Alfred Trzebinski, mój wuj
Jego kariera zawodowa toczyła się od obozu do obozu. Zaczynał w Auschwitz, potem Majdanek, w końcu Neuengamme. Lekarze robili straszne rzeczy, chociażby zastrzyki fenolu w serce.
Prowadzili eksperymenty pseudomedyczne, szukając najwydajniejszej metody zabijania. Tak się zastanawiałam, w którym momencie dla lekarza pacjent przestaje być człowiekiem. Jak to się może stać, że patrząc na drugiego człowieka, nie widzi w nim kogoś, kto potrzebuje pomocy. W ogóle. Jakby chory nie był człowiekiem. Gdzie jest ten moment, ta granica. Umówmy się – Trzebiński wybrał ten zawód. Ten zawód łączy się z jakąś szlachetnością, ze służbą. Lekarz ma pomagać człowiekowi, uzdrawiać go. Po studiach pracował jako lekarz w małym miasteczku pod Dreznem, gdzie wcielał w życie to, czego się nauczył. Pomagał. Służył. Cieszył się dobrą opinią. Angażował się w pracę społeczną, za darmo lecząc robotników. Miał ciekawe poglądy na medycynę – holistyczne. Po wybuchu wojny okazało się, że z powodu kamicy nerkowej nie może iść na front, i z tego powodu otrzymał przydział na stanowisko lekarza obozowego w Auschwitz. Spędził tam trzy miesiące, akurat w okresie tworzenia ideologii masowego unicestwiania. Był świadkiem pierwszego użycia gazu, pierwszych zabójstw z użyciem fenolu. Zobaczył, że w obozie ludzi się nie leczy, tylko morduje. W szpitalu obozowym obserwował ludzi w stanie, w jakim nigdy przedtem nikogo nie widział.
Zaropiałe ciała, wszy.
Tak. On twierdzi, że przeżył załamanie nerwowe, w co mogę uwierzyć, bo to naturalny odruch ludzki. Widzieć takie rzeczy to co innego niż o nich czytać lub rozmawiać. Na własne życzenie został przeniesiony do Majdanka. Tam dla odmiany trafił do obozu, który się dopiero tworzył. Początkowo miał kontakt tylko z więźniami – lekarzami, którzy mieli zorganizować szpital obozowy. To byli polscy lekarze, profesorowie. Trzebiński rozmawiał z nimi po polsku, jednemu z profesorów się zwierzał. Załatwiał im lepsze jedzenie. Później ci więźniowie wystawią mu bardzo dobrą opinię. W międzyczasie przyznano mu następne stopnie oficerskie i awansował na stanowisko naczelnego lekarza całego obozu. Tym razem w Neuengamme.
Mógł się wycofać.
Opowiada, że już w Majdanku, gdzie był świadkiem pierwszych wywózek Żydów i pierwszych mordów, chciał iść na front i załatwił sobie zmianę kategorii, ale zachorował na tyfus i trafił do szpitala. Miał powikłania i potem rzeczywiście nie nadawał się na front. Ale mógł powiedzieć, że chce być lekarzem w szpitalu SS, dla żołnierzy. Mógł uniknąć pracy w obozie. Takie przypadki się zdarzały.
Dlaczego się o to nie postarał?
Nie wiem. Nie zrobił tego – taka jest prawda. W Neuengamme bardzo wygodnie ułożył sobie życie. Myślę, że nade wszystko cenił wygodę. Był typem konformisty, który się nie wychyla, a lawiruje tak, żeby wszystkim się spodobać i nikomu nie podpaść. Grunt, żeby było przyjemnie i bezproblemowo. Jako oficer w Neuengamme dostał duży dom, na pewno lepszą pensję. Nie musiał już stykać się z więźniami, bywać w szpitalu obozowym, osobiście uczestniczyć w mordach. Mógł je oglądać z daleka i tylko podpisywać dokumenty.
Pani wuj z lekarza dobroczyńcy przemienił się w lekarza zabójcę. Jak to się stało? Za Robertem Liftonem, amerykańskim psychiatrą, cytuje pani koncepcję jaźni Auschwitz, którą lekarz wypracowuje sobie, żeby uniknąć ciągłego poczucia winy.
Lifton mówi o podwójnej jaźni, co w żadnym razie nie jest tożsame z rozdwojeniem jaźni. Psychika człowieka tworzy mechanizm, który pozwala mu być potworem w jednym miejscu, a za parę godzin w innym miejscu – tak zwanym dobrym człowiekiem. Przy czym istnienie jaźni Auschwitz uwalnia jaźń pierwotną od poczucia odpowiedzialności. Na podobnej zasadzie Lifton mówi o swoistej „odysei” polegającej na tym, że przedwojenny lekarz uzdrowiciel wchodził w rolę lekarza mordercy w czasie wojny, a potem znowu płynnie powracał do roli lekarza uzdrowiciela. I rzeczywiście – ci z lekarzy obozowych, których ominęła denazyfikacja, po wojnie prowadzili praktyki, ciesząc się opinią świetnych specjalistów, współczujących i pełnych szacunku do chorych.
Analizując zachowanie Alfreda Trzebińskiego po wyroku, nie odnoszę wrażenia, żeby wrócił do swojej pierwotnej jaźni. Raczej dalej trwał w nastawieniu nazistowskim. Na przykład pisał do córki, żeby uważała, wybierając męża, bo sama jest czystej krwi.
Zgoda, ale podróż do swojej pierwotnej jaźni nie oznacza wyparcia się ideologii. Niech pani popatrzy, co się dzieje u Trzebińskiego po wojnie, przed aresztowaniem. Mieszka i pracuje w małym miasteczku pod Hamburgiem, gdzie ceni się go za ofiarność. Gdy Brytyjczykom przydarza się wypadek samochodowy, to interweniuje, pomaga i czuwa w nocy przy rannych. Przy wrogach! Znowu wraca do roli lekarza, który widzi w pacjencie drugiego człowieka. A to, że pozostaje wierny swojej ideologii, to zupełnie inna sprawa. Może to właśnie ideologia jest łącznikiem między dwoma jaźniami, czymś, co sprawia, że człowiek nie rozpada się na kilka osobowości.
Podział na dwie jaźnie, w tym jedną, która zarządza zbrodniami, może wydawać się zbyt wygodny. Jakby coś usprawiedliwiał.
Ta koncepcja jedynie tłumaczy mechanizm psychologiczny, który pozwala człowiekowi istnieć i nie zwariować na „planecie Auschwitz”. Ale nie odbiera wolnej woli. Nie jestem za tym, żeby zbrodnie hitlerowskie tłumaczyć czymkolwiek, co by odbierało wolną wolę i możliwość wyboru.
Ten tekst jest fragmentem książki Ireny Wiszniewskiej „Tajemnica rodzinna z Żydami w tle”:
Pani wuj był chyba olbrzymim narcyzem. Świadczy o tym chociażby jego gra z prokuratorem podczas procesu. Był przekonany, że odpowiednio dawkując szczerość, owinął go sobie wokół palca. Tymczasem prokurator był w pełni świadomy gry i prowokował Trzebińskiego do nieostrożnych wypowiedzi.
Potrafił też manipulować uczuciami, emocjami. Nawet ja w trakcie pracy czułam się przez niego manipulowana. Siedząc z tłumaczem nad jego pamiętnikami, mieliśmy amplitudę emocji: „O, tutaj to dobrze mówi”, a za chwilę: „Ale świnia”. Był w naszych oczach obrzydliwy, a za chwilę dawał się lubić. Tak właśnie na mnie wpływał. Najgorszą manipulacją było jego przekonanie, że nie zrobił nic złego. Uważał, że tym dzieciom pomógł, że gdyby nie zastrzyki morfiny, które im dawał, umierałyby świadome. W ogóle nie brał pod uwagę innej możliwości: że dzieci mogły ujść z życiem, że mógł odmówić wykonania rozkazu i ułatwić im ucieczkę. Pod koniec wojny Hamburg po nalotach leżał w ruinie. One miały zostać powieszone w szkole. Tam miał się dokonać ten… wyrok… Raczej mord. Szkołę otaczało morze ruin, gdzie doskonale można było te dzieci ukryć. Był oficerem, to on rozkazywał żołnierzom. Mógł zrobić to, co chciał. Twierdził, że nie mógł, bo bał się o siebie i swoją rodzinę. Ostatecznie uśpił te dzieci, wstrzykując im morfinę. I teraz jest pytanie. Uśpił je czy też…
Zabił.
Są różne wersje. Świadkowie różnie zeznawali. A poza tym uśpił je, żeby im oszczędzić cierpienia, czy z obawy, że popadną w histerię? Wieszanie obudzonych dzieci, świadomych tego, co się dzieje, nie wydaje się łatwym zadaniem.
Jak rodzina zareagowała na pani książkę?
Z mojej gałęzi rodziny Trzebińskich żyją dwie osoby, które nie noszą tego nazwiska: moja ciocia i mój wujek, oboje pod dziewięćdziesiątkę. Ciocia mieszka w Warszawie, wujek w Poznaniu. Zbierając materiały, nie przyznawałam im się, że zamierzam pisać. Po prostu prowadziłam zwyczajne rozmowy o sprawach rodzinnych. Wujek opowiedział mi ciekawe rzeczy, które wiele wyjaśniały. Na przykład o ojcu Alfreda, Stefanie, który był w NSDAP, a potem w obozie radzieckim NKWD. O cioci Irenie, gdańszczance, która w czasie wojny zmieniła nazwisko na niemieckie, a potem wróciła do polskiego. Wujkowi przyznałam się do napisania książki krótko przed jej wydaniem. Nie był zadowolony, ale ostatecznie poprosił, żebym mu ją przywiozła. Jeszcze jej nie dostał. Do cioci zadzwoniłam w trakcie pracy, by wypytać, czy zostały jakieś zdjęcia po Irenie, siostrze Alfreda, z którą miała najbliższy kontakt spośród członków rodziny. W ogóle nie chciała rozmawiać. Od razu coś wyczuła, była wzburzona: „Chyba nie zamierzasz o tym pisać!”. Powiedziała mi, że w rodzinie się o tym nie mówiło i chce, żeby tak zostało. Przy czym użyła ostrego tonu głosu, o jaki jej nie podejrzewałam. Więcej o tym nie rozmawiałyśmy. Mój tata nie żyje. Nie wiem, czy pochwaliłby moją pracę. Sądzę jednak, że tak, bo był odważnym człowiekiem. Mama bardzo mnie wspierała. Jest jedyną osobą z rodziny noszącą nazwisko Trzebińska, choć jest tylko skoligacona. Przeczytała książkę w jeden dzień.
Co mówiła?
Myślę, że jest ze mnie dumna. Jest osobą poniekąd z zewnątrz, ale to właśnie ona zna różne rodzinne tajemnice. Dziadek Trzebiński popełnił samobójstwo, o czym też milczano. Przy okazji pracy nad Alfredem zajęłam się też trochę tym tematem. Dziadka podejrzewano o jakieś malwersacje, co potem okazało się nieprawdą, ale on nie wytrzymał presji. A samobójstwo popełnił, gdy babcia była w ósmym miesiącu ciąży z moim ojcem. Pytałam go, co myśli o swoim ojcu, który postąpił tak, a nie inaczej. On go nie znał, dla niego to nie było istotne.
Może historia Alfreda Trzebińskiego ciąży na niemieckiej gałęzi rodziny.
Na pewno tak. Nie wierzę, że mogli tego uniknąć. Córka Alfreda, Ulrike, jeszcze żyje i ma trójkę dzieci mniej więcej w moim wieku. Natrafiłam na relację z rozmowy z Leni, żoną Alfreda, i Ulrike, jego córką, przeprowadzoną na życzenie Günthera Schwarberga w latach osiemdziesiątych. Leni, niezłomnie przekonana o niewinności męża, z czasem popadła w alkoholizm. Ulrike, która miała roczek, gdy Trzebińskiego powieszono, o ojcu dowiedziała się bardzo wcześnie. W osiemnaste urodziny miała dostać pamiętnik ojca i list od niego. Matka opowiadała jej o nim od dzieciństwa. Dzieci w szkole przezywały Ulrike, bo jej ojca powieszono. W czasie tej rozmowy powiedziała mniej więcej tak: „Mnie to już nie interesuje. Ja mego ojca nie znałam. Mam teraz swoje dzieci, swoją rodzinę i on należy do przeszłości, która nie istnieje”. Jest to niewątpliwie jakaś forma obrony. Nie wierzę jednak, że mogła ot tak zignorować to, kim był jej ojciec i co robił. Postanowiłam spróbować odszukać kogoś z tej gałęzi naszej rodziny. Opierając się na informacjach i nazwiskach z relacji dziennikarskiej, znalazłam kontakt do pani, która moim zdaniem mogła być wnuczką Alfreda. Wysłałam do niej maila na adres służbowy, a właściwie trzy maile. Pisałam, że pracuję nad historią rodzinną, że szukam kontaktów i że może jesteśmy spokrewnione. Nie dostałam odpowiedzi. Wiem na pewno, że przynajmniej jeden mail doszedł, gdyż został wysłany przed świętami i dostałam informację zwrotną, że adresatka jest na urlopie.