Basil Kerski: Jesteśmy po to, żeby współpracować
Michał Przeperski: Całkiem niedawno Andrzej Celiński ruszył w Warszawie z kampanią billboardową, w której na plakatach umieścił swoje zdjęcie z Lechem Wałęsą. Mediom tłumaczył później, że chciał w ten sposób przypomnieć „Solidarność”, która łączyła. Czy dzisiaj „Solidarność” skazana jest wyłącznie na polityczne szufladkowanie, czy może być jeszcze nośnikiem idei i wartości?
Basil Kerski: Filozofia „Solidarności” jest dziś bardzo aktualna. Pierwsza „Solidarność” to przecież wysoka kultura dialogu, próba budowania konsensusu w kluczowych kwestiach dla narodu, wysiłek porozumienia ponad podziałami ideowymi. Takiego ducha tolerancji, takiej wysokiej kultury politycznej w dzisiejszej sferze publicznej brakuje – dzisiaj liczy się określenie podziału, a nie tego, co łączy.
„Solidarność” to także pewna wrażliwość społeczna, która dziś jest ważna. Porównując z Europą Zachodnią nadal nie jesteśmy społeczeństwem zamożnym, jesteśmy na dorobku, ale mamy za sobą proces awansu społecznego, w kontekście globalnym większość Polaków żyje dziś w dobrobycie. Razem z awansem narodu polskiego rośnie świadomość społeczna, pojawia się pytanie o los najsłabszych obywateli. Było ono słabo obecne w egoistycznej pierwszej fazie przemian gospodarczych i społecznych w latach 90. Coraz bardziej widzę, że pytanie o zagospodarowanie sfery publicznej, o wspólne dobro zaczyna ludzi interesować, że rozszerza się przestrzeń wrażliwości.
Jeśli pytamy o aktualność przesłania „Solidarności” to warto także pamiętać o wymiarze międzynarodowym. Bez pojęcia solidarności nie funkcjonuje Unia Europejska, bez poczucia odpowiedzialności za los innych narodów nie wyobrażam sobie także relacje państw Unii z tymi narodami, które są poza obszarem naszej wspólnoty. Realizacja idei solidarności narodów dziś być może większym wyzwaniem niż 20 lat temu, gdy elity polityczne rządzące Europą Zachodnią i Środkową bardzo dobrze znały podział Europy, w którym się wychowały, marząc żeby Europę scalić. Dzisiaj nie jest to już takie oczywiste – mamy nową generację polityków, którzy muszą na nowo zrozumieć genezę europejskiej solidarności. W czasach kryzysu jest ono szczególnie niewygodne, bo oznacza branie na siebie odpowiedzialności za działania innych. Nie ma jednak alternatywy do tej formy solidarności, nawet w sferze gospodarczej solidarności przynosi po prostu długofalowo największe zyski.
M.P.: Pytanie o obecność „Solidarności” europejskiej pamięci zbiorowej powraca jak bumerang. Od ponad dwudziestu lat próbujemy pokazać Polskę, a przede wszystkim właśnie Gdańsk, jako miejsce w którym rozpoczął się koniec komunizmu. W dalszym ciągu jednak to upadek muru berlińskiego pozostaje najsilniejszym symbolem końca tego totalitaryzmu. Czy można to zmienić? Czy jest szansa, żeby przekonać Europejczyków, że zaczęło się w Polsce?
B. K.: To prawda, że upadek muru stał się ważną ikoną 1989 roku, ale nie zgadzam się, ze stwierdzeniem, iż znaczenie rewolucji Solidarności dla upadku komunizmu zostało w Europie całkowicie zapomniane. W swojej polityce symbolicznej UE w ostatnich latach często powoływała się na Solidarność. Przypomnę, że na 20. rocznicę upadku muru mer Berlina zaprosił Lecha Wałęsę jako gościa honorowego, postawiono przed Bramą Brandenburską domino jako symbol wpływu naszej polskiej rewolucji na erozję bloku sowieckiego. Zamiast narzekać, powinniśmy działać w taki sposób, aby pamięć Solidarności w Europie nie zniknęła. Mam wrażenie, że te osoby, które powielają tezę o naszej porażce w bitwie o pamięć należą do tych osób, które poza granicami Polski nie zrobiły nic dla promocji idei Solidarności. Ten negatywny obraz Europy służy im tak naprawdę do legitymizacji ich własnej pasywności. Po co działać skoro jest tak źle w Europie?
Zresztą, warto pamiętać, że upadek muru berlińskiego był szalenie emocjonalnym przeżyciem dla całej Europy, także dla Polaków. Nie możemy dzisiaj negować wagi tego wydarzenia – mur berliński był przecież symbolem podziału nie tylko Niemiec, ale całej Europy. Oczywiście, upadek muru nie byłby możliwy bez odwagi ludzi Solidarności, był konsekwencją okrągłego stołu w Polsce, powołania rządu Mazowieckiego, o tym trzeba przypominać. W dzisiejszej kulturze obrazu zdjęcia z 9 listopada 1989 mają dużą siłę przebicia. Problem promocji polskich doświadczeń polega na tym, że nie ma jednego obrazu, który symbolizuje polską rewolucję. Wynika to oczywiście z tego, iż rewolucja Solidarności była długim, złożonym i bogatym w wydarzenia procesem, trwającym całą dekadę.
Dyskutując na temat ewolucji pamięci zbiorowej Europejczyków powinniśmy zauważyć, w jakich warunkach kształtuje się pamięć zbiorowa w Europie. Każdy naród europejski prowadzi sporne debaty historyczne „na swoim podwórku” i każdy z nich ma trudne zadanie zbudowania własnej narodowej narracji. Jest ono tym trudniejsze, że narody są pluralistyczne. Weźmy za przykład Niemcy, Węgry czy Rumunię – wszędzie toczą się wewnętrzne spory na temat tego, co powinno być punktem ciężkości danej narracji historycznej. Proces ten jest trudny, ponieważ wszędzie konfrontowani jesteśmy z różnymi postawami podczas komunizmu, po jednej stronie heroiczne działania opozycjonistów, a po drugiej bierność, oportunizm, kolaboracja większości obywateli. Scalić te perspektywy jest bardzo trudno. Na dodatek wszędzie dochodzi do tego zmiana generacji, dzisiejsza młodzież studencka to roczniki 1989, 1990, dorosłe osoby, dla których komunizm to odległy świat. Każdy z tych narodów jest zajęty sobą, w każdym z tych narodów grupa rewolucjonistów walczy z amnezją, z nostalgią za ciepełkiem komunizmu, stara się zabezpieczyć pozytywną pamięć walki z komunizmem. W tej sytuacji nie jest łatwo otworzyć się na doświadczenia innych narodów, trudno jest budować wspólną opowieść Europejczyków o upadku komunizmu.
Niemniej jednak te problemy nie powinny nas zniechęcać. Promując dziedzictwo naszej pokojowej rewolucji powinniśmy wskazać, na czym polega nieustanna wartość „Solidarności”, co jest jej elementem atrakcyjnym dla nas Polaków i dla innych Europejczyków dzisiaj. Za bardzo przedstawialiśmy dotychczas „Solidarność” jako zamknięte doświadczenie historyczne, a za mało wskazywaliśmy, że jest to źródło, z którego nadal możemy czerpać.
M.P.: Charakterystyczne wydaje mi się, że Polacy domagają się uznania wagi swoich własnych doświadczeń, wszelkie inne uznając za mniej wartościowe. W swojej wizji celów ECS, przedstawionej na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, określił Pan Centrum jako projekt wpisujący los Polaków w budowanie europejskiego „acquis historique communautaire”, czyli swoistego wspólnego dziedzictwa historycznego. Czy dostrzega Pan gotowość Polaków do przyjęcia owego wspólnego dziedzictwa złożonego z doświadczeń innych europejskich narodów?
B. K.: Cieszę się, że przypomniał Pan pojęcie „acquis historique”, to pojęcie pomaga nam określić wyzwania, przed którymi stoimy. Budowa wspólnego dziedzictwa historycznego to zadanie dla wszystkich Europejczyków, to nie tylko proces zapoznania się starej Europy z losem narodów, które znalazły się pod władzą imperium sowieckiego. To jest także wyzwanie dla nas - aby zrozumieć Europę musimy wzbogacić swoje intelektualne kompetencje, zapoznać się z historią Zachodu oraz regionu śródziemnomorskiego.
Dwa lata temu we Wrocławiu pokazano brukselską wystawę profesora Krzysztofa Pomiana na temat powojennej historii integracji europejskiej. Była to wystawa, która uświadamiała, ile procesów prowadziło do dzisiejszej unii politycznej i gospodarczej: nie tylko wizje ojców integracji jak de Gaulle’a czy Schumana, a także walka z komunizmem, dekolonizacja oraz demokratyzacja Niemiec, Grecji, Hiszpanii czy Portugalii. Zapoznanie się z tymi wszystkimi procesami to ambitne zadanie dla Europejczyków.
M.P.: W jaki sposób można zbudować wspólną opowieść historyczną Europejczyków? Wspólne podręczniki to raczej nietrafione przedsięwzięcie.
B. K.: Myślę, że problemem są dzisiaj nie podręczniki, ale raczej budowanie programu edukacyjnego. Na przykład francusko-niemiecki podręcznik, który budzi spore zainteresowanie wśród historyków i fachowców, nie odgrywa żadnej roli w programie nauczania. Nie ma przestrzeni do stosowania go.
Jest jeszcze inna przeszkoda, na którą warto zwrócić uwagę. W wielu państwach europejskich edukacja humanistyczna, historyczna jest w defensywie, liczą się nauki ścisłe, kompetencje sfery technologicznej, informatycznej. Szkoły coraz bardziej kształcą przyszłych fachowców niż obywateli. Doświadczenie niemieckie pierwszej połowy XX wieku jasno wskazuje, do czego może prowadzić rezygnacja z głęboko humanistycznego kształcenia obywateli. Największy rozkwit technologiczny połączony z brakiem demokratów stworzył podatny grunt dla totalitaryzmu hitlerowskiego.
M.P.: Zmieniając temat: w polemice z prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem, która toczyła się na łamach Gazety Wyborczej na przełomie 2010 i 2011 Zbigniew Bujak, Andrzej Celiński, Mirosław Chojecki, Władysław Frasyniuk, Zbigniew Janas, Bogdan Lis i Henryk Sikora stwierdzili, że ostatnie trzy lata działalności Centrum były porażką. Pan jednak w swoich ocenach tego okresu jest dużo bardziej wyważony. Jak Pan sądzi, skąd biorą się tak krytyczne opinie?
B. K.: Myślę, że jest zbyt wcześnie, aby dokonać sensownego bilansu pracy ECS-u, ponieważ najważniejsze projekty, jak budowa siedziby z archiwum, biblioteką i wystawą stałą, są jeszcze przed nami. Rozumiem, że na taką krytyczną ocenę mogły zasłużyć poszczególne projekty, ale czy można po niespełna trzech latach funkcjonowania ECS-u ocenić go tak źle?
Jest też inna sprawa, czyli działanie ECS zgodnie z intencją twórców statutu, który wyraźnie określa cele Centrum. To przede wszystkim dbanie o pamięć, ale i twórcze przekazywanie dziedzictwa Solidarności młodym ludziom i tym, którzy nie mieli szansy o nim słyszeć. Czy ECS to instytucja eventowa, czy też nastawiona na działania mało spektakularne, mało popularne, ale za to skuteczne? Bo projekty z ludźmi nie z pierwszych stron gazet, z młodzieżą, ze szkołami, w małych miasteczkach są mało popularne, ale przecież wzmacniają kulturę demokratyczną. Bardzo łatwo jest zwrócić uwagę opinii publicznej na przyjazd Dalajlamy, ale o wiele trudniej jest opowiedzieć o tym, jak na co dzień zespół ECS pracuje realizując większe i mniejsze debaty, konferencje czy programy edukacyjne, przekazuje doświadczenia, kompetencje. Nie wspominając już o tym, że jednym z najważniejszych zadań tej instytucji jest budowanie archiwum, biblioteki, czyli infrastruktury dla przyszłych badaczy. Pamięć, edukacja i kultura - to są główne filary działalności ECS. Są one ważne i skuteczne, jednak trudno je dostrzec w świecie blasku kamer telewizyjnych.
M.P.: Czy sądzi Pan w takim razie, że ECS będzie odgrywał rolę dobrego policjanta narracji o najnowszej historii Polski (w przeciwieństwie do IPN postrzeganego jako ten zły policjant)?
B. K.: Mam nadzieję, że ECS będzie miejscem spotkań ludzi o różnych poglądach politycznych i że w duchu Solidarności będzie możliwa dyskusja ponad podziałami na temat polskiej historii oraz wyzwań, przed którymi stoją polska demokracja i Europa. Uzna pan, że jestem zbyt idealistyczny, wręcz naiwny. Ale wydaje mi się, że większość Polaków życzy sobie powrotu do wysokiej kultury politycznej czasów pierwszej Solidarności. ECS chce w tym duchu pluralizmu i kultury dialogu działać.
Zobacz też:
- „Opozycja demokratyczna w PRL w latach 1976-1981” – relacja z konferencji
- Relacja z konferencji „Korzenie Solidarności. Grudzień ‘70”