Aleksandra Boćkowska – „To nie są moje wielbłądy” – recenzja i ocena
Współcześnie kupujemy dość bezrefleksyjnie i automatycznie, tymczasem książka, która wyszła spod pióra Boćkowskiej zmusza do zastanowienia się, jak wyglądały polskie sklepy w dobie PRLu i z jakimi problemami zmagali się wówczas producenci odzieży a także sami konsumenci.
Wydarzenia i anegdoty które przytacza autorka książki, współczesnemu człowiekowi mogą się wydać zgoła nieprawdopodobne. Trudno dziś bowiem wyobrazić sobie, że w sklepie można dostać tylko jeden model butów. A tymczasem tak bywało przed rokiem 1989, w konsekwencji czego wszyscy chodzili w jednakowym obuwiu. Wyróżnienie się, wybicie z tłumu dzięki ubiorowi było wówczas prawie niemożliwe. Nie brakowało jednak osób, które walczyły w PRLu o modę niezależną, podkreślającą kobiecość, wolną od schematów i politycznych nacisków.
Książkę Boćkowskiej trudno jest określić mianem „książki o modzie”. Tło polityczne jest w niej zbyt istotne. Owszem, dotyczy ona mody, ale więcej w niej reportażu o ludziach tworzących w czasach PRLu określoną branżę. Nie brakuje w niej sylwetek osób nie związanych bezpośrednio z modą. Pojawia się tu np. Leopold Tyrmand – pierwszy mąż Barbary Hoff – znany przede wszystkim ze swojej twórczości pisarskiej, również wyłamującej się z peerelowskich schematów. Tacy ludzie wypełniają całą książkę, choć sylwetki osób wyraźniej związanych z modą będą zajmowały najwięcej miejsca. Znajdziemy tu więc m.in. wyrazistego Jerzego Antkowiaka, Grażynę Hase i wspominaną już Barbara Hoff:
Jadwiga Grabowska, postać. Przeważnie w turbanie. Zawsze w garsonce, bywało, że od Chanel. Czasem, w przejęciu, z giewontem w ustach. Czasem, na przyjęciu, ze srebrną cygarniczką. W oficjeli – gdy nie spełniali jej oczekiwań – podobno rzucała popielniczką, a w dyrektorów administracji wieszakami. Pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej.
Boćkowskiej daleko do apoteozy PRL-owskiej mody. Nie ma tu– pojawiającego się gdzieniegdzie w ostatnim czasie – zachwytu polskim designem czy wzornictwem. Pomimo to książkę czyta się bardzo przyjemnie. Utrzymana jest w ciepłej atmosferze, a sama autorka nie ocenia – to zadanie pozostawiając czytelnikom.
Gdyby nie podtytuł trudno byłoby określić, czego dotyczy książka (oczywiście bez zaglądania do jej wnętrza). O co chodzi z wielbłądami? Tego dowiadujemy się na końcu książki:
Ach, i jeszcze te wielbłądy przeistaczające się w lwy. Albo może odwrotnie? […] Oglądam filmy z epoki. W „Trzeba zabić tę miłość” Janusza Morgensterna Jadwiga Jankowska-Cieślak już w jednej z pierwszych scen ma sukienkę w wielbłądy. Rok premiery 1972. Producent sukienki?
I tu pojawia się duży znak zapytania, bo spór o pochodzenie wielbłądów jest dość gorący. Wątpliwości rozwiewa Barbara Hoff, którą wielu uważało za „prekursorkę” wielbłądów – jasno wyjaśnia, że z charakterystycznym motywem nie ma nic wspólnego i jest on zasługą Pierre d’Alby.
Podobnych anegdot i humorystycznych opowieści jest zresztą w książce o wiele więcej. To w dużej mierze dzięki nim lektura jest tak przyjemna, lekka i wciągająca. Na uznanie zasługuje ogromny trud, jaki autorka włożyła, by dotrzeć do informacji i historii opowiedzianych w książce. Boćkowska zgromadziła bardzo obszerny materiał, który w połączeniu z błyskotliwym językiem i humorystycznym stylem czyni z lektury idealną propozycję na wiosenne i letnie popołudnie!