Bernard Cornwell – „Wagabunda” – recenzja i ocena
„Wagabunda” to drugi tom osadzonej w epoce wojny stuletniej serii „The Grail Quest” i bezpośrednia kontynuacja „Hellequina. Jeźdźców z piekieł” – powieści opublikowanej w Polsce rok temu przez Instytut Wydawniczy Erica. Pierwszego tomu serii nie czytałem, ale Corwell to specjalista w swoim fachu (jest przecież autorem równo 50 powieści!) – fabułę kreuje tak, by jednocześnie wyjaśnić nowemu czytelnikowi co się dzieje i nie znużyć tych, którzy do ręki wzięli poprzednią część trylogii.
W „Wagabundzie” autor kontynuuje opowieść o losach młodego angielskiego łucznika, Thomasa z Hookton, który po części wbrew swojej woli, a już szczególnie z całą masą wątpliwości, poszukuje świętego Grala. Jego posiadaczem miał być rzekomo ojciec Thomasa – ksiądz i... szaleniec. Czy Graal był tylko jego wymysłem, czy może istniał naprawdę, ale został przed śmiercią nie do końca poczytalnego i dość rozpustnego kapłana skutecznie ukryty?
Opowieść o Graalu to pozornie oś fabuły, a w rzeczywistości raczej pretekst, który Cornwell wykorzystuje, by zabrać czytelnika w podróż po najważniejszych miejscach i wydarzeniach epoki. Podobnie jak w znacznie bardziej znanej serii przygód kapitana Sharpe’a, także tym razem będziemy świadkami wielkich bitew i przypadków, które zmieniały bieg dziejów. Kilkadziesiąt stron zajmuje opis bitwy między Szkotami i Anglikami pod Neville Cross, bardzo szczegółowo autor oddał także klęskę wojsk Karola z Blois pod bretońskim La Roche-Derrien. Dla osób, które miały już okazję zetknąć się z prozą Cornwella, nie będzie zaskoczeniem jej „militaryzacja” – wyraźne odrysowanie postaci czy zawiłości fabuły ustępują tu miejsca wyrafinowanej jatce, którą autor opisuje może nie jako znawca, ale na pewno wiernie, a przede wszystkim – przystępnie. Bitwy z łatwością można sobie wyobrazić, a detale skutecznie zapadają w pamięć (nota historyczna na końcu publikacji wyjaśnia z grubsza, które z nich stanowią fakty, a które fikcję). Wyraźną wadą jest w tym przypadku tylko mało realistycznie oddany język. Trudno uwierzyć, że w czasie zajadłej bitwy oponenci rozmawiali pełnymi, składnymi zdaniami. Albo, że wyzywali się w sposób tak grzeczny, jak „wasze matki to kozy!”.
Do listy niewątpliwych zalet książki należy dodać postać głównego bohatera. Sam pomysł, by pisać nie o rycerzu czy innego rodzaju rębajle, ale o łuczniku jest bardzo oryginalny. Szczególnie, że ta kluczowa dla historii Anglii formacja nigdy nie miała szczęścia do opisów fabularnych. Także konstrukcja postaci Thomasa jest ciekawa, choć jak już mówiłem – o złożonych portretach psychologicznych i oddaniu zawiłości myśli nie może być w książce Cornwella mowy. Dla jednych będzie to minus, dla innych: zdecydowany plus.
Pochwała należy się także wydawcy. Nie tylko za (ponownie) bardzo ładną okładkę, ale też profesjonalny przekład. W przypadku niektórych ze wcześniej wydanych w Polsce powieści Cornwella czytelnicy wytykali błędy i niezręczności w tłumaczeniu. Tym razem udało mi się znaleźć w całej książce zaledwie kilka literówek, a tłumaczenie stoi na bardzo wysokim poziomie.
***
Powieść przeczytałem z zainteresowaniem. Cornwell nie jest w moim odczuciu mistrzem pióra, ale to bardzo sprawny rzemieślnik, który potrafi pisać tak, by przykuć uwagę czytelnika. Zapewne sięgnę po kolejną część trylogii. Choćby dlatego – i tu druga, ale też ostatnia wada „Wagabundy” – że w tej akcja rozwinęła się zaledwie odrobinę, a jej rozwiązania nawet nie widać na horyzoncie...