Bikiniarze i festiwale. Rozmowa z Cezarym Praskiem
Tomasz Leszkowicz: Czy w państwie takim jak PRL – dyktaturze, która w pewnych okresach zmierzała ku totalitaryzmowi – mogło kwitnąć życie towarzyskie i kultura?
Cezary Prasek: Od razu widać, że jest Pan młodym człowiekiem. Dzisiejsza młodzież, pod wpływem pewnej presji, wyobraża sobie, że w czasach PRL-u nie toczyło się normalne życie. A jak wiadomo z przekazów historycznych, istniało ono nawet w najgorszych warunkach, w obozach koncentracyjnych czy podczas najgorszych wojen.
Oczywiście nie było łatwo. Od końca lat 40. zapanował stalinizm, ale na szczęście trwał on krótko i nie zdołał wywrzeć dużego wpływu na społeczeństwo i kulturę. Polska miała silne tradycje odróżniające ją od państw ościennych – było tu prywatne rolnictwo i silny Kościół. Nie dało się wprowadzić tutaj tak totalitarnego reżimu. Oczywiście, ówczesna władza, szczególnie stalinowska, starała się kontrolować wszystkie dziedziny życia, również prywatnego, ale się to jej nie udało. Dowodem na to jest też to, że w czasie największej nocy stalinizmu i później, powstawały dzieła bez stempla ideologii, znane na Zachodzie.
Czy istniały jakieś charakterystyczne dla PRL-u formy życia towarzyskiego? Czy któreś z nich przetrwały do dzisiaj?
Pierwszą rzeczą, która teraz nasuwa mi się na myśl, są świetlice. Próbowano nimi zastąpić kawiarnie, ale okazało się, że świetlice zakładowe i wiejskie bardzo szybko zostały zastąpione innymi instytucjami. Na wsi funkcjonowały tak zwane klubokawiarnie lub kluby rolnika. W mieście też nikt nie przychodził do świetlic, bo ludzie woleli chodzić do kawiarni. To zjawisko charakterystyczne dla lat 50.
W latach 60. i 70. panowała w Polsce festiwalomania. Nie było to nic innego, jak próba zaszczepienia pewnego rodzaju zabawy. Chodzi tu oczywiście o te wszystkie festiwale piosenkarskie: Sopot, Opole, Kołobrzeg, Zieloną Górę. Niektóre, o wyraźnym obliczu politycznym, zostały zlikwidowane. Sopot i Opole trwają do dzisiaj, ale nie mają już takiego wzięcia i nikt się nimi nie interesuje tak jak wtedy. Kiedyś transmisje z festiwalowych koncertów były oglądane godzinami i przez wszystkich. Dzisiaj tę rolę przejęły seriale telewizyjne. Ludzie meblują mieszkania na wzór oglądanych w serialach, ubierają się, zachowują podobnie jak ich bohaterowie. W tamtych czasach ludzie ubierali się tak jak piosenkarki czy piosenkarze.
Ale lata 60. to również pojawienie się seriali w Polsce. Czy odbierano je inaczej niż teraz?
Miały one inny charakter. Były zbliżone do dzisiejszych seriali, ale miały także pewne aspiracje intelektualne i artystyczne...
Również wychowawcze...
Tak, narzucano pewne rygory, powiedzmy, ideowe. Na przykład „Czterej pancerni i pies” czy „Stawka większa niż życie” to nie są prawdziwe historie, tylko filmy przygodowe, ale można tam zobaczyć lepsze aktorstwo niż w dzisiejszych produkcjach, nie ma taśmowej pracy. Seriale z tamtych czasów miały większe aspiracje i ambicje, a niektóre także nie najniższe walory artystyczne.
Czy w PRL-u istnieli celebryci?
Tak, tylko nie nazywali się w ten sposób. Myślę, że wstępem do tego zjawiska byli bikiniarze, a później playboye. Playboye to w zasadzie to samo, co dzisiejsi celebryci. To byli ludzie zabawy, którzy są znani z tego powodu, że są w jakiś sposób znani i popularni. Tylko że dzisiaj nastąpiło pewne wynaturzenie – kiedyś, żeby być znanym, żeby być playboyem, bikiniarzem, jazzmanem czy bigbitowcem, trzeba było coś sobą reprezentować, być przynajmniej popularnym muzykiem albo aktorem.