Andrzej Stasiuk – „Dziennik pisany później” – recenzja i ocena
Stasiuk się nie patyczkuje. I nie bierze jeńców. Gdy zostaje okradziony w Budvie przez dyrektora festiwalu, obrywa się wszystkim, łącznie z mieszkańcami Afryki: „I tak to tam hula: patrzą ci w oczy i kłamią. Bo reszta świata to łup, a oni są najnieszczęśliwsi pod słońcem i w związku z tym wszystko im się należy. (...) Zupełnie jak czarni bracia na afrykańskim lądzie”. Czytając „Dziennik...”, trafimy niejednokrotnie na tego typu, mniej lub bardziej usprawiedliwione, uogólnienia. Paradoksalnie, jest to największa zaleta i wada tej książki. Jeżeli chodzi o wady, to sprawa jest raczej jasna - Stasiuk niekiedy popada w kolonialne uproszczenia i stosuje nie zawsze jednoznaczną ironię. Gdy mówimy o zaletach, sprawa nie jest już tak oczywista. Ich istnienie zasadza się na szczerości, której Stasiukowi nie można odmówić. Sam przyznaje się w pewnym momencie do swojej arogancji, co każe nam się zastanowić nad sensem bezpośredniości, którą nam proponuje. To bowiem bezpośredniość właśnie jest najbardziej „dziennikową” cechą tej książki, która z dziennikiem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa nie ma znów tak wiele wspólnego. Towarzyszy jej zaś niepowtarzalny styl wypracowany przez Stasiuka, będący jego znakiem rozpoznawczym. Od pewnego rodzaju kolokwialności do tandetnej wulgarności z jednej strony lub do kiczowatej przesady z drugiej jest bardzo blisko. Jednocześnie język potoczny ma w sobie silny potencjał. I autor „Białego kruka” w pełni go wykorzystuje, unikając wspomnianych pułapek.
Dwa główne tematy nieustannie towarzyszą czytelnikowi „Dziennika...” – wojna i męskość. Opisy Bośni i Hercegowiny, Albanii, Serbii to opisy krajobrazu po bitwie, naznaczonego kikutami spalonych domów, polami minowymi i pamięcią o krwawych zbrodniach. Przemierzając Bałkany, Stasiuk stawia sobie ważne pytanie: „Po co tu przyjeżdżam?”. Odpowiedź jest tyleż okrutna w swej prostocie, co zaskakująca. Stasiuk szuka bowiem w swoich podróżach tego, o czym słyszał w rodzinnych opowieściach o drugowojennej katastrofie. „Bośnia to była ostatnia europejska wojna, na którą mogłem liczyć. Moje dzieciństwo przesiąknięte było wojną. Żyliśmy wojną, wspominaliśmy wojnę, podziwialiśmy ją, baliśmy się jej i pragnęliśmy. (...) Jechać do Bośni to było jak cofać się w jakąś fazę prenatalną. Bo to się miało we krwi, przekazane przez rodziców i dziadków, to krążyło w żyłach i brakowało tylko rzeczywistego obrazu w skali jeden do jednego”. Albania przypomina obóz wojskowy, Serbia cała jest zaminowana i czeka tylko na detonację. Stasiuk wydaje się nie mieć wątpliwości, że silne w nowopowstałych państwach nacjonalizmy mogą ponownie wybuchnąć ze zdwojoną siłą.
To napięcie wzmaga się z powodu silnie patriarchalnie ukształtowanych społeczeństw mieszających się w bałkańskim kotle. Stasiuk mówi wręcz o „płciowej alienacji”, której doświadcza wobec „homoseksualnej utopii”, której jest świadkiem. Irytuje go niemal wszystko – nieustanne przesiadywanie mężczyzn na ulicach, ich inercja i obżarstwo, ubezwłasnowolnienie kobiet. Nota bene dodać trzeba do katalogu fetyszów polskiej literatury dwa nowe rekwizyty, tym razem z zakresu mody męskiej – plastikowe klapki i okulary-lustrzanki, które tyleż Stasiuka irytują, co fascynują.
Najbardziej zaskakującą chyba częścią „Dziennika...” jest ostatni fragment, poświęcony Polsce. Po barwnych opisach bałkańskich dróg i bezdroży nagle otrzymujemy opis znacznie lepiej znanego nam kraju, który – jak się okazuje – wcale tak bardzo od Albanii czy Bośni się nie różni. Autor wpisuje się tu w bogatą tradycję zmagania się z ojczyźnianą rzeczywistością. Warto się z tymi zmaganiami zapoznać, choćby dla niesamowitego opisu Lichenia, w którym doznać można, jak się okazuje, niezwykłych ironiczno-mistycznych doświadczeń. Wizję Rzeczpospolitej Polskiej AD 2010 podsumowuje zaś Stasiuk mocną i bezpośrednią konstatacją: „Mój kraj przywykły do łomotu, do dziejowego wpierdolu, do krwiodawstwa, jak kania dżdżu wygląda masakry, czuwania, opłakiwania i funeberiów”. Trudno się z tym (nie) zgodzić, prawda?
W wydanym niemalże w albumowej formie „Dzienniku...” znalazły się także fotografie autorstwa Dariusza Pawelca. Przyglądającemu się czarnobiałym portretom widzowi towarzyszy nieustannie myśl, że bohaterowie zdjęć są jednocześnie tak do nas podobni i tak od nas różni. Na ich przeoranych zmarszczkami twarzach wydaje się rysować pokrętna i tragiczna historia tych kilku krajów leżących na skraju Europy, krajów, które przez kilka chwil znalazły się na pierwszych stronach gazet na całym świecie, by potem znów zniknąć z naszego pola widzenia.
Redakcja: Michał Przeperski