Andrzej Chwalba: wyobrażamy sobie, że pierwsza wojna światowa była mało znacząca
Tomasz Leszkowicz: Panie Profesorze, zacznijmy od tytułu Pana nowej książki – co umarło w latach 1914-1918 na polach Flandrii, pod Verdun i Gorlicami, nad Jeziorami Mazurskimi i Isonzo, w Serbii, i na wielu innych frontach Wielkiej Wojny?
Andrzej Chwalba: Umarła nadzieja, że Europa po zakończeniu wojny będzie tak wielka jak przed jej wybuchem. Druga wojna światowa była dogrywką, która ostatecznie postawiła kropkę nad „i” w procesie marginalizacji Europy. W 1914 r. się on rozpoczął, wojna go znacząco przyśpieszyła, a lata 1939-1945 dopełniły całości. A kiedyś to właśnie Europa rozdawała wszystkie karty w polityce światowej, decydowała, jaki będzie świat i jakie wartości będą propagowane. To Stary Kontynent zbierał (co prawda przez krótki czas, ale jednak) 90% Nagród Nobla, bo Stany Zjednoczone nie były jeszcze wówczas aż takim konkurentem.
T. L.: Ten światowy wymiar wojny jest bardzo ciekawy, zostańmy jednak na chwilę przy jej przyczynach. Niedawno w Wielkiej Brytanii wybuchła awantura o serial z lat 80. pod tytułem „Czarna Żmija” z Rowanem Atkinsonem w roli głównej. Pojawiła się w nim między innymi sugestia, że odpowiedzialność za wybuch wojny ponoszą również Brytyjczycy. Czy sprawę winy da się dziś rozstrzygnąć? I czy leży ona tylko po stronie państw centralnych, jak to orzeczono w Wersalu?
A. Ch.: Rzeczywiście, w Wersalu wydano wyrok, który bardzo dotknął Niemców. Nie chcieli, nie potrafili i nie mogli się z nim pogodzić, co tłumaczy ich późniejszy rewizjonizm historyczny. Zasługą badań setek historyków jest to, że dziś nie możemy wskazać jednego kraju, który byłby winny tego, co rozpoczęło się latem 1914 roku. Możemy mówić o współwinie, ale trudno wskazać dzisiaj jednego głównego winowajcę. Czy byli to Niemcy? A może jednak Rosja? Austro-Węgry i ich decyzja też nie jest bez znaczenia – to w końcu Wiedeń ryzykował lokalną wojnę z Serbią, która miała ją pogrążyć i wyeliminować z Europy, a która uruchomiła cały proces łańcuchowy, który w ciągu dwóch tygodni doprowadził do wojny europejskiej, a potem światowej.
Niemcy w okresie wojny twierdzili, że głównym winowajcą jest Wielka Brytania. Wynikało to z przekonania, że Londyn zachowa neutralność. Wkroczenie do wojny Wielkiej Brytanii, a wraz z nią imperium kolonialnego, i związana z tym bardzo skuteczna blokada państw centralnych doprowadziły do tego, że dla Niemców to Anglia, a nie Francja, była głównym wrogiem odpowiedzialnym za wojnę. Uważano, że jeśli wyeliminuje się Brytyjczyków z wojny, to Francuzi sami nie odniosą sukcesu. Dlatego właśnie wszystkie działania od czasów Marny zmierzały w kierunku wyeliminowania Anglii. A teza o głównej winie Wielkiej Brytanii, kiedyś wyrażana przez wojskowych i polityków, stopniowo przenikała do publicystyki i prac historycznych. Nie tylko zresztą Niemcy twierdzą, że to właśnie Wielka Brytania była tym głównym odpowiedzialnym za wojnę.
T. L.: A może warto zaryzykować wyciągnięcie Lenina z mauzoleum na Placu Czerwonym i przypomnieć jego tezę, że to zwyrodniały imperializm doprowadził do światowej jatki?
A. Ch.: Odchodzimy w ten sposób od wskazywania palcem konkretnego państwa czy nacji, szukając winnych w obszarze ideologii. Czy był nią imperializm? Tutaj można się spierać, czy kreatorzy imperiów byli tak zainteresowani wojną, by ją prowokować. Dzisiaj wiemy, że teza Lenina, że to wielki kapitał imperialny i monopole wywołały tę wojnę, jest nieaktualna. Wielkie monopole były zbyt ostrożne, żeby taką wojnę ryzykować, bo one już podzieliły sobie świat. Oczywiście, wyjątkiem są wielkie koncerny zbrojeniowe, które takim konfliktem były zainteresowane, ale o wiele bardziej był im na rękę wyścig zbrojeń.
Natomiast historycy są zgodni co do odpowiedzialności nacjonalizmu, który przechodził w fazę szowinizmu. To ideologiczne dziecko końca wieku XIX stało się w jakiś sposób karykaturą tego, czym był wcześniej – już nie tylko budowano siłę narodów, ale także zniechęcano jedne narody do drugich, tworząc między nimi nienawiść. Happeningi, imprezy organizowane na świeżym powietrzu przez organizacje i stowarzyszenia nacjonalistyczne, odpowiednia wykładnia historii w podręcznikach, wychowanie obywatelskie i cała edukacja szkolna, stowarzyszenia marynistyczne czy wreszcie moda, która przypominała, jak dobrze być żołnierzem – to wszystko było sumą działań, która mogła prowadzić do wojny. Mogła, choć oczywiście nie musiała. I w końcu trudno nie przypomnieć o współodpowiedzialności ludzi sztuki za wojnę. To surrealiści, futuryści czy postimpresjoniści (a później dadaiści) głosili pochwałę konieczności rewolucji w sztuce i kulturze. To oni bili brawo, kiedy widzieli happeningi, w czasie których w Paryżu palono kukłę cesarza Wilhelma, a w Berlinie wizerunek prezydenta Francji. Bili brawo, marzyli bowiem o wszechświatowej kulturalnej rewolucji, podczas której stara kultura, zwana realistyczną czy akademicką, zostanie zniszczona. Uważali, że bez wielkiego ruchu, bez wojny, będzie to niemożliwe. O tym często się nie wspomina, ale to właśnie awangarda jest współodpowiedzialna za ten konflikt, bo wychowywała ludzi do czynów, a w efekcie do przemocy i zbrodni.
T. L.: Czy już wtedy byli ludzie, którzy wiedzieli, czym grozi ta wojna?
A. Ch.: Istniały ruchy pacyfistyczne wpływowe w pewnych środowiskach, zwłaszcza inteligenckich, dobrze wykształconych, skupionych wokół ludzi kultury. Nieraz włączali się w to też przemysłowcy – guru pacyfistów jest Jan Bloch, jeden z dwóch (obok Kronenberga) najbogatszych ludzi Królestwa Polskiego, twórca imperium kolejowego, który w swojej wielotomowej książce nie tylko zapowiedział samą wojnę, ale również jej charakter. Mówił, że przy równowadze sił niemożliwa jest wojna manewrowa, a konflikt będzie hekatombą i nieszczęściem, które spadnie na zwykłych ludzi. Wydawano go w wielu językach, podobnie jak innych, na przykład Bertranda Russela. To były pojedyncze osoby, ich głos był słyszalny, ale nie na tyle, by coś zmienić.
Ważniejszą siłą, która chciała pokoju, była socjaldemokracja. To właśnie II Międzynarodówka wypisała na swoich sztandarach hasła pokojowe. My nie chcemy wojny – powiadali socjaldemokraci – bo wojna jest w interesie imperialistów: burżujów, kapitalistów, obszarników. Jeśli wojna wybuchnie, robotnicy będą nią najbardziej poszkodowani, oni zapłacą najwyższą cenę, na nich spadną jej koszty. Nie możemy do niej dopuścić. Wychodząc od tych przesłanek, w ślad za anarchosyndykalistami i syndykalistami europejskimi, również obecnymi w II Międzynarodówce, stwierdzono, że organizacja ta ma w swoim ręku oręż, który wykorzysta. W ten sposób narodził się mit strajku generalnego. I owszem, były manifestacje pokojowe w przeddzień wybuchu wojny i w jej pierwszych dniach, ale potem wszyscy karnie pomaszerowali do wojska, a socjaldemokracja gremialnie głosowała za kredytami wojennymi. Dodajmy, że ten mit kupiła też w latach 80. „Solidarność”, która mówiła, że generał Jaruzelski nie ma szans, bo mamy w ręku strajk generalny – stanie wszystko i żaden zamach się nie uda. Był to, jak widać, pomysł zupełnie nieudany.
To jest znak czasu – idea nacjonalizmu: moje jest nade wszystko najważniejsze, mój naród jest najlepszy, najpiękniejszy i zawsze ma racje, zaś inne narody mieć jej nie mogą, a mój robotnik jest ważniejszy od obcego robotnika, dotarła nawet do socjaldemokracji.
Polecamy e-book Mateusza Balcerkiewicza – „Wojna Jasia. Polski żołnierz w walce z bolszewikami”
T. L.: Zaczęliśmy mówić o mitach, więc zostańmy na chwilę przy nich – czy, pisząc książkę, musiał się Pan zmierzyć z jeszcze innymi mitami i wyobrażeniami w myśleniu o pierwszej wojnie światowej?
A. Ch.: Problem polega na tym, że w wypadku Polski ta wojna jest słabo obecna w wyobrażeniach społecznych, w przeciwieństwie do drugiej wojny światowej, kiedy to państwa polskie istniało i utraciło niepodległość, dostając się w szpony dwóch okropnych totalitaryzmów. W pierwszej wojnie światowej nie było takich pomysłów na urządzenie świata poprzez wymordowanie ludzi. To w pewnym sensie była wojna w starym stylu, która miała zachować tradycje wojen rycerskich. W jakimś stopniu udawało się to, chociażby przez to, że oddawano cześć lotnikom przeciwników bądź też tworzono wspólne mogiły żołnierskie – kilkadziesiąt lat później już tego nie spotykamy, bo zwyciężyła nienawiść. W Polsce nie wie się o tym, że była to wojna, która zachowała swoiste tradycje humanitarne (jeśli oczywiście można użyć tego słowa w kontekście wojny), a przynajmniej było tak do czasu – później zaczęła się wojna materiałowa na wyniszczenie. Najczęściej kojarzy się wojnę z happy endem w hollywodzkim wydaniu: z Magdeburga przyjeżdża Józef Piłsudski i przywozi nam w paczce niepodległość. Ta paczka jest dobrze zapakowana, ale on ją rozpakowuje i wszystko jest pięknie.
Mitem jest również to, że wszystkie barbarzyństwa drugiej wojny światowej wymyślono w czasie drugiej wojny światowej. Nie jest to prawdą i o tym się nie wie. Obozy pracy czy też obozy koncentracyjne wymyślono jeszcze wcześniej (w czasie drugiej wojny burskiej), ale upowszechniono w czasie pierwszej wojny światowej – wobec Serbów użyli ich Austriacy. Drut kolczasty, przywieziony z Ameryki, ale później produkowany przez Kruppa i Skodę, kiedyś wykorzystywany do ogradzania pastwisk, teraz służył do ogradzania ludzi i obozów. Kolejną taką rzeczą są łapanki na ulicach – Niemcy organizowali je w Warszawie i Łodzi. Oczywiście inna była ich skala, ale podobnie jak po 1939 r. łapano ludzi potrzebnych na roboty w Niemczech. Z pierwszej wojny światowej pochodzi też pojęcie „ersatz”, czyli produkt zastępczy, znane z drugiej wojny światowej – nie było cukru, ale była sacharyna, nie było bawełny, za to były produkty bawełnianopodobne, nie było chleba z mąki żytniej tylko z jakichś żołędzi, wiór czy trocin. To wszystko występowało już w latach 1914-1918.
My tego nie wiemy, bo wyobrażamy sobie, że to była wojna mało znacząca. Ona nie dotknęła cywili, ale bardzo zniszczyła Polskę (aż w 80-90%). Wyobrażamy sobie, że to druga wojna światowa zniszczyła nasz kraj. Ale ona zniszczyła Warszawę, a później miasta na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, które wojska sowieckie traktowały jako tereny niemieckie. Natomiast ani w 1939 r., ani w 1945 r., ani w czasie okupacji miasta tak bardzo nie ucierpiały. Wojna była szybka, bo front przesuwał się szybko. Oczywiście, Niemcy i Ukraińcy zniszczyli pewną część wsi, ale to znowu jest nieporównywalne do tego, co miało miejsce w pierwszej wojnie światowej, kiedy to wojenny walec niszczył wieś za wsią. Jeszcze w 1918 r. 700 tys. ludzi w Galicji mieszkało w lepiankach, nie mając dachu nad głową. Produkcja przemysłowa w 1919 r. stanowiła w Królestwie Polskim i w Galicji 12% produkcji z 1913 r. – dla porównania, wskaźnik produkcji przemysłowej w 1946 r. prawie osiągnął poziom 1938 r., bo mimo rekwizycji fabryki (podkreślmy – poza Warszawą) nie były zniszczone, czasem nawet je rozbudowywano, bo pracowały na potrzeby przemysłu wojennego. Nie pamiętamy, że gdy powstawała Polska niepodległa, była ona w sposób barbarzyński zniszczona. Rosjanie, wycofując się z Królestwa i tak zwanych ziem zabranych, zostawiali dosłownie kamień na kamieniu, wycinali drzewa owocowe w sadach i palili zboże. Oczywiście, czasem udawało się ich przekupić, by odstąpili od wyroku, ale były to zdarzenia incydentalne. Taki właśnie krajobraz Polska otrzymała po wojnie, i to zobaczył Piłsudski wracając z Magdeburga. Trudno też nie pamiętać o głodzie, rosnącym wskaźniku śmiertelności, lokalnych epidemiach chorób zakaźnych oraz o pandemii „hiszpanki”, grypy o globalnym wymiarze, która w 1918 r. zaatakowała Europę.
T. L.: Jest jeszcze doświadczenie żołnierzy... Ilu ich było?
A. Ch.: Przez armie zaborcze przewinął się milion osób – najpierw z pierwszej mobilizacji, później jeszcze z kolejnych roczników, niektórzy wyleczeni wracali na front. Jest to bardzo trudne do policzenia, a materiały rosyjskie są niekompletne. Jeszcze większym problemem jest pytanie, ilu Polaków zginęło – bo kogo brać za Polaka? Wiemy, ilu zginęło obywateli poszczególnych krajów, ale nie wiemy, jaka część z nich to nasi rodacy. Mogło to być kilkaset tysięcy do pół miliona poległych – a w całej wojnie zginęło 9,5 miliona ludzi. Co istotne, w 90% byli to żołnierze – i tu znowu mamy kolejną różnicę względem drugiej wojny światowej. Pierwsza wojna była wojną żołnierzy, kolejna dotknęła przede wszystkim cywili. Wynikało to głównie z tego, że w pierwszym wypadku mamy do czynienia z wojną okopową, która toczyła się na wąskim odcinku, a cywilów ewakuowano. Wszystkie dane liczbowe są niepełne i nigdy pełne nie będą.
Polecamy e-book pod red. Magdaleny Mikrut-Majeranek „Poradnik młodego humanisty. Studia bez tajemnic”
T. L.: Czy Polacy idący do wojska pod sztandary zaborców stawiali opór?
A. Ch.: Nie wszyscy polskojęzyczni mieszkańcy ziem polskich uważali się za Polaków – o ile mieszkańcy zaboru pruskiego w większości raczej tak, to trudno już być tego tak pewnym w wypadku Galicji czy Królestwa Polskiego. Mówiono, że jest się katolikami, grekokatolikami, często, mówiąc po polsku, było się prawosławnym. We wszystkich trzech zaborach istniał bardzo mocny mit sprawiedliwego władcy, a propaganda zaborcza pokazywała tę wojnę właśnie jako wojnę pod sztandarami dobrego cara czy cesarza. Przez lata oswajano się z tymi armiami – Polak z zaboru austriackiego służył w armii austriackiej, miał tam wujka, stryjka, dziadka, syna czy brata. To tym oddziałom życzył zdrowia i sukcesów. W armii rosyjskiej również byli żołnierze z tej samej wsi, więc była to swojska armia. Co ważne, poszczególne pułki czy bataliony armii zaborczych rekrutowały się na miejscu – konkretny pułk armii rosyjskiej mobilizował się w Warszawie, a na przykład austriacki 20 pułk piechoty wywodził się z Nowego Sącza. Nasi nie jechali na Bałkany czy na Daleki Wschód. Był to zabieg, który miał związać ludzi z państwem i ziemią. Nawet Polacy zaboru pruskiego, najbardziej niechętni Niemcom, karnie pomaszerowali do wojska. Trudno zresztą wyobrazić sobie inne rozwiązanie – dezercje były niewyobrażalne i tak naprawdę zaczęły się dopiero pod koniec wojny.
To zresztą nie jest specyfika polska – to jest po prostu charakterystyczne dla tej wojny. Włosi służący w armii austriackiej dzielnie bili się ze swoimi braćmi z armii Królestwa Włoskiego. Austriacy bardzo ich chwalili, dezercja była bardzo niska prawie do końca wojny, co zresztą było wbrew oczekiwaniom Włochów z Rzymu. Rumuni też walczyli w armiach węgierskiej czy rosyjskiej i wszędzie dobrze się bili. Wynikało to ze stopnia zmobilizowania żołnierzy oraz organizacji logistyki – nie było po prostu miejsca na przypadek. Dane mówią, że w armii rosyjskiej na 100 poborowych do mobilizacji nie zgłosiło się 4, a w armii niemieckiej tylko jeden. Praktycznie więc szli wszyscy, niezależnie od wyznania czy światopoglądu. To jeden z mitów, że Polacy unikali zaborczych armii.
T. L.: Dlaczego jako Polacy nie pamiętamy o pierwszej wojnie światowej?
A. Ch.: Właśnie dlatego, że to nie była nasza wojna – walczyliśmy w niej, ale to nas nie wiązało. O tej wojnie mówią głównie elity – to one zawyrokowały, że najważniejsza jest końcówka, czyli to, że w 1918 r. narodziła się Polska. Te wcześniejsza lata gdzieś nam uciekają, nie wiemy za bardzo, co się wtedy działo. Dla Anglików i Francuzów to jest Wielka Wojna, dla Polaków natomiast kataklizm, który się dla nas szczęśliwie zakończył – gdyby wojna potrwała tylko kilka miesięcy, Polska nie odzyskałaby niepodległości. Wraz z innymi narodami byliśmy grabarzami imperiów i mogliśmy osiągnąć sukces. I właśnie to chcemy pamiętać.
T. L.: Czy alternatywą dla dużej, narodowej narracji, może być skupienie się na lokalności? W dawnej Galicji i Prusach Wschodnich dba się o cmentarze wojenne, a na Facebooku widziałem profil, na którym umieszczano zdjęcia przodków internautów w mundurach armii zaborczych...
A. Ch.: W ostatnich latach obserwujemy pewne ciekawe zjawiska. Po pierwsze: odkrywanie swoich korzeni i szukanie dziadków, pradziadków czy prapradziadków. Zaczęło się to oczywiście od pytania o losy dziadka w czasie drugiej wojny światowej, ale potem w naturalny sposób pojawiło się kolejne pytanie o lata wcześniejsze. W szkołach organizowane są konkursy, dzięki którym istnieje okazja do odnalezienia swojego dziadka czy pradziadka, i to niekoniecznie w Wehrmachcie. I to, że odnajdzie się go w armii zaborczej, nie będzie oznaczać niczego złego. Istnieje potrzeba budowania tożsamości i poznawania własnych korzeni, co jest budujące, bo ludzie nie chcą żyć bez korzeni – chcą wiedzieć, z jakiego świata pochodzą, i to niekoniecznie tego wielkiego, europejskiego, ale właśnie rodzinnego.
Drugi nurt to ruch rekonstrukcyjny, który od dwóch-trzech lat przenosi swoje zainteresowanie z drugiej na pierwszą wojnę światową. W ubiegłym roku pod Gąbinem na terenie Obwodu Kaliningradzkiego odbyła się duża rekonstrukcja z udziałem Polaków. W tym roku będzie wielka impreza rekonstrukcyjna w Tannenbergu – z bitwą tą Polacy nie mają emocjonalnego związku, ale dla mieszkańców dzisiejszego województwa warmińsko-mazurskiego jest ona na swój sposób ważna. I wreszcie trzeci obszar zainteresowań to właśnie wspomniane cmentarze. Inicjatywy wyszły ze strony marszałków województwa podkarpackiego i małopolskiego i rzeczywiście pięknie się one rozwijają, biorą w nich udział studenci, groby są zabezpieczane i wokół tego powstaje wielki ruch, bo ludzie chcą się czegoś o tym dowiedzieć. Również na terenie Mazur, gdzie jest około 300 cmentarzy, ludzie się nimi opiekują, chociaż tam nie leżą „nasi”. Istnieje jakaś potrzeba upamiętnienia tych, którzy tam zginęli, co wynika z polskiej kultury pamięci o zmarłych. To, jak świętujemy 1 listopada, jest ewenementem w skali Europy, a ta wrażliwość na śmierć, nie tylko bliskich, przenosi się na kultywowanie miejsc pamięci w postaci cmentarzy wojennych.
I ostatni element tego ruchu to przeszukiwanie pobojowisk, nie tylko zresztą z czasów pierwszej wojny. Ostatnio bardzo dużo kopie się w miejscach bitew, na przykład pod Gorlicami, Tannebergiem, Wielbarkiem, Łodzią czy Beniaminowem. Pojawili się tam między innymi poszukiwacze guzików czy akcesoriów skórzanych. To wszystko sprawia, że wojna staje się po prostu bliższa i wraca kuchennymi drzwiami, nie stając się wielką narracją narodową czy światową. Chociaż kto wie, co nas czeka?
T. L.: Czy pierwsza wojna światowa miała zwycięzców?
A. Ch.: Nie. Jeśli mówimy o zwycięzcach, to jedynymi są narody, które kiedyś o niepodległości marzyły i skorzystały z okazji, że mocarstwa wojujące pogrążyły się w klęsce i nie były w stanie kontrolować procesu dziejowego. W wyniku wojny powstaje w Europie kilkanaście nowych państw, czego wielkie mocarstwa bardzo się bały – do końca próbowano uratować Austro-Węgry, bo lepiej rozmawiać z jednym potężnym niż z kilkoma skonfliktowanymi. Te narody miały swoje pięć minut i je wykorzystały. Natomiast na Zachodzie trudno uznać jakiekolwiek mocarstwo za zwycięskie. Wszystkie zapłaciły wysoką cenę, nie tylko dlatego, że zginęły miliony ludzi i pojawiły się kolejne miliony wdów, sierot, osób kalekich czy niepełnosprawnych. Kraje te zadłużyły się u państw pozaeuropejskich i właśnie dlatego zwycięzców należy szukać za oceanem. Największym były Stany Zjednoczone, a na drugim końcu świata Japonia. Jedni i drudzy rozwinęli fantastycznie swój przemysł, a Japonia stała się bankierem Rosji, pożyczała też pieniądze Francji.
T. L.: Czy trzecim zaoceanicznym zwycięzcą mogą być brytyjskie dominia?
A. Ch.: To były jednak mniejsze państwa niemające dużych ambicji, choćby ze względu na prawo, które nie pozwalało prowadzić im polityki zagranicznej. Na pewno los Australijczyków, Kanadyjczyków czy Nowozelandczyków poprawił się, a ich miejsce w Commonwealthie wzrosło. Na pewno uwierzyli w siebie Hindusi, którzy przywieźli idee niepodległościowe z Europy. W końcu to głównie tzw. Armia Indyjska, licząca w 1918 r. osiemset tysięcy ludzi, prowadziła działania w imieniu Brytyjczyków przeciw Turcji, wykańczając upadające państwo Osmanów.
T. L.: Ale to właśnie Gallipoli i walki prowadzone przez Australijczyków i Nowozelandczyków stały się dla nich ważnym elementem tożsamości...
A. Ch.: Nie tylko dla nich, ale także właśnie dla Turków – to była pierwsza zwycięska bitwa od wieków. Wcześniej wszystkie wojny przegrywali, aż wreszcie przychodzi Gallipoli i zwycięstwo nad aliantami, którzy nimi do tej pory gardzili. Z drugiej strony obecność Australijczyków i Nowozelandczyków w ANZAC-u, o czym pięknie opowiada film bardzo nam przyjaznego australijskiego reżysera Petera Weira, jest datą narodzin obydwu narodów. Dotychczas byli to Brytyjczycy mieszkający gdzieś na antypodach – od tego momentu mówią oni o sobie, że są Australijczykami czy Nowozelandczykami. Z Kanadyjczykami jest trochę większy problem, choć i oni mają swoją bitwę pod Vimy, która przeszła do historii tej nacji. Do dziś zresztą przyjeżdżają oni na miejsce bitew swoich przodków, upamiętniając tamtą przelaną krew.
T. L.: Czy wojna zmieniła myślenie Europejczyków? I czy czegoś ich nauczyła?
A. Ch.: Można mówić tu o dwóch rzeczach – prawdzie przefiltrowanej intelektualnie i czymś, co wymyka się temu filtrowi, czyli o emocjach. Intelektualiści, dziennikarze i dyplomaci mówili o samobójstwie Europy już w 1917 r. Stwierdzali, że tak dalej być nie może, że wszyscy uczestnicy wojny wzajemnie robią sobie wielką krzywdę. Ostrzegano, ale ten głos nie był słyszany – przytłumiły go właśnie emocje i bieżące potrzeby. Te ostrzeżenia będą słyszane w okresie międzywojennym, ale przegrają z nową, wyższą fazą nacjonalizmu, który przejdzie w fazę myślenia totalitarnego i zostanie owinięty w gorset szowinizmu. Wtedy myślenie nie odgrywa roli i przegrywa z emocjami. I stąd właśnie ta dogrywka w postaci drugiej wojny światowej.
Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!
Zobacz też:
- Stany Zjednoczone Ameryki i ich dyplomacja w okresie I wojny światowej
- Chcemy uratować dobrych studentów! Antropologia historyczna na Uniwersytecie Jagiellońskim
- Historia ma odpowiadać na pytania współczesności! – rozmowa z prof. dr. hab. Andrzejem Chwalbą
- Historyk w debacie publicznej: kapłan czy sługa?