Bitwa na Morzu Koralowym – pierwsze starcie lotniskowców
Ten tekst jest fragmentem książki Craiga Symondsa „Bitwa o Midway”.
Kiedy około godziny 18:30 zmierzch zamienił się w całkowitą ciemność, a „Lexington” i „Yorktown” przyjmowały myśliwce, które odpędziły ową pechową grupę wrogich samolotów, nagle kilka niezidentyfikowanych maszyn przeleciało nad „Yorktownem” z włączonym światłami pozycyjnymi i zaczęło nadawać za pomocą lamp sygnałowych swoje sygnały rozpoznawcze. Były to kody, których nie znał nikt na pokładzie „Yorktowna”. Następnie samoloty zaczęły zataczać kręgi i przyjęły szyk do lądowania, jak gdyby przygotowywały się do zejścia na pokład okrętu. Stało się oczywiste, że były to wrogie samoloty, których piloci pomylili „Yorktowna” z własnym okrętem. Kilka amerykańskich eskortowców otworzyło ogień, a następnie włączyły się do akcji działa przeciwlotnicze samego lotniskowca, tworząc prawdziwą ścianę ognia. W tym momencie, jak wspominał Ted Sherman, „samoloty zniknęły w ciemnościach jak stado ptaków spłoszonych przez myśliwych”. Dwudziestotrzyletni podporucznik Richard Wright z zaskoczeniem spoglądał, jak pociski smugowe z jego okrętu przelatują obok kokpitu wildcata. Później upierał się, że „niektóre z tych pocisków przeszły pomiędzy moją twarzą i tablicą przyrządów”. Wykrzyknął do nadajnika: „Dlaczego do mnie strzelacie?”. Kiedy japońskie samoloty odleciały, podobnie zrobili też amerykańscy piloci, w tym Wright. Jeden z nich, podporucznik John D. Baker, nie mógł później w ciemnościach odnaleźć drogi powrotnej. Pete Pederson, dowódca grupy lotniczej „Yorktowna”, pełniący teraz funkcję szefa kontroli lotów myśliwców, obserwował na radarze Bakera i przez radio podał kurs, który miał go sprowadzić z powrotem, ale Baker nie odpowiedział i nigdy więcej go już nie widziano. Pederson rozpłakał się, kiedy nie zdołał wywołać go przez radio.
Fakt, że japońscy piloci pomylili „Yorktowna” z jednym ze swoich lotniskowców, sugerował, że ich okręty nie mogły się znajdować zbyt daleko. Obsługa radaru na „Yorktownie” obserwowała, jak sygnały obrazujące ocalałe japońskie samoloty oddalają się na wschód. Kilka z nich zaczęło krążyć zaledwie około 50 kilometrów dalej, po czym zniknęły z ekranu, jakby wylądowały. Skłoniło to niektórych do przypuszczeń, że japońskie lotniskowce mogą się znajdować naprawdę bardzo blisko. Było już zbyt ciemno na wysłanie samolotów, ale Fletcher wpadł na pomysł, aby do nocnego ataku wysłać krążowniki i niszczyciele. Problem stanowił jednak fakt, że lokalizacja japońskich lotniskowców była jedynie przypuszczeniem i gdyby okazała się błędna, świt zastałby jego okręty ciągle daleko na wschodzie, gdzie byłyby łatwym celem dla japońskich lotników. Poza tym szybki wypad na wschód skutkowałby zużyciem dużej ilości paliwa, co było teraz istotną kwestią, gdyż „Neosho” został wyeliminowany, a kolejnego zbiornikowca spodziewano się dopiero 13 maja. Fletcher ponownie postanowił poczekać na więcej informacji. Pomimo późniejszej krytyki była to słuszna decyzja, gdyż w rzeczywistości japońskie samoloty nie lądowały – w istocie zaginęły. Wiele z nich nigdy nie odnalazło swojego lotniskowca. Z dwudziestu siedmiu maszyn, które wysłał Hara, jedynie osiemnaście zdołało powrócić na własne okręty, które w rzeczywistości znajdowały się ponad 160 kilometrów na północny wschód od Task Force 17.
Ogólnie rzecz biorąc, 7 maja był dobrym dniem dla amerykańskich pilotów. Zatopili „Shōhō” w podręcznikowo wręcz przeprowadzonym ataku i zestrzelili łącznie dziewiętnaście samolotów, przy stratach własnych wynoszących trzy bombowce i trzy myśliwce. Admirał Hara był zdruzgotany, a jednocześnie świadomy, że miał pecha, nie odnalazłszy Amerykanów jako pierwszy. Stwierdził później, że „czuł się, jakby opuszczał marynarkę”. Amerykanie byli w równym stopniu podekscytowani, jak Hara przygnębiony. Bill Burch tak to ujął: „Pomimo lania, jakie sprawiliśmy im przy poprzednich okazjach, wszyscy czuliśmy, że była to pierwsza okazja, aby dowalić pięścią dużej jednostce floty wroga, co było naszą rekompensatą za lata szkoleń i miesiące spędzone w bezmiarze tropikalnych mórz”. Był to jednak zaledwie prolog.
Nazajutrz wrogie grupy lotniskowców wreszcie się nawzajem odnalazły. Podobnie jak poprzedniego dnia, dowódcy jeszcze przed świtem wysłali w powietrze samoloty patrolowe. Jako pierwszy wrogie okręty zauważył porucznik Joseph Smith lecący dauntlessem z „Yorktowna”. Zgłosił, że widzi „dwa lotniskowce, dwa pancerniki”. Zaraz potem, zanim jeszcze zakończył raport, jego radiostacja umilkła. Niemniej jednak Fletcher wiedział, który sektor przeszukiwał Smith, i o godzinie 9:08 przekazał kontrolę taktyczną Fitchowi, który nakazał uderzenie siłami siedemdziesięciu pięciu samolotów. Położenie celu potwierdził pół godziny później Bob Dixon, który przeszukiwał sektor sąsiadujący z sektorem Smitha. Przeleciał nad obszarem Smitha i zdołał dokończyć raport: „Dwa lotniskowce, dwa pancerniki, cztery ciężkie krążowniki, kilka niszczycieli, 170 mil [ok. 270 km] na południowy zachód”. Aktualna odległość wynosiła mniej niż 320 kilometrów, ale szczęśliwie dla Amerykanów Hara płynął w ich kierunku najszybciej, jak tylko mógł. On również otrzymał raport ze swojego samolotu patrolowego, którego pilot zauważył wroga, i o godzinie 9:15 wysłał sześćdziesiąt dziewięć samolotów z zadaniem zaatakowania Fletchera. W drodze do celu, lecąc na wysokości 5300 metrów, Bill Burch spojrzał w dół i ujrzał japońskie samoloty z grupy uderzeniowej, które kierowały się w przeciwnym kierunku.
Bombowce nurkujące z „Yorktowna” pojawiły się nad japońskimi lotniskowcami o godzinie 10:32. Lotniskowce Hary znajdowały się w odległości około 15 kilometrów od siebie, podążając jeden za drugim i zmierzając z dużą prędkością na południe, niemal wprost na amerykańską grupę uderzeniową. Pierwszy z nich („Zuikaku”) wkrótce skrył się pod osłoną chmur, ale lotniskowiec płynący z tyłu („Shōkaku”) nie miał tyle szczęścia. Piloci bombowców nurkujących byli gotowi do ataku, ale oczekiwali, aż dotrą wolniejsze samoloty torpedowe, aby można było przeprowadzić skoordynowany nalot, który dzień wcześniej zakończył się takim sukcesem. Patrzyli, jak japońskie myśliwce startują z „Shōkaku” i wznoszą się w górę z poziomu morza. Czekanie było prawdziwą torturą. Johnny Nielsen wspominał: „Siedzieliśmy tam dwadzieścia minut, oczekując na samoloty torpedowe i obserwując wznoszące się w naszym kierunku zera”. Co gorsza, przez cały ten czas pierwszy lotniskowiec zbliżał się do frontu burzowego, który mógł mu zapewnić dodatkową osłonę.
W końcu około godziny 11:00 nadleciały samoloty torpedowe. Burch pomachał ręką i w umówiony sposób poruszył w górę i dół lotkami samolotu, po czym skierował go do lotu nurkowego. Japońskie zera zataczały kręgi i oczekiwały, wykonując manewry obok bombowców, kiedy te przelatywały tuż obok. Maszyna Burcha i inne bombowce znajdowały się niemal bezpośrednio nad „Shōkaku” i zanurkowały prawie pionowo. Kiedy Burch przeszedł przez warstwę termiczną na wysokości 2400 metrów, jego owiewka zaparowała do tego stopnia, że praktycznie nic nie widział. Próbował wystawić głowę z kokpitu, ale przy prędkości ponad 460 km/h było to niemożliwe. Tymczasem lotniskowiec zmienił kierunek i gwałtownie manewrował, tak że zamiast zbombardować go wzdłuż osi, Burch musiał zaatakować prostopadle, co znacznie zmniejszało wielkość celu. W następstwie tego bombowce z „Yorktowna” uzyskały tylko dwa trafienia. Za sterami jednego z nich siedział porucznik John J. Powers, który zanim rano opuścił „Yorktowna”, złożył przysięgę, że umieści bombę na pokładzie startowym japońskiego lotniskowca. Powers utrzymał dauntlessa w locie nurkowym aż do momentu, kiedy znalazł się zaledwie 150 metrów nad celem i dopiero wówczas zwolnił bombę. Wybuch zniszczył również jego samolot. Powers został pośmiertnie odznaczony Medalem Honoru.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Bitwa o Midway” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Craiga Symondsa „Bitwa o Midway”.
Tymczasem devastatory Joego Taylora zeszły na wysokość 15 metrów i rozpoczęły atak torpedowy. Piloci wildcatów zdołali odeprzeć pierwszy atak sześciu zer, ale tym razem maszyn japońskich było dużo więcej niż amerykańskich. Ogień był bardzo gęsty i Taylor pomyślał, że pociski uderzające w jego samolot „brzmią jak deszcz na dachu”. W rezultacie większość bombowców torpedowych zrzuciła swoje „ryby” ze zbyt dużej odległości. Chociaż piloci zgłosili cztery trafienia, były to jednak tylko pobożne życzenia. Jednym z powodów małej celności był fakt, że ponieważ amerykańskie torpedy mknęły z prędkością zaledwie 33,5 węzła, osiągający 34 węzły „Shōkaku” mógł im po prostu uciec.
Samoloty grupy uderzeniowej „Lexingtona”, które przyleciały później, miały jeszcze mniej szczęścia. Do tego czasu „Zuikaku” znalazł się pod osłoną chmur frontu pogodowego i widoczny był jedynie „Shōkaku”. Co więcej, pogarszająca się pogoda powodowała coraz większe problemy i większość bombowców z „Lexingtona” w ogóle nie odnalazła celu. Ci, którym się to udało, napotkali niebo pełne japońskich myśliwców i obłoczki wybuchających pocisków artylerii przeciwlotniczej. „To była niesamowita szamotanina – wspominał jeden z pilotów. – Ludzie krzyczeli przez radio, pomieszali się ze sobą, i nigdy nie wiedziałeś, kto do diabła jest nad kim”. Ostatecznie tylko cztery bombowce z „Lexingtona” zdołały zrzucić bomby na „Shōkaku” i tylko jedna z nich była celna. Amerykańscy piloci zgłosili łącznie sześć trafień, ale „Shōkaku” faktycznie otrzymał tylko trzy ciosy, chociaż wszystkie trzy pochodziły od bomb 500-kilogramowych, które na tyle poważnie uszkodziły jego pokład startowy, że nie mógł już operować samolotami. Po bitwie Takagi zdecydował się odesłać go na północ, wycofując z walk. Znajdujące się w powietrzu samoloty z „Shōkaku” wylądowały na „Zuikaku”, który zdołał umknąć bez szwanku.
W tym samym czasie niemal 250 kilometrów dalej na południe samoloty Hary uderzyły na Task Force 17. Pokrywa chmur nie chroniła już amerykańskich lotniskowców i oba były wyraźnie widoczne w jasno świecącym słońcu. Dzięki radarowi Amerykanie wykryli nadciągającego przeciwnika już w odległości ponad stu kilometrów i przygotowali się na atak. Wszystkie dostępne myśliwce, łącznie siedemnaście (reszta odleciała z grupą uderzeniową), wzniosły się w powietrze, a jako wzmocnienie dodano im dwadzieścia trzy bombowce Dauntless (bez bomb). Na pokładach lotniskowców zamknięto włazy w grodziach wodoszczelnych, odpompowano benzynę z systemu tankowania samolotów, przygotowano sprzęt przeciwawaryjny oraz zestawy do udzielania pierwszej pomocy.
Japończycy przeprowadzili dobrze zorganizowany atak samolotami torpedowymi, które nadlatywały z obu stron zgodnie z taktyką „kowadła”, podczas gdy ich bombowce przygotowywały się do lotu nurkowego od strony słońca. Ted Sherman, dowódca „Lexingtona”, napisał z podziwem, że ich atak był „wspaniale skoordynowany”. Wkrótce woda wokół obu lotniskowców zagotowała się od gejzerów wywołanych przez eksplodujące bomby oraz ślady torowe pędzących torped. Oba lotniskowce gwałtownie manewrowały, usiłując ich uniknąć. „Lexington” nie był jednak zbyt zwinną jednostką. Według Shermana „zajmowało 30 do 40 sekund, aby wyłożyć ster na burtę. Kiedy już [okręt] zaczynał cyrkulować, czynił to majestatycznie i ociężale”. Mimo to wydawało się, że chroni go jakieś czarodziejskie zaklęcie. Jedna z torped przeszła wzdłuż lewej burty, podczas gdy inna minęła okręt wzdłuż prawej, obie niecelne. Dwie kolejne przebiegły pod jego dnem, nie eksplodując. Jednak szczęście „Lexingtona” nie mogło trwać wiecznie. Kilka minut później uderzyły w niego dwie bomby i dwie torpedy. Wybuchło kilka pożarów i okręt stopniowo przechylił się o 7 stopni.
Uwagę napastników ściągnął na siebie również „Yorktown”. Kilkakrotnie wstrząsały nim wybuchające w pobliżu bomby. Jedna z eksplozji była na tyle potężna, że uniosła rufę ponad wodę, tak że cztery mosiężne śruby zaczęły obracać się w powietrzu. Otrzymał także jedno bezpośrednie trafienie – bomba uderzyła w śródokręcie, zaledwie pięć metrów od wyspowej nadbudówki, przebiła pokład startowy i eksplodowała głęboko wewnątrz kadłuba. „Główna magistrala parowa drżała gwałtownie przez kilka sekund, a następnie znieruchomiała”. Światła zamigotały i zgasły, a trzy z dziewięciu kotłów okrętu musiały zostać wyłączone. Buckmaster zadzwonił do maszynowni z pytaniem, jaką prędkość mogą w tych okolicznościach zapewnić turbiny. Starszy mechanik przekazał mu, że 24 węzły. Buckmaster zastanawiał się, czy nie powinien się wycofać, aby uniknąć przeciążenia pozostałych kotłów. „Nie, do diabła – brzmiała odpowiedź. – Uda nam się”.
Na Hawajach Nimitzowi w ocenie przebiegu akcji pomagali Rochefort i „dacharze” z Hypo, którzy wsłuchiwali się w informacje przekazywane przez radio, zarówno własne, jak i nieprzyjaciela. Japońscy piloci zgłaszali zniszczenie jednego lotniskowca i poważne uszkodzenie drugiego. Niedługo później Fletcher zgłosił uszkodzenie obu amerykańskich lotniskowców, ale także zapewniał, że oba mogą ciągle uczestniczyć w działaniach.
W tym momencie równie nagle, jak się zaczęło, było już po wszystkim. Atak trwał około pół godziny – od 11:13 do 11:40. Na „Yorktownie” Buckmaster pozwolił części załogi, aby zeszła do mesy na posiłek. Kiedy jednak marynarze dotarli na miejsce, okazało się, że chirurdzy okrętowi ułożyli na stołach ciała niektórych z pięćdziesięciu pięciu marynarzy, którzy polegli podczas ataku. Bosmanmat Sam Laser wspominał: „Nie byli jeszcze przykryci, a wielu z nich miało straszliwe rany – krew płynęła im z oczu, brakowało im kończyn i takie tam. Musieliśmy przejść obok tego wszystkiego, aby stanąć w kolejce po żarcie, a jedyną rzeczą, którą mieli, były krakersy i łosoś. Później przez pięć lat nie mogłem jeść łososia”.
Na „Lexingtonie” Sherman wyrównał przechył, zatapiając część przedziałów na przeciwległej burcie, i o 12:30 oba lotniskowce przystąpiły do przyjmowania na pokłady samolotów powracających z ataku na „Shōkaku”. W tym momencie, o 12:47 głęboko pod pokładem „Lexingtona” nastąpiła potężna eksplozja. Wielki lotniskowiec wyposażony był w połączone szeregowo zbiorniki z paliwem zabudowane od podwójnego dna w górę, a bliskie eksplozje spowodowały ich rozszczelnienie. Nad wyciekającym paliwem lotniczym zebrały się opary, co doprowadziło do wybuchu. Był on tak silny, że potężna platforma windy lotniczej została wyrzucona w powietrze i spadła „z wielkim hukiem” na stojący na pokładzie startowym samolot. Eksplozja wywołała też wiele pożarów, nad którymi próbowały zapanować grupy awaryjne. Godzinę później nastąpiła druga eksplozja, która zniszczyła system wentylacyjny „Lexingtona”. Sherman musiał nakazać ewakuację maszynowni, zanim znajdujący się w nich ludzie udusiliby się z braku powietrza.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Craiga Symondsa „Bitwa o Midway” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Craiga Symondsa „Bitwa o Midway”.
O 14:15 zamrugał reflektorem sygnałowym, przekazując na „Yorktowna” meldunek dla Fletchera: „Okręt potrzebuje pomocy”. Do burty lotniskowca podeszły niszczyciele, które usiłowały wspomóc walkę z szalejącymi pożarami, ale była to już przegrana sprawa. „Lexington” nie miał zasilania, a pożary wymknęły się spod kontroli. O 16:00 nastąpił trzeci wybuch. Niekontrolowane przez nikogo płomienie pochłaniały zmagazynowaną na okręcie amunicję. Kiedy eksplodowały torpedy, jeden z oficerów pomyślał, że „brzmiało to, jakby na pokładzie hangarowym dudnił pociąg towarowy”. Fitch przechylił się ponad relingiem pomostu i powiedział do Shermana, że lepiej „zdjąć chłopców z burty”.
Nadal panowała pełna dyscyplina. Sherman wspominał, że kiedy marynarze wychodzili na pokład i przygotowywali się do skoku do wody, „niektórzy przed opuszczeniem okrętu ustawiali swoje buty w porządku, jakby oczekiwali, że powrócą”. Większość załogi została uratowana – ponad 2700 ludzi. Sherman upewnił się, że jako ostatni opuszcza pokład. Po zapadnięciu zmroku, jak wspominał jeden ze świadków, „całe niebo było rozświetlone na czerwono, kiedy okręt płonął od dziobu po rufę”. W nocy Fletcher wysłał niszczyciel „Phelps”, aby zatopił lotniskowiec za pomocą torped. Musiał użyć ich aż pięciu. Kiedy „Lexington” zatonął, pod wodą rozległa się jeszcze jedna „straszliwa eksplozja”, gdy okręt został rozerwany na części.
Fletcher ponownie rozważał przeprowadzenie kolejnego uderzenia. Chociaż „Yorktown” ciągnął za sobą długą na 80 kilometrów smugę ropy, wciąż mógł utrzymać prędkość 25 węzłów, co było więcej niż wystarczające, aby mogły z niego operować samoloty. Problem polegał na tym, że chociaż większość maszyn bojowych powróciła z akcji, zostały one, cytując jednego z pilotów, „wszystkie podziurawione jak diabli”, i wątpliwe było, czy nadają się do użytku. Fletcher ostatecznie postanowił wycofać się na południe, z czym zgodził się Fitch.
Takagi i Hara również rozważali drugi atak. Mieli jednak zaledwie dziewięć bombowców i samolotów torpedowych, a na „Zuikaku” zaczynało kończyć się paliwo. Niedługo po zatonięciu „Shōhō” admirał Inoue nakazał, aby siły inwazyjne Gotō zawróciły i skierowały się na północ, a teraz ten sam rozkaz wysłał również Takagiemu i Harze. Ze swojej strony Hara cieszył się, że zapadła taka decyzja. Jak przyznał później w prywatnej rozmowie z szefem sztabu Yamamoto, bitwa z Amerykanami złamała jego pewność siebie. W konsekwencji, podczas gdy Fletcher i „Yorktown” wycofywali się na południe, Hara i „Zuikaku” odchodzili na północ. Tego popołudnia, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Sherman nakazał załodze „Lexingtona” opuścić okręt, Inoue odroczył na czas nieokreślony Operację MO.
Amerykanie nerwowe chwile przeżyli jeszcze 9 maja, kiedy porucznik Frederic Faulkner zgłosił, że zauważył nieuszkodzony japoński lotniskowiec znajdujący się w odległości zaledwie 270 kilometrów. Fletcher zwiększył prędkość do 28 węzłów i wysłał Boba Dixona z czterema bombowcami nurkującymi (z szesnastu, jakie mu pozostały), aby spróbował określić jego położenie. Dixon powrócił, nie dostrzegłszy nic poza rafami koralowymi. Fletcher zaczął podejrzewać, że tym, co zobaczył Faulkner, był łańcuch małych wysepek. Wezwał go więc na pomost i rozłożył mapę.
– Oto mapa, która pokazuje łańcuch niewielkich wysepek w tym samym miejscu, w którym nawiązałeś kontakt – zwrócił się do Faulknera. – Czy sądzisz, że mogłeś się pomylić?
Skarcony Faulkner odparł, że rzeczywiście mógł popełnić błąd. Fletcher nie miał mu tego za złe. Po prostu stwierdził:
– To wszystko, co chciałem wiedzieć.
Zredukował prędkość do 15 węzłów, aby zaoszczędzić paliwo, i skierował się do Numei w Nowej Kaledonii.
W bitwie na Morzu Koralowym – pierwszym w historii starciu, w którym uczestniczyły wrogie grupy lotniskowców – Japończycy zadali większe straty Amerykanom niż Amerykanie Japończykom. Stany Zjednoczone straciły swój największy lotniskowiec („Lexington”), duży zbiornikowiec („Neosho”) oraz niszczyciel („Sims”), poważnych uszkodzeń doznał również „Yorktown”. Z kolei Japończycy stracili tylko mały lotniskowiec „Shōhō”, a „Shōkaku” został uszkodzony poważnie, chociaż nie śmiertelnie. Jednocześnie Japończycy ponieśli większe straty w samolotach. Amerykanie stracili osiemdziesiąt jeden maszyn, podczas gdy Japończycy 105. Co więcej, o ile Amerykanom udało się odzyskać niemal wszystkich, z małymi wyjątkami, pilotów, o tyle Japończycy nie uratowali ani jednego. Zginęło wielu ich najlepszych frontowych pilotów – były to straty, na które nie mogli sobie pozwolić. Kiedy 7 maja Hara wysłał po południu dwadzieścia siedem samolotów, które miały zaatakować amerykańskie „pancerniki”, z powodu panujących wówczas trudnych warunków wybrał do tej misji najlepszych pilotów. Dziewięciu z nich nie powróciło.
Zasadniczo jednak Japończycy byli zadowoleni z wyników starcia. Żywili głębokie przekonanie, że zatopili oba amerykańskie lotniskowce. Gazety w Japonii odtrąbiły bitwę na Morzu Koralowym jako ważne zwycięstwo. Kiedy piloci 1. Dywizjonu Lotniskowców usłyszeli o wynikach bitwy, dobrodusznie wyśmiali ocalałych lotników z 5. Dywizjonu, oświadczając, że jeżeli „synowie konkubiny” odnoszą zwycięstwo nad amerykańskimi lotniskowcami, to tylko wyobrazić sobie można, co zrobiliby „synowie legalnych żon”. Jednak w japońskim dowództwie dominowało poczucie rozczarowania. Yamamoto był wściekły, że Inoue odwołał akcję bez upewnienia się, że amerykańskie lotniskowce zostały zniszczone. Jego szef sztabu zwierzył się w pamiętniku, że „marzenie o wielkim sukcesie legło w gruzach”.
W dokonanych po bitwie ocenach także Amerykanie zdradzali mieszane odczucia. Utrata „Lexingtona” była poważnym ciosem. Zarazem jednak japońskie siły inwazyjne zawróciły. Fletcher wykonał strategiczne zadanie wyznaczone przez Nimitza, aby powstrzymać dalsze postępy wroga „poprzez wykorzystanie nadarzających się okazji do niszczenia okrętów, transportowców oraz sił lotniczych”. Ostatecznie Japończycy nigdy nie zajęli Port Moresby, a skomplikowany harmonogram kilku prowadzonych niezależnie operacji stał się niewykonalny. Uszkodzenia „Shōkaku”, chociaż nie śmiertelne, wystarczyły, aby przekonać Japończyków, iż należy go wyłączyć z nadchodzącej operacji przeciw Midway. Pomimo że „Zuikaku” uszedł bez szwanku, utrata tylu samolotów i pilotów spowodowała, że podjęto decyzję, aby on również nie brał udziału w operacji. W tym momencie wydawało się, że nie ma to większego znaczenia. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że Amerykanie utracili dwa lotniskowce, Japończycy byli przekonani, że ich szanse zdecydowanie wzrosły. Z perspektywy czasu historycy ocenili bitwę na Morzu Koralowym jako taktyczne zwycięstwo Japończyków, ale strategiczny triumf Amerykanów.
Amerykanie odnieśli jeszcze jedną korzyść z tego starcia. Przed bitwą doświadczenie pilotów japońskich dawało im wielką przewagę taktyczną. Teraz, wraz z utratą tak wielu spośród nich oraz dzięki doświadczeniu zdobytemu przez Amerykanów, przewaga ta zmalała.