol, jednak pod Winnicą jego wojsk omal nie spotkała katastrofa. Polaków zaatakowały przeważające siły kozacko-tatarskie pozostające pod komendą pułkownika Iwana Bohuna, będącego pierwowzorem jednej z najważniejszych i najbardziej wyrazistych postaci pierwszej części Sienkiewiczowskiej Trylogii. Kalinowski z niemałym trudem i ze znacznymi stratami — pod drodze „zgubił” piechotę, wydając na pastwę wroga niemal tysiąc rannych i chorych — zdołał się wymknąć wrogowi i po opatrzeniu Kamieńca dodatkową załogą wycofał się na północ. Jednak już te pierwsze starcia, wprawki harcowników badających słabe strony przeciwnika, stanowiące zaledwie przystawkę przed daniem głównym, zwiastowały skalę zbliżającej się kampanii.
[…]
Sporo zamieszania, które odciągnęło pewną liczbę wojska od głównej sceny zmagań, wywołały za to chłopskie wystąpienia w kilku rejonach Polski; wpłynęły również na obniżenie morale armii walczącej z Kozakami na głównym froncie. Najgłośniejsza okazała się akcja Aleksandra Kostki-Napierskiego, który na czele gromady górali zajął niebroniony Czorsztyn. Nie zadowolił się ograbieniem zamku i wbrew najprostszym kanonom walki partyzanckiej bądź zbójnickiej nie poszedł w góry, lecz pozostał na miejscu. Niemal z całą pewnością działał nie tylko na rzecz Chmielnickiego, ale także Rakoczego, i właśnie na niego czekał w fortecy usytuowanej niemal przy samej węgierskiej granicy. Zamiast księcia pod Czorsztyn podeszły oddziały biskupa krakowskiego Piotra Gembickiego i widok wdrapujących się na mury dragonów był jednym z ostatnich w życiu Napierskiego, o którym zaczęto powiadać, że jest nieślubnym synem Jana Kazimierza. Ostatnim było zimne oblicze kata nawlekającego go na pal.
Los Napierskiego na drugim krańcu Polski, w okolicach Kalisza, podzielił niejaki Wojciech Kołakowski, z tym że jego potraktowano jeszcze okrutniej. Poddany nieludzkim torturom, na końcu został poćwiartowany i w kawałkach wystawiony na widok publiczny dla odstraszenia innych śmiałków zamierzających wystąpić przeciwko istniejącemu porządkowi. Gdyby nie straszliwe kary, zapewne znalazłoby się wielu podobnych. Napierski i Kołakowski brali pieniądze od obcych i działali na szkodę ojczyzny, jednak ludzie, którzy za nimi poszli, w ogromnej większości uczynili to, aby poprawić dolę swoją i najbliższych. Chmielnicki dobrze rozumiał, że problemy społeczne, które przyczyniły się do wybuchu buntu na Ukrainie, ujawniały się z coraz większą mocą także na innych obszarach Rzeczypospolitej. Nie na tyle jednak, aby wstrząsnąć jej podstawami i stanowić istotne wsparcie dla znów przystępującej do boju o swoją wolność Kozaczyzny. Ten niewielki w gruncie rzeczy epizod w powojennej historiografii określany był z upodobaniem jako „powstanie Kostki-Napierskiego”, co miało podnieść jego rangę, a jednocześnie obrazowało tendencję do wypaczania rzeczywistości w zależności od potrzeb aktualnie rządzącej klasy społecznej.
1 marca król wydał uniwersał o zwołaniu pospolitego ruszenia, a miesiąc później ogłosił trzecie wici, wzywając wszystkich zobowiązanych do stawienia się w czerwcu pod Konstantynowem. Jednak to nie masy herbowych, niezdyscyplinowane i łatwo ulegające panice, ale regularne oddziały miały stanowić trzon armii, nad którą Jan Kazimierz postanowił objąć osobiste dowództwo. Pod koniec maja król przybył do obozu pod Sokalem, gdzie zgromadził wojska hetman Potocki i gdzie znalazły schronienie oddziały Kalinowskiego. Na te ostatnie przykro było patrzeć. Złożone w większości z jednostek cudzoziemskiego autoramentu, głównie z regimentów uczestniczących w wojnie trzydziestoletniej, po kilku tygodniach starć w ciężkich zimowych warunkach i po serii męczących przemarszów, wygłodzone i dotknięte tyfusem — przedstawiały sobą fatalny widok. Z liczącego dwanaście tysięcy ludzi korpusu pozostała niespełna połowa, w tym wielu rannych i umierających. Jak być może z pewną przesadą nasyconą nadmierną goryczą napisał Kubala, „stare lwy, postrach całej Europy, stali zawstydzeni swoją nędzą, milcząc kładli się na słomę, umierali bez szemrania, a Rzeczpospolita, która ich na swoją obronę najęła, nie dawała im nawet tego, co miał każdy żebrak przy drodze, każde bydlę domowe”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków”.
Kiedy najlepsza część armii koronnej przepadała w tak dramatycznych okolicznościach, z Ukrainy dochodziły alarmujące wieści o koncentracji ogromnych sił powstańczych i nadciągającej stutysięcznej ordzie. Połączyła się ona z Chmielnickim 22 czerwca pod Wiśniowcem. U boku Islama Gereja byli jego najwyżsi dowódcy, z kałgą i nurredinem sułtanem (nuradynem: drugim następcą chana i zarządcą zachodniej części państwa) oraz tłum znaczniejszych agów i murzów. Tatarów było w rzeczywistości dwa lub trzy razy mniej, ale po pierwsze — wielkie liczby zawsze wywoływały wrażenie i zwykle sięgano po nie w różnych ocenach i relacjach, po drugie — trzydzieści czy czterdzieści tysięcy ordyńców stanowiło i tak poważną siłę dawno niewidzianą w Polsce. Król chciał jak najszybciej ruszać z Sokala na wroga, aby nie pozwolić mu skoncentrować wszystkich sił, ale nieopłacone wojsko odmówiło wymarszu. Jan Kazimierz postanowił zaradzić problemowi w sposób nadzwyczajny — łamiąc prawo. Wraz z senatorami wpadł na pomysł, aby zająć dobra złożone przez miejscową szlachtę jako depozyt w murach klasztoru. Wobec zdecydowanego oporu herbowych plan się nie powiódł, ale zdołano zebrać kilkanaście tysięcy złotych i natychmiast rozdzielono je pomiędzy żołnierzy. Ostatecznie pozostano w Sokalu, dokąd zaczęło ściągać pospolite ruszenie.
Wkrótce okolica zaroiła się od tłumów zbrojnej szlachty, dziesiątek tysięcy koni, wozów i kolasek. „Zdawało się, jak gdyby cały naród polski zabierał się do założenia nowej stolicy państwa”. Zdanie napisane przez Kubalę należałoby trochę zmienić i stwierdzić, iż naród szlachecki zabierał się raczej do poskromienia zbuntowanych Kozaków. Gwarno, strojno, wśród wiwatów i szczęku szklanic, z niezachwianym jeszcze przekonaniem o własnej potędze, trochę jak pod Piławcami. W końcu zebrało się około czterdziestu tysięcy pospolitego ruszenia i niemal drugie tyle regularnych wojsk, nie licząc ogromnej masy czeladzi i wszelkiej maści ciur obozowych. Dane takie, podobnie do większości współczesnych historyków, wskazuje Janusz Kaczmarczyk, ale trzeba mieć świadomość, iż liczebność zarówno armii polskiej, jak i kozackiej nie została nigdy ściśle ani choćby w dużym przybliżeniu ustalona. Najniższe spotykane liczby to pięćdziesiąt siedem tysięcy Polaków i dziewięćdziesiąt tysięcy Kozaków i Tatarów, ale w niektórych źródłach mowa jest o półmilionowej armii Chmielnickiego i Islama Gereja! Niewykluczone, że najbliżej prawdy był Albrycht Radziwiłł, skądinąd zwykle rzetelny w relacjonowaniu rzeczywistości i trzeźwy w ocenach, który stwierdził, że „razem siły całego wojska nieprzyjaciela dochodziły do 300 tysięcy ludzi, naszych zaś było prawie 100 000”.
W Sokalu obok innych pocztów magnackich znalazły się również prywatne oddziały kniazia Jaremy, które zaciągnął za sprawą ogromnych pożyczek. Nie przypominały jednak oddziałów sprzed dwóch lat, kiedy zaczynała się wojna domowa. Ich dość przygnębiający opis pozostawił Stanisław Oświęcim: „Było tego wojska zrazu około 12 tysięcy, teraz nie masz go więcej niż sześć tysięcy, i to lubo zrazu komunie [konne], teraz bardzo nużne i tak sami ustawicznymi pracami nadwyrężeni, jako i konie całe od fatygi znędzniane. Chorągwie tak polskie, jako i cudzoziemskie, bardzo kuse; towarzystwa niemało, a czeladzi wielka część piechotą”. Wiśniowiecki, wybierając się na wojnę, pozostawił testament. Mimo wiary w ostateczne zwycięstwo — w zapisach pojawiają się majątki na Lewobrzeżu — czuł, że może z tej wojny nie wrócić. Prosił w przypadku śmierci o pogrzeb „bez pomp światowych i próżnych wyniosłości”. Nie było w nim dotychczasowej pychy i pewności siebie, stał się niemal bankrutem, którego z kłopotów finansowych wybawić mogło jedynie odzyskanie zadnieprzańskiej fortuny.
Widok nadciągających coraz to nowych pocztów wypełniał szlacheckie piersi dumą. Chmielnicki z niezliczoną „czernią” i masami chłopów, chan ze wszystkimi dzikimi ordami nagle skarleli i przestali straszyć swoją niezmierzoną potęgą. Aż nadeszły wieści o ich połączeniu się i marszu ogromnej armii w kierunku Beresteczka. Wówczas niejeden herbowy poczuł jednak dreszcz niepewności bądź strachu. Tym bardziej że brakowało wodza, któremu wszyscy by zaufali. Wiśniowiecki już nie miał prawa do buławy, hetmani budzili złe skojarzenia, króla wręcz nie lubiano. W przekonaniu większości był bowiem lekkomyślny i nieudolny, zaś niedawny pomysł z sekwestrem prywatnych dóbr wzbudził ogromny niesmak.
Na szczęście dla wszystkich jakby wbrew tym odczuciom Jan Kazimierz zaczął się wykazywać niespodziewanie dużą energią i zmysłem organizacyjnym. Podzielił zebrane w Sokalu wojska na dziewięć pułków i odwód. W kierunku Beresteczka został wysłany na czele kilkutysięcznego podjazdu Koniecpolski, a podczas rady wojennej z udziałem wszystkich znaczniejszych dowódców, senatorów i wielmożów starły się rozmaite poglądy na sposób rozegrania kampanii. Ogromna większość, na czele z hetmanami, optowała za umocnieniem obozu i oczekiwaniem na idące wciąż w kierunku Sokala oddziały pospolitego ruszenia z Mazowsza i Wielkopolski, a następnie za stoczeniem bitwy obronnej. Taka taktyka była podyktowana niewiarą w zwycięstwo nad zjednoczonymi wojskami tatarsko-kozackimi w otwartym polu oraz niską oceną dowódczych zdolności króla.
Wśród garstki dowódców optujących za możliwie najszybszym opuszczeniem Sokala i podjęciem działań ofensywnych był Stefan Czarniecki, już podówczas jeden z najbardziej popularnych oficerów w armii koronnej, chociaż wciąż jeszcze niepiastujący znaczniejszych urzędów czy stanowisk. Zwolennikiem podobnej taktyki od samego początku był zresztą i Wiśniowiecki, ale każdy jego pomysł, niezależnie: dobry czy zły, natychmiast natrafiał na opór królewskich doradców. Czarniecki był zaledwie rotmistrzem, jak setki mu podobnych, ale jego akurat zaliczano do stosunkowo wąskiego grona „starych żołnierzy”, których głos bywa zawsze słuchany z należytą uwagą. Tak postąpił Jan Kazimierz, wsparty przez kilku generałów równie chętnie nadstawiających ucha dla argumentów Czarnieckiego. Przekonywał on, że pozostanie pod Sokalem, w okolicy ogołoconej z żywności, nie tylko wyda na pastwę nieprzyjaciela Wołyń i da mu czas na zebranie wszystkich sił, ale w konsekwencji postawi również pod znakiem zapytania możliwość skutecznej obrony w warownym obozie, zaś konsekwencje możliwej przecież klęski byłyby dla kraju opłakane. Tymczasem warunki terenowe pod Beresteczkiem dawały możliwość stoczenia bitwy, w której mogła się wykazać doskonała polska jazda, głównie husaria i pancerni, natomiast wróg nie byłby w stanie rozwinąć w boju wszystkich swoich wojsk i wykorzystać ogromnej przewagi liczebnej. Czarniecki, poparty przez kilku innych oficerów, na czele z cieszącym się wielkim autorytetem generałem Przyjemskim, zaproponował dodatkowo pozostawienie w Sokalu ogromnej liczby wozów, liczonych nie w dziesiątkach, ale pewnie setkach tysięcy, i wyruszenie komunikiem.
Właśnie ogromny tabor — szlachcic brał ze sobą na wyprawę zwykle dwa, trzy wozy i kilka koni — zapewniający dość wygodne życie obozowe herbowym, stanowił jedną z przyczyn, dla których nie chcieli oni słyszeć o opuszczeniu Sokala. Ostatecznie przyjęto plan posunięcia się na Beresteczko, ale pod wpływem zdecydowanego oporu szlachty nie przeszedł pomysł pozostawienia taboru. Pospolitacy nie zamierzali powierzać przywleczonego ze sobą majątku wątpliwej opiece czeladzi, która szczególnie w przypadku porażki mogła go rozkraść i zbiec, zamiast obozu. Dla ułatwienia pochodu wojska podzielono na trzy zgrupowania i wyrysowano dla nich trasy, ale w praktyce przemarsz odbył się w wielkim nieporządku. Pokonanie drogi do Beresteczka zajęło aż pięć dni, podczas gdy przy szybkim marszu można to było uczynić trzykrotnie szybciej. Dwa dni zabrało samo opuszczenie Sokala!
W połowie drogi, pod Stojanowem, zdarzył się wymowny incydent. Krótko przed zmierzchem, kiedy szykowano się do spędzenia nocy, doszło do potężnego zamieszania między czeladzią i gruchnęła wieść o nadciąganiu wroga. Niektórzy mogliby nawet przysiąc, że widzieli go na własne oczy. W powstałym chaosie głowę straciło wielu dowódców, sam król uległ panice, na szczęście jednak ogromna większość żołnierzy z regularnych oddziałów wykazała godne podziwu opanowanie, potwierdzając tym samym doskonałe wyszkolenie. Jakub Michałowski w Księdze pamiętniczej… nie poskąpił im należnej pochwały: „Był to widok pocieszający, jak wojsko zostające pod niesprawnymi wodzami, nie straciwszy swej wojennej tradycji samo, bez dowódców i rozkazów, w największym porządku w szyk bojowy się ustawiło. Śmieszna było patrzeć na konfuzję i pomieszanie wodzów, a zwłaszcza samego króla, który widząc, że Tatarów nie widać, zamiast pochwalić żołnierzy za sprawność i ochotę, klął brzydko na wszystkich dookoła”. Opisując zachowanie Jana Kazimierza, Michałowski, może mimo woli, wskazał jakże często występujący i zasługujący na wzgardę mechanizm psychologiczny odsuwania od siebie odpowiedzialności kosztem innych.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków”.
Po dojściu do Styru pojawiły się nowe problemy. Szlachta nie chciała forsować rzeki przed nadejściem reszty pospolitego ruszenia i na drugą stronę przeszły jedynie regularne oddziały. Zatoczono prowizoryczny obóz u podstawy rozległego suchego pola poznaczonego kilkoma niewielkimi wzniesieniami, zamkniętego z prawej strony gęstym lasem, a z lewej rzeczką Pleszową (Płaszewką) tworzącą bagniste rozlewiska. O Kozakach i Tatarach nie było pewnych wiadomości. Wiedziano jedynie, że hetman kozacki stoi z głównymi siłami gdzieś pomiędzy Zbarażem a Tarnopolem, ale zupełnie nieznane były jego zamiary. Chmielnicki, którego kwatera znajdowała się w Zagrobelskim Lesie w pobliżu Tarnopola, dla zmylenia przeciwnika rozdzielił swe oddziały na mniejsze zgrupowania; niewielką część wojsk z pułkownikiem Antonem i tatarskim czambułem liczącym kilkuset ordyńców wysłał na Litwę.
Z podjazdami ruszyli Koniecpolski i Czarniecki. Pierwszy miał opanować przeprawy na Styrze i wybrać miejsce dogodne na obóz warowny, drugi zasięgnąć języka. Wzięto wielu jeńców, ale żaden z nich nie dostarczył pewnych informacji. Koniecpolski zabezpieczył solidnymi fortyfikacjami trzy mosty przez Styr, tworząc na jego wschodnim brzegu doskonałą pozycję do stoczenia bitwy. Wówczas otrzymano niesprawdzoną wiadomość, jakoby Chmielnicki zrezygnował z konfrontacji i zamierzał cofnąć się na Kijów. Aby temu przeszkodzić, król postanowił podjąć czym prędzej marsz na Dubno. W rzeczywistości hetman kozacki, wysoko oceniając walory polskich stanowisk, rozsiewał nieprawdziwe pogłoski, aby sprowokować wroga do ich opuszczenia.
W otoczeniu króla obawiano się, że Chmielnicki może się cofnąć w głąb Ukrainy i wówczas pozbawione dyscypliny pospolite ruszenie straci chęć do walki i najzwyczajniej rozjedzie się, jak to już wielokrotnie bywało. Zresztą karność zaczęła się zmniejszać i w szeregach żołnierskich. Dochodziło do burd między Polakami i Niemcami, dramatycznie zaczynało brakować zaopatrzenia, pojawiły się oznaki głodu. Widać było jak na dłoni, że jeszcze kilka, góra kilkanaście dni, a zdemoralizowane coraz bardziej wojsko rozejdzie się jeszcze przed wejściem w kontakt bojowy z nieprzyjacielem. Dla doświadczonych wojskowych praktyków było najzupełniej oczywiste, że trzeba pilnie podjąć jakąś decyzję i wyrwać armię z marazmu, gdyż trwanie w nim musi zakończyć się katastrofą.
27 czerwca ruszono wreszcie w kierunku Dubna w przekonaniu, że Chmielnicki cofa się na Kijów, ale pochód polskich wojsk szybko się zatrzymał. Jeden z podjazdów, wysłany przez Wiśniowieckiego i niemal całkowicie zniesiony, zdołał jednak przynieść informację o zbliżaniu się wroga i wieść ta szybko znalazła potwierdzenie. Armia czym prędzej wycofała się na pozycje wyjściowe pod Beresteczko i natychmiast rozpoczęto umacnianie obozu. Sypano szańce, kopano okopy i ustawiano zasieki. Wieczorem ukazała się ogromna łuna pożarów, a tatarskie podjazdy zaczęły się zbliżać do polskich pozycji. Ordyńcy zagarnęli kilkutysięczny tabun koni nieopatrznie pozostawiony bez wystarczającej ochrony na odległym pastwisku. W nocy w polskim obozie niemal nikt nie spał w obawie przed niespodziewanym atakiem.
Nic takiego się nie wydarzyło, więc z rana polskie wojska wyszły przed okop i ustawiły się w szyku bojowym, mając zrazu przed sobą zaledwie kilka tysięcy pohukujących Tatarów. To była jedynie awangarda wojsk Islama Gereja. W centrum, gdzie znalazła się artyleria i tabory, dowodził Jan Kazimierz, na prawym skrzydle komenderował Potocki, a lewym Wiśniowiecki wespół z Kalinowskim. Z tyłu zajęło pozycje pospolite ruszenie. Wyprowadzanie wojsk z obozu okazało się niepotrzebne. Tego dnia doszło zaledwie do kilkugodzinnych harców i dość krótkiego kawaleryjskiego starcia z ordą, która nie była w stanie, jak niemal zawsze w podobnych sytuacjach, sprostać zdecydowanym szarżom polskiej jazdy. Jan Kazimierz zamierzał sprowokować przeciwnika do bezpośredniego uderzenia na obóz i zniszczyć jego siły ogniem dział i muszkietów, ale Tatarzy nie dali się wciągnąć w tak oczywistą pułapkę. Koniecpolski, Wiśniowiecki oraz dowodzący pułkiem hetmana wielkiego Czarniecki, wsparci przez szlachtę sandomierską i krakowską, z łatwością rozproszyli Tatarów, z których wielu zostało zepchniętych w bagna i tam potonęło lub zostało bez pardonu wyrżniętych. Niewielki, ale zdecydowany sukces podniósł morale polskich wojsk, jednak następny dzień bitwy nie okazał się tak szczęśliwy.
Do walki przystąpiła połączona już armia sojuszników, rzucając do akcji zaledwie część wszystkich sił, czyli jakieś trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Morderczy bój rozegrał się wzdłuż całego frontu wojsk królewskich. Kozacy i Tatarzy zaatakowali najpierw lewe skrzydło, które pod faktyczną komendą Jaremy „wywijało się jakoby w matni”, a gdy nie zdołali dokonać przełamania w tym miejscu, uderzyli na centrum dowodzone przez hetmana wielkiego, a następnie, odparci lawiną ognia artyleryjskiego, na skrzydło prawe. Tego dnia podlegało ono Aleksandrowi Koniecpolskiemu. Chaotyczna krwawa wymiana ciosów trwała do wczesnego popołudnia. W pewnym momencie Tatarzy podeszli pod same umocnienia i jedynie dzięki zdecydowanemu kontruderzeniu Wiśniowieckiego i wojewody podolskiego Stanisława „Rewery” Potockiego udało się ich odeprzeć. Obie strony w wyniku kilkugodzinnych walk doznały bolesnych strat. Wśród Polaków zginęło wielu doświadczonych oficerów, śmierć ponieśli między innymi Jerzy Adam Ossoliński, starosta lubelski, bratanek kanclerza, a także Adam Hieroiim Kazanowski, chorąży sandomierski. Dla Tatarów ciosem okazała się śmierć sławnego Tuhaj-beja, którego ściął Marek Sobieski. Jego brat Jan, późniejszy król, został ranny i na krótko wpadł w ręce ordyńców.
Bitwa obok męstwa walczących pokazała zatrważający brak koordynacji działań po polskiej stronie. Zabrakło wodza, poszczególni dowódcy toczyli bój każdy na swoim odcinku, zupełnie nieświadomi założeń planu taktycznego, którego w gruncie rzeczy nie było. Inicjatywa przez cały czas należała do wroga i niewiele zabrakło, aby polska obrona pękła i powtórzył się koszmar Piławiec. Szczęśliwie Chmielnicki i chan odłożyli dokończenie dzieła zniszczenia polskiej armii na kolejny dzień. I był to z ich strony olbrzymi błąd. Chroniący się za linią wałów żołnierze, znużeni bojem, czujący gorycz porażki i pełni czarnych myśli — jak napisał jeden z kronikarzy: „wojsko jednak z tej krwawej rozprawy było nieco nadtruchlało” — mieli czas, by ochłonąć. To samo dotyczyło króla i wyższych dowódców, którzy zrozumieli, że bez jasnego planu działania i ustalenia zasad dowodzenia bitwa może zakończyć się katastrofą. Noc minęła na gorączkowych naradach i sporach, a ich skutek stał się widoczny już nazajutrz.
Rankiem król wyprowadził z obozu niemal wszystkie wojska i ustawił je w szachownicę, „na modłę holenderską”. Jazda i piechota stanęły na przemian, jakby wypełniając białe i czarne pola, nawzajem się wspierając oraz asekurując ogniem i manewrem. W szczególnie silnym centrum, które miało rozstrzygnąć losy bitwy, pozycje zajęła cała artyleria, regimenty zaciężne piechoty niemieckiej, rajtaria i gwardia królewska. Odwód stanowiło tu trzy tysiące węgierskiej piechoty zamkniętej w obozie. Potocki ostro protestował przeciwko takiemu rozwiązaniu, straszył, że „się nożem pchnie”, ale w końcu ustąpił i chcąc nie chcąc, przyjął koncepcję niezrozumiałą i odległą od taktyki preferowanej przez wielu starszych wojskowych.
Król, który stanął w środku szyku i zarezerwował dla siebie ogólną komendę, powierzył mu prawe skrzydło, dodając do pomocy młodszych dowódców: Koniecpolskiego, Lanckorońskiego i Jerzego Lubomirskiego. Ta asekuracja miała się bardzo przydać, gdyż kasztelana krakowskiego, podobnie jak pod Korsuniem, przerosła rola i w czasie bitwy mocno już „niedomagał”, zapewne z nadmiaru wypitego wina. Na lewym skrzydle po staremu znaleźli się Kalinowski z Wiśniowieckim, wsparci przez „Rewerę” Potockiego i wojewodę brzesko-kujawskiego Jana Szymona Szczawińskiego. Rola rezerwy dla obu skrzydeł przypadła pospolitemu ruszeniu.
Nastroje w szeregach były nieporównanie lepsze niż poprzedniego dnia. Stało się tak za sprawą sprawdzonego i niemal zawsze skutecznego zabiegu. Oto po obozie rozeszła się pogłoska o ukazaniu się Świętego Michała grożącego mieczem chanowi i to wystarczyło, aby ogromna większość żołnierzy w nią uwierzyła i z niewzruszoną wiarą w zwycięstwo stanęła do boju 30 czerwca. Ze względu na gęstą mgłę Polacy dopiero około godziny dziesiątej ujrzeli nieprzyjacielskie szyki. Ich czoło tworzyła ogromna masa jazdy, łącznie blisko sześćdziesiąt tysięcy ludzi, za którą uszykowała się piechota. Lewą flankę zajmowali Tatarzy, prawą zaś Kozacy. Na niewielkich wzniesieniach w tyle nieprzyjacielskiego ugrupowania usadowił się ogromny tabor.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków”.
Przez kilka godzin trwała jedynie wymiana ognia. Jan Kazimierz pod groźbą surowych kar zabronił wdawać się w harce z wrogiem i łamać w ten sposób szeregi. Ogień polskich dział zbierał przez cały ten czas krwawe żniwo, co Radziwiłł podsumował zdaniem: „Tak, dzięki przemyślności starszego nad armatą Przyjemskiego, bito, że od każdego wystrzału nieprzyjaciel ustawiony w ciasnych szeregach gęsto padał trupem”. Około piętnastej, dostrzegając po stronie kozackiej prace przy wzmacnianiu obozu, na rozkaz Jana Kazimierza polskie centrum zaczęło z wolna posuwać się w stronę wroga. Widząc to, Jarema poprosił króla o zgodę na rozpoczęcie ataku i po jej otrzymaniu uderzył na wroga na czele osiemnastu chorągwi jazdy (Radziwiłł wspomina o dwunastu chorągwiach), wsparty przez pospolite ruszenie. Jak napisał Jan Widacki, „tak rozpoczęła się jedna z najwspanialszych szarż w dziejach jazdy polskiej”.
Jarema wyzywał los. Niechroniony zbroją, z odkrytą głową — niczym wicher poprowadził rozpędzoną masę koni i ludzi na Tatarów i przemieszane z nimi pułki Kozaków. Polacy wpadli w nieprzyjacielską ciżbę i natychmiast zostali przez nią otoczeni. Jedynie ogromna kurzawa i nieludzki wrzask wskazywały miejsce ich walki. Księcia wsparły oddziały pospolitaków i kozacka jazda, nie wytrzymawszy impetu ataku, podobnie jak masy piechoty zaczęła się cofać ku taborowi. Rozpędzony Jarema dotarł do niego po ich karkach i wręcz rozerwał trzy pierwsze rzędy spiętych łańcuchami wozów. Ale ścianę taboru tworzyło dziesięć rzędów i bez piechoty nie istniała jakakolwiek szansa na jego zdobycie. Zresztą sytuacja szybko się zmieniła. Smagana ogniem od czoła i zajeżdżana z boku przez walczących nad podziw dzielnie Tatarów nurredina jazda księcia znalazła się w dramatycznym położeniu. Jedna z chorągwi została wybita niemal do nogi, to samo mogło spotkać pozostałe. Wiśniowieckiemu i jego żołnierzom nie dane było jednak zginąć. Pomimo znacznych strat zdołali wycofać się na linię wyznaczoną przez oddziały centrum.
Tymczasem na polskim prawym skrzydle doszło do poważnego kryzysu wywołanego odmową wykonania rozkazu do ataku. Lanckoroński zlekceważył dyspozycje królewskie, twierdząc, że Chmielnicki przygotował w lesie zasadzkę i uderzenie z flanki narazi na rozbicie nie tylko ją samą, ale i całą armię! Rzeczywiście mogło się tak stać, gdyż zdecydowany ruch prawego skrzydła do przodu wystawiłby centrum i lewe skrzydło na boczne uderzenie wroga. Gdyby Chmielnickiemu i chanowi udało się wprowadzić masy jazdy i piechoty pomiędzy tracące ze sobą styczność polskie ugrupowania, bitwa — mimo pomyślnego rozwoju — mogłaby zakończyć się zupełną klęską. Niesubordynacja Lanckorońskiego, karygodna na polu bitwy i potwierdzająca ukute po Piławcach powiedzenie, że „każdy panek to hetmanek”, tym razem przyniosła pomyślny skutek.
Gdy losy batalii wciąż się ważyły, Polakom z pomocą przyszedł szczęśliwy traf, a właściwie dwa. Najpierw Jan Kazimierz cudem uniknął śmierci, kiedy jego orszak został ostrzelany z dwóch armat, a jedna z kul niemal go musnęła. Zaraz potem pocisk armatni wystrzelony w kierunku pocztu chana, rozpoznanego przez tłumacza Aleksandra Otwinowskiego po charakterystycznej białej chorągwi, zabił jednego z towarzyszących mu dostojników. Islam Gerej, wcześniej już ranny w nogę, przeżył szok i nagle stracił ochotę do dalszej walki. Bezpośrednie zagrożenie życia i presja lawinowo rosnących strat — wśród zabitych znalazł się kałga sułtan Krym Gerej — spowodowały, że chan dał swoim wojownikom rozkaz do odwrotu. I jak tak to widział kanclerz litewski — „cały ten olbrzymi tłum barbarzyńców zwrócił się wtedy do ucieczki, tak że nasza jazda, kiedy owi barbarzyńcy pędzili w popłochu, ledwo mogła zetrzeć się wręcz”.
Powiadomiony o tym Chmielnicki pogalopował w stronę chana i próbował wyperswadować mu zmianę decyzji, zaklinając się, że bitwę ciągle można wygrać, ale jego dziki sojusznik „wściekł się” i podobno rozkazał swojej straży przybocznej uwieźć ze sobą zrozpaczonego, bezradnego hetmana, którego jeszcze niedawno zwał swoim „bratem”. Taką wersję spotyka się w wielu opracowaniach, ale Radziwiłł pozostawia w tej kwestii miejsce na wątpliwość, pisząc: „Chmielnicki w bitwie schronił się do chana i kiedy ten uciekał, podążał za nim, niepewne, czy siłą przymuszony, czy dobrowolnie”. Niezależnie od tego wszystko odbyło się na oczach setek Kozaków, którzy wraz z wieścią o ucieczce Tatarów i porwaniu bądź ucieczce Chmielnickiego rozsiali w szeregach mołojców niemożliwą do opanowania panikę. W ciągu kilku chwil ogromna kozacko-tatarska armia zamieniła się w przerażoną, rozbiegającą się w różnych kierunkach tłuszczę. Kozacy próbowali szukać ratunku w cofającym się ku zakolu Płaszewki taborze, ale nie wszyscy zdołali się tam schronić. Do akcji weszło polskie prawe skrzydło i dotychczas niewykorzystane chorągwie z animuszem rzuciły się za uchodzącym przeciwnikiem.
Tatarzy, tak jak wcześniej mężnie stawali polskiej jeździe, tak teraz szybko umykali z beresteckiego pobojowiska. Przerażony Islam Gerej nie dał spocząć koniowi i uciekał przez całą noc. Polacy, którzy wedle oceny kanclerza mieli stracić „nie więcej niż 500 swoich”, co wydaje się jednak zaniżoną liczbą, opanowali pole bitwy, wycinając w potokach deszczu resztki rozpaczliwie szukających ratunku Kozaków. Jednak prawdziwy dramat tych drugich dopiero się rozpoczynał. Ulewa przeszkodziła w natychmiastowym ataku i próbie rozerwania taboru, dając Kozakom czas na jego wzmocnienie, jednak ogromna masa kilkudziesięciu tysięcy ludzi, zapewne przekraczająca liczbą całą polską armię, znalazła się w pełnym okrążeniu na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Potęga taboru i obronność samego miejsca dawały ochronę przed polskimi kulami i szablami, jednak otaczające tabor wody Płaszewki, lasy i bagna łatwo mogły się okazać pułapką bez wyjścia. Nic bowiem nie mogło uratować przed głodem, pragnieniem i chorobami. Taka zaś niechybnie musiała być konsekwencja przedłużającej się blokady. Dla wszystkich było jasne, że jeżeli Kozacy dość szybko nie wyrwą się z matni, czeka ich straszny los.
Pierwsze dni oblężenia przyniosły pat. Polacy nie posiadali ciężkiej artylerii, bez której nie mogli marzyć o rozbiciu nieprzyjacielskich umocnień, i przystali na rozmowy pokojowe. Do Kozaków uśmiechnęło się szczęście, gdyż przeciwnik nie był świadom nieobecności Chmielnickiego w taborze i stawiając warunki wstępne, zażądał jego wydania wraz ze starszyzną. To dało trochę czasu do przeciągnięcia negocjacji i jednocześnie obmyślenia planów wydostania się z pułapki. Hetmana odgrywała, podobnie jak angielskich oficerów w znanym filmie Patriota, słomiana kukła, co wystawia pomysłowości i sprytowi Kozaków wysoką ocenę. Nim Polacy zorientowali się w mistyfikacji, minęło sporo bezcennego czasu, który przeciwnik wykorzystał na sypanie grobli przez bagna.
Dowództwo nad Kozakami objął energiczny i bezkompromisowy Iwan Bohun, zastępując nazbyt ugodowego w przekonaniu „czerni” Dzadzałego. Wydawało się zresztą, że trud podjęty przez Kozaków pójdzie na marne; wystarczyło szczelnie zamknąć wojskiem tyły taboru, aby uczynić z niego grób wroga lub zmusić go do kapitulacji. Przyszedł im jednak z pomocą brak wyobraźni Jana Kazimierza, który do wykonania tego zadania skierował Lanckorońskiego z zaledwie dwoma tysiącami żołnierzy. Król zupełnie zignorował sugestię Wiśniowieckiego wskazującego potrzebę wydzielenia sił kilkakrotnie większych. Taki już jednak był ostatni z Wazów — małostkowy, złośliwy, lubiący stawiać na swoim mimo oczywistego braku racji.
Nieprzemyślana, wręcz głupia decyzja monarchy spowodowała dalekosiężne i fatalne w skutkach konsekwencje. 7 lipca nastąpiło niespodziewane rozstrzygnięcie. W kozackim obozie doszło do wielkiego, wywołanego przypadkowym zdarzeniem zamieszania. Bohun w otoczeniu starszyzny wyjechał skontrolować przebieg prac nad budową grobli, co potraktowano jako próbę ucieczki. Wybuchła panika, nad którą nikt nie potrafił zapanować. Zdemoralizowane, śmiertelnie przerażone tłumy, usiłując opuścić obóz, rzuciły się do rozbierania wozów, własnymi rękami niszcząc zaporę oddzielającą od Polaków. Nagłe zrządzenie losu zostało tylko połowicznie wykorzystane przez koronnych. „Wtedy nasze wojsko wtargnęło do obozu, a kogo z Kozaków znaleźli, szablami wycięli, innych zaś ścigali i do kilku mil jechali na ich karkach. Ponad 10 000 tego dnia ich zabito”. Wydaje się, że w rzezi, do jakiej doszło tego dnia, zginąć mogło jednak dużo więcej Kozaków. Ścigający uciekinierów Bogusław Radziwiłł i Stefan Czarniecki wycinali ich bez litości, „aż do sytości krwią nieprzyjaciela się nasycili, gdy jednych mieczem, drugich kopytami końskimi gubili”. Inni, uchodząc polskiego żelaza, topili się w bagnach. Kanclerza zdziwiło, „że żaden nie prosił o łaskę, tylko kładli szyje pod miecz; przeto nie było litości”. Zapomniano nie tylko o godności ludzkiej, ale też o tym, że mordowani w zapamiętaniu Ukraińcy od dawna żyli obok mordujących, w tym samym państwie.
Tego dnia pod Beresteczkiem chyba nikt nie pamiętał słów Stanisława Lubomirskiego, że „swoich zaś wybić, siebie jest zniszczyć”. Bardzo wielu Kozaków wraz z Bohunem zdołało wyrwać się z matni, uciekając przez niemal wykończoną groblę. I wtedy właśnie się okazało, iż posiadający zbyt mało żołnierzy Lanckoroński żadną miar nie jest w stanie ich powstrzymać. Napędzana zwierzęcym strachem ciżba przetoczyła się przez nich, uciekając byle dalej od spływającego kozacką krwią obozu. To właśnie oni, rozbitkowie spod Beresteczka, mieli w niedalekiej przyszłości podtrzymywać i rozniecać nienawiść do zwycięskich Polaków, którzy mimo posiadania w rękach wszelkich po temu atutów nie potrafili zdobyć się na radykalne stłumienie powstania, co w ogólnym rozrachunku z pewnością przyniosłoby mniej ofiar po obu stronach niż trwająca przez wiele następnych lat wojna. Chodziło o rzecz straszną z moralnego punktu widzenia, ale konieczną, aby Rzeczpospolita jako państwo zrzuciła z siebie dławiące ją okowy kozackiego buntu i znów objawiła się sąsiadom jako państwo potężne, takie, wobec którego nie warto snuć planów podboju. Potrzebna była taka pacyfikacja Ukrainy, po której wspomnienie buntu Chmielnickiego stałoby się traumą niewartą powtórzenia kiedykolwiek. Mówiąc najprościej: należało rzucić kilkadziesiąt tysięcy wojska, najlepiej całą zwycięska armię, w głąb Ukrainy i dokończyć dzieła rozpoczętego pod Beresteczkiem.
Ale nie było kogo rzucić.