Anatolij Marczenko – „Moje zeznania” – recenzja i ocena

opublikowano: 2014-03-21, 15:04
wolna licencja
Do czego może posunąć się człowiek, aby przetrwać? Czy istnieją warunki, do których człowiek nie jest w stanie się przyzwyczaić? Te, a także inne tego rodzaju pytania stają zawsze przed osobą, która zdecyduje się sięgnąć po tzw. literaturę obozową. Nie inaczej jest w przypadku wspomnień Anatolija Marczenki.
reklama
Anatolij Marczenko
Moje zeznania
nasza ocena:
10/10
cena:
39,00 zł
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Tłumaczenie:
Jerzy Szokalski
Rok wydania:
2014
Okładka:
miękka
Liczba stron:
368
ISBN:
978-83-61283-83-6

Przeczytaj fragment tej książki

Lektura literatury obozowej nie należy do przyjemności. Z zasady jednak do przyjemnych należeć nie powinna, a wręcz nie może. Naturalnym odruchem człowieka, który z taką literaturą obcuje, jest odruch swoistego wyparcia: Nie, to co właśnie przeczytałem, nie może być prawdą! To wszystko nie mogło się wydarzyć. Z czasem jednak przychodzi głębsza refleksja nie tylko nad istotą samego systemu terroru, ale właśnie nad ludzką naturą terrorowi poddaną. Kim jest więzień? Do czego może posunąć się, aby przetrwać? Z jakiej perspektywy postrzegać „życie codzienne” osadzonych? To bardzo trudne pytania. I każdy sam musi sobie na nie odpowiedzieć.

Autorzy wspomnień obozowych gotowych odpowiedzi nie podają. Również Anatolij Marczenko, znany rosyjski dysydent, którego Moje zeznania, wydane właśnie przez Ośrodek Karta w serii „Świadectwa. XX wiek”, po raz pierwszy ukazały się na Zachodzie pod koniec lat 60. ubiegłego wieku – wkrótce po tym jak autor opuścił łagier. Urodzony na Syberii w 1938 r. Marczenko do łagru (jednego z wielu wchodzących w skład „osławionego” „kompleksu” łagrów w Mordowii) trafił w 1958 r. w wyniku bójki, w której zresztą nie uczestniczył. Rok później udało mu się uciec; podróżował przez jakiś czas po Związku Sowieckim bez dokumentów, w końcu zaś próbował wyjechać z kraju. Złapany, oskarżony o zdradę i osądzony „za zamkniętymi drzwiami”, znowu trafił do łagru na okres sześciu lat. Marczenko kolejny raz spróbował uciec, tym razem nieudanie. W konsekwencji część swego wyroku odsiedział w jednym z najcięższych sowieckich więzień – Włodzimierzu, któremu poświęcił sporo miejsca w swych ponad 360-stronicowych wspomnieniach.

Swą historię Marczenko kreśli od momentu aresztowania aż do czasu opuszczenia łagru. Już od pierwszych chwil, w czasie kolejnych tzw. etapów, więźniowie poddawani byli niekiedy na pozór drobnym, ale jakże uciążliwym szykanom. To chyba największe tortury – pisał autor – jak nie można się napić ani załatwić. Na dodatek do jedzenia władze rozdawały więźniom śledzie, co w zgodnej ich opinii stanowiło dodatkową represję ze strony strażników. Podróż, a także pobyt w miejscach etapowych, nim skazany dostał się do miejsca swego przeznaczenia, odbywała się, rzecz prosta, w nieludzkich warunkach. Marczenko wspominał:

reklama
Kiedy wchodziłem po stopniach, więźniowie krzyczeli ze środka, że więcej już nikt nie wejdzie […]. Miejsca na jakieś dziesięć osób na siedząco i stojąco – i ani trochę więcej. A nas tam upchali prawie trzydziestu albo i nawet całą trzydziestkę […] Wepchnęli cię – jak udało ci się stanąć, to tak stój przez całą drogę. Plecy, ramiona i szyja puchną, we wszystkich kościach zaczyna łamać od takiej nienaturalnej pozycji. Nawet jak nogi się pod tobą uginają, to i tak nie upadniesz – nie ma jak, podpierają cię ciała twoich sąsiadów. Ostatniego więźnia już w żaden sposób nie mogli dopchnąć. Wtedy dwaj żołnierze natarli na niego, zaparli się i wcisnęli go w ludzką masę, a potem zaczęli ugniatać drzwiami.

W końcu jednak Marczenko trafia do łagru. Miejsca, w którym nie rośnie już trawa – nim zdąży porządnie zakiełkować, zjedzą ją więźniowie. Miejsca, gdzie szachy i domino służą nie do gry, ale poprzez połknięcie są dla skazanych przepustką na szpitalny oddział, w którym choć przez moment można odpocząć od katorżniczej pracy, bo przecież nie wyleczyć się. Sam Marczenko przypłacił swój pobyt w obozie utratą słuchu. Te dwa elementy: głód oraz wycieńczająca praca to fundament „codzienności” obozowego życia. Wraz z nim – walka o przetrwanie. Walka sprowadzająca się do ciągłego „kombinowania” jedzenia (a niekiedy „jedzenia”) na boku i uchylania się od obozowych zajęć. Było to jednak bardzo trudne. Tym bardziej dla więźniów politycznych, którzy regulaminowo osadzani byli w zonach o zaostrzonym rygorze (czytaj: miejscach o obniżonych racjach żywnościowych), w przeciwieństwie do więźniów pospolitych – kryminalistów. Łatwo stąd dostać się było również do miejsc, gdzie jedzenia było jeszcze mniej – karceru czy też innych „specjalnych” zon. Swą pracą według władz więźniowie mieli zarobić na swoje „utrzymanie”, część zaś pieniędzy zapisywanych na ich konto (w praktyce kilka rubli) mogli oni przeznaczyć na „zakupy”, które w praktyce sprowadzały się do „kupna” chleba. Niewykonywanie jednak przez więźniów norm, permanentnie zawyżanych przez obozowe władze, niosło za sobą liczne kary – zamknięcie przed osadzonymi „sklepu”, karcer czy zakaz otrzymywania paczek (do których prawo więźniów i tak było bardzo ograniczone).

reklama

Gdzieś obok tego zaś ciągła przymusowa polityczna „resocjalizacja” w duchu najbardziej topornych wykładni „komunistycznej idylli”, wbijanych do głowy przez obozowe władze słowem i czynem. Ich skutek, tak jak i przebywanie przez prostych, niewykształconych robotników takich jak Marczenko wśród prawdziwych więźniów politycznych – często pionierów ruchu dysydenckiego w Sowietach takich jak choćby Julij Daniel – był odwrotny od zamierzonego. Symptomatyczny przykład:

Lenin mówił, że strajki i walka o prawa Murzynów w USA to jest akurat przejaw wolności i demokracji. Kiedy to powiedziałem, moi wychowawcy aż podskoczyli. Rzucili się na mnie wszyscy trzej. – Jak śmiecie szkalować Lenina?! – Gdzieście słyszeli takie łgarstwa?! […] Zapamiętałem ten cytat dokładnie, więc powtórzyłem, podając nawet numer tomu. […] Podałem im otwartą książkę. Naczelnik […] głośno przeczytał fragment, który mu wskazałem. […] zaczęli kartkować z nadzieją, że znajdą tam jakieś pasujące im wyjaśnienie albo sprostowanie tego, co przeczytali. Ale nie znaleźli niczego, toteż kapitan KGB powiedział do mnie bez najmniejszego zażenowania: Widzę, że wy, Marczenko, nie umiecie prawidłowo odczytać Lenina. Wy, z waszymi poglądami, rozumiecie Lenina po swojemu, ale tak nie można.

Marczenko od początku swego łagrowego pobytu marzył o wolności i zdecydował się wraz z dwoma towarzyszami niedoli na, niestety nieudaną, ucieczkę, która zaprowadziła go za kraty Włodzimierza. Czym było to więzienie, niech świadczy poniższy cytat:

Każdy, kto siedział w tym więzieniu, wiedział o przypadkach chyba jeszcze straszniejszych niż ludożerstwo. W jednej z cel, na przykład, więźniowie posunęli się do czegoś niebywałego. Gdzieś skombinowali żyletkę, przez kilka dni gromadzili papier. Jak już przygotowali wszystko, co potrzeba, każdy wyciął sobie po kawałku mięsa – jeden ze swojego brzucha, drugi z nogi. Krew zebrali do jednej miski, powrzucali tam mięso, rozpalili małe ognisko z papierów i książek i zaczęli to wszystko ni to smażyć, ni to gotować. Kiedy strażnicy zauważyli zamieszanie i wbiegli do celi, wywar jeszcze nie był gotowy, ale więźniowie, pośpiesznie i parząc się przy tym, chwytali kawałki z miski i starali się jak najprędzej wsunąć je do ust.
reklama

Takich opisów Marczenko w swych Zeznaniach czytelnikowi nie skąpi. Jeśli łagier był piekłem, to czym był Włodzimierz? I do czego człowiek jest w stanie się przyzwyczaić? Czy do wszystkiego? Czy również do proszenia innego więźnia, by ten, gdy będzie podcinał sobie żyły, podstawił pod rękę miskę, aby ten pierwszy mógł wymieszać w jego krwi swoją marną ilość chleba, by lepiej się najeść?

Nie chcę w tym miejscu nazbyt szczegółowo przywoływać łagrowej historii Marczenki, jak i funkcjonowania samego obozu czy więzienia. Musiałbym bowiem, a raczej: chciał cytować nieomal z każdej strony Zeznań autora; do jego tekstu więc odsyłam czytelnika. To najlepsze źródło, by dowiedzieć się jak wyglądały stosunki panujące w sowieckich obozach na wielu płaszczyznach – na linii więzień-więzień czy też więzień-strażnik. Jak wyglądała w obozie praca, jak „rozrywka”, ale i rozrywka, jak w końcu przyjaźń czy miłość. Jednym zdaniem – jest to lektura obowiązkowa. Nie tylko dla historyków wieku XX i badaczy przeszłości w ogóle. Są książki, które powinien przeczytać każdy intelektualista czy też osoba do tego miana pretendująca. Do tej grupy bez wątpienia należą wspomnienia Marczenki.

Marczenki, który opuszczał obóz z książką, w której dedykację napisał mu sam Julij Daniel:

Te dni wesoluchne,

Ten los twój uroczy,

Choć tutaj ogłuchłeś,

Przejrzałeś na oczy.

Masz szczęście – nie musisz się wstydzić:

Nie każdy, kto oczy ma – widzi.

I choć dedykację tę wartownicy przed wyjściem na wolność Marczence z książki wyrwali, to rzeczywiście po opuszczeniu łagru widział on i wiedział dużo. Na tyle dużo, że stał się czołowym dysydentem walczącym z sowiecką rzeczywistością. Wracał więc za druty łagrów jeszcze wielokrotnie. Zmarł w grudniu 1986 r., wycieńczony kilkumiesięczną głodówką protestacyjną prowadzoną w obronie więźniów politycznych. Takich, jakim przez wiele lat był on sam.

Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska

reklama
Komentarze
o autorze
Krzysztof Kloc
Doktorant w Instytucie Historii Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, gdzie pod okiem prof. Mariusza Wołosa przygotowuje biografie ambasadora Michała Sokolnickiego. Interesuje się dziejami dyplomacji oraz historią polityczną Drugiej Rzeczypospolitej ze szczególnym uwzględnieniem losów obozu piłsudczykowskiego, polityką historyczną Polski Odrodzonej, biografistyką tego okresu, a także dziejami międzywojennego Krakowa.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone