Akcja pod Bezdanami
Bezdany – mała stacja kilkanaście kilometrów za Wilnem. Pociąg przyjeżdżał tu około godziny 23, a ponieważ planowano zniszczyć lampy oświetlające peron, akcja miała się odbyć w niemal zupełnych ciemnościach. Zadaniem grupy Tomasza Arciszewskiego (sześć osób) było zdetonowanie bomby w wagonie eskorty i zneutralizowanie żołnierzy. Z kolei wagon pocztowy miała opanować grupa Piłsudskiego licząca cztery osoby, natomiast do ubezpieczenia wyznaczono Walerego Sławka (ośmiu bojowników). Ich zadaniem było opanowanie stacji, zniszczenie łączności oraz unieruchomienie pasażerów w wagonach.
Zaplanowano, że dwie pierwsze grupy dotrą do Bezdan z Wilna, natomiast Sławek ze swoimi ludźmi przyjedzie pociągiem, na który planowano napad. Do ich zadań należało także rozpoznanie sytuacji w pociągu, szczególnie pod kątem liczebności eskorty. Gdyby okazało się, że żołnierzy jest zbyt wielu, na półtora kilometra przed stacją Sławek miał zatrzymać skład za pomocą hamulca Awaryjnego. Akcja nie mogła trwać dłużej niż kilkadziesiąt minut, gdyż po warszawskim pociągu niebawem przybywały do Bezdan dwa kolejne. W przypadku opóźnienia stołecznego składu napad miał zostać odwołany. Jednak mało kto brał pod uwagę taką możliwość w tamtych czasach kolej działała bardzo punktualnie, a opóźnienie dalekobieżnego składu o kilkanaście minut mogło się stać powodem odwołania dyrektora oddziału. Po opanowaniu pociągu planowano przeładować zdobycz na bryczkę, która pod eskortą miała trafić do nieodległej osady, gdzie czekała Aleksandra Szczerbińska. Termin akcji wyznaczono na 19 września 1908 roku. Niestety, tego dnia zawiodło niemal wszystko i niewiele brakowało, by doszło do dekonspiracji. Właściwie nawet trudno zrozumieć, dlaczego zamachowcom udało się cało powrócić do Wilna i nie zostali aresztowani przez Rosjan.
Jako pierwsza na miejsce akcji wyruszyła grupa warszawska pod wodzą Czesława Świrskiego, a w Grodnie dołączył do niej Sławek. Na miejsce zbiórki nie dotarł jednak śledzony przez policję Czesław Zakrzewski – z tego powodu bojownik nie zdecydował się wsiąść do pociągu. Uszczuplenie grupy nie zrobiło jednak na Sławku większego wrażenia i zamykając się kolejno z podwładnymi w toalecie, wydał im broń, zalecając również, by w przypadku aresztowania nie próbowali oporu i spokojnie czekali na przyjazd pociągu do Bezdan. Niestety, niebawem grupa straciła kolejnego bojownika, i to wyłącznie przez jego niefrasobliwość. Podczas postoju pociągu w Wilnie Zygmunt Jasiński wybiegł do dworcowego bufetu, chcąc kupić tabliczkę czekolady, i nie zdążył już dołączyć do towarzyszy. Pozostał na peronie, a na domiar złego kompletnie nie znał miasta. W tej sytuacji pilnie wrócił do Warszawy, a następnie przedostał się do Galicji.
W efekcie – grupa Sławka liczyła tylko sześć, a nie osiem osób. Problemy miały także obie ekipy wyruszające z Wilna. Pierwsza z nich (pod dowództwem Prystora) opuściła miasto z dużym opóźnieniem, gdyż zbyt długo trwały kamuflowanie oraz załadunek broni i materiałów wybuchowych. Mało tego – po drodze bryczka spiskowców uległa awarii, a po naprawie wpadła w bagno, skąd z trudem ją wyciągnięto. Wreszcie przewróciła się na nierównej nawierzchni, a potem pobłądzono w lesie. Kłopoty miał także oddział prowadzony przez Piłsudskiego. Dziewięciu bojowników podzielonych na trzy grupki pogubiło się w pobliżu Bezdan i przy stacji pojawili się dopiero na pół godziny przed przyjazdem pociągu. Po upływie kolejnego kwadransa dotarła w końcu bryczka z bronią – w efekcie nie było żadnych szans na skuteczne przeprowadzenie akcji. W tej sytuacji Piłsudski musiał ją odwołać. O jego decyzji nie mogli się już jednak dowiedzieć członkowie grupy warszawskiej.
Tymczasem pociąg wjechał na stację i Sławek dał rozkaz do rozpoczęcia akcji. Jego ludzie wyskoczyli na przeciwną stronę niż peron i zajęli stanowiska, oczekując wybuchu bomby w wagonie eskorty. Na stacji panował jednak spokój, więc bojownicy doszli do wniosku, że pomylili przystanki. Wbiegli zatem do odjeżdżającego już pociągu i na kolejnej stacji ponownie wyskoczyli z wagonu, zajmując stanowiska. Nadal nic się nie działo! Domyślili się, że akcja została odwołana, a tylko zbieg okoliczności (plus panujący mrok) spowodowały, że nikt nie zainteresował się podejrzanym zachowaniem kilku mężczyzn. Sprawę ostatecznie wyjaśnił Tomasz Arciszewski, który wsiadł w Bezdanach do pociągu i odnalazł bojowników.
Odwrót również przebiegał z przygodami. Wprawdzie grupa, która cofała się łodziami do Wilna, pomyślnie tam dotarła, jednak konspiracyjne mieszkanie okazało się zamknięte, a właścicielka gdzieś zniknęła. Bojownicy mieli przy sobie broń i materiały wybuchowe, poza tym byli „obryzgani błotem po same uszy”, co musiało zwracać uwagę. Na szczęście udało im się w miarę dyskretnie przedostać do jakiegoś zajazdu, ukrywając przy okazji część narzędzi. Dziwnym trafem nikt też nie zainteresował się bryczką wyładowaną po brzegi bronią i bombami.
Tydzień przerwy
Niepowodzenie akcji wywołało frustrację wśród bojowników, jednak Piłsudski nie zrażał się przeciwnościami losu. Nie dał podwładnym czasu na rozpamiętywanie porażki, tylko niezwłocznie rozpoczął przygotowania do następnego napadu. Zaplanował go na kolejną sobotę, tłumacząc przy okazji, że nieudana próba może mieć dla nich zbawienne skutki, gdyż pozwoli uniknąć popełnienia błędów. Piłsudski miał charyzmę i doskonale potrafił zapanować nad nastrojami podwładnych. Wiedział też, że nic bardziej nie konsoliduje ludzi niż poczucie wspólnego losu.
„(…) niektórzy z nas nie mieli środków do życia – wspominała Aleksandra. – Piłsudski zaproponował, byśmy podzielili równo pomiędzy siebie to, czym każdy jeszcze dysponował, i pierwszy opróżnił kieszenie. Gdy inni uczynili to samo, każdemu wyliczył równą sumę, a tylko sobie i mnie nie dał nic. Wilno było jego rodzinnym miastem, w którym miał wielu przyjaciół, a ja postanowiłam sprzedać swój złoty zegarek”.
Bojownicy Piłsudskiego wprowadzili niezbędne korekty wynikające ze strat w oddziale Sławka. Dwukrotnie dokonali też rekonesansu w okolicach Bezdan, by uniknąć ponownego pobłądzenia. Przy okazji porządnie naprawiono bryczkę. Ustalili również, że podczas akcji będą rozmawiać wyłącznie po rosyjsku, a ci, którzy znali jidysz, mieli przeklinać w tym języku – takie zachowanie skierowałoby śledztwo na fałszywe tory. Zdecydowano także, że część grupy wileńskiej wycofa się łodziami znacznie dalej, niż początkowo planowano. Mieli przybić do brzegu dopiero w okolicach Kowna, co powinno zagwarantować im większe bezpieczeństwo.
Bezdany, 26 września 1908 roku
Niestety, 26 września ponownie zawiodła logistyka. Bryczka znów się przewróciła – zbieranie rozrzuconych materiałów zajęło sporo czasu. Jeden z bojowników, znany już nam Aleksander Lutze-Birk, przypadkowo zgniótł lufą pistoletu butelkę amoniaku ukrytą w ubraniu i dotkliwie się poparzył – ostatecznie wziął jednak udział w akcji. Na koniec pobłądzono w lesie, jednak zapas czasu był na tyle duży, że zamachowcy trafili w okolice Bezdan o właściwej porze. Tam jednak okazało się, że zabrakło wody w trzech lampach acetylenowych mających ułatwić przeprowadzenie napadu. W grupie zapanowało przygnębienie, zdawano sobie bowiem sprawę z faktu, że w ciemnościach nie będzie możliwe skuteczne ograbienie wagonu pocztowego.
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Kopra „Polscy terroryści i zamachowcy. Od powstania styczniowego do III RP:
„Piłsudski nie chce przekonywać – opisywał Pobóg-Malinowski – nie chce zmuszać do posłuszeństwa. Nie ma zresztą czasu na to. Biegnie więc sam, za nim podąża Arciszewski. W jakimś rowie po kolana wchodzą w wodę, napełniają lampy przez zaczerpnięcie i biegiem wracają do bryczki”. Na stacji było pusto, tylko z boku peronu stał telegrafista rozmawiający z jakąś kobietą. W pewnej chwili pojawiła się „jakaś Żydóweczka”, jej zneutralizowanie wziął na siebie Edward Gibalski. Mimo że pod ubraniem miał dwukilogramową bombę, zaczął namiętnie flirtować z kobietą. Reszta uczestników akcji rozeszła się po peronie, dyskretnie rozkładając materiały wybuchowe. Zadanie ułatwiało im słabe oświetlenie.
Pociąg wjechał na stację punktualnie, Gibalski nagle porzucił zaskoczoną dziewczynę i ruszył biegiem wraz z trzema konspiratorami wzdłuż składu. Eksplozja bomby wrzuconej do wagonu eskorty przyniosła efekty. Chwilę później użyto zresztą kolejnego ładunku, co spacyfikowało ochronę. Napastnicy wbiegli do pociągu przez wagony pasażerskie. Wśród podróżnych wybuchła panika – obawiano się, że na skład napadli pospolici bandyci, którzy zaraz zaczną mordować i rabować.
„Jeden z pasażerów, Mikołaj Czystiakow – informowano na łamach prasy – pamiętając, że ma przy sobie większą sumę pieniędzy, schwycił się za kieszeń. Wówczas bandyta, który to zauważył [Arciszewski – S.K.], zaczął uspokajać wszystkich, mówiąc: »Nie bójcie się, panowie. Ani was, ani waszych pieniędzy nie dotkniemy«. I rzeczywiście, ani pasażerów, ani ich pieniędzy bandyci nie dotknęli, wymagając jedynie, aby pasażerowie nie ruszali się z miejsc i nie wyglądali przez okna”5. Arciszewski i spółka dopadli wreszcie do wagonu eskorty. Okazało się, że pomimo dwóch eksplozji większość żołnierzy przeżyła, gdyż użyto niewielkich bomb, by raczej ogłuszać, a nie mordować. Na podłodze leżało ciało zabitego żandarma, pod ścianą stało trzech przerażonych konwojentów z karabinami (reszta zdążyła uciec do lasu). Rosjanie posłusznie oddali broń, by po wyprowadzeniu z wagonu natychmiast rzucić się do ucieczki. Eksplozja pierwszej bomby spowodowała, że do akcji przystąpiła grupa Walerego Sławka. Zaciągnięto hamulec awaryjny i bojownicy ruszyli w kierunku budynku stacji, by błyskawicznie go opanować.
„Stróż stacyjny zeznał – kontynuował reporter »Kuriera Wileńskiego« – że gdy wyszedł na peron, dwóch rabusiów pochwyciło go i przyłożywszy brauning do piersi, poprowadzili go do pokoju dyżurnego i tam pod grozą śmierci zmusili go wskazać, gdzie mieszczą się telefoniczne i telegraficzne przewodniki, które natychmiast przecięli. Urzędnik pocztowy, który znajdował się w pokoju dyżurnym, zaprotestował i za to został wyrzucony przez okno. Rozbiwszy wszystko w pokoju dyżurnym, rabusie zaprowadzili stróża do sali I-szej klasy, w której już znajdowali się pod strażą dwóch rabusiów: pomocnik zawiadowcy stacji, maszynista, palacz i cała brygada konduktorów pociągowych. Wszyscy oni stali z podniesionymi do góry rękoma pod strażą rabusiów uzbrojonych w rewolwery i bomby”. Napastnicy zgasili latarnie oświetlające peron, nad stacją zapanowała upiorna ciemność. Natychmiast zamknięto semafory, by opóźnić przybycie kolejnych pociągów, a uciekających z wagonów podróżnych kierowano do poczekalni, gdzie bojownicy trzymali ich pod bronią. Kazimierz Młynarski wprawdzie miał w ręku odbezpieczony rewolwer, ale budzące największą grozę zawiniątko, które zaprezentował jako bombę, w rzeczywistości było paczką śledzi zawiniętych w papier. Zdecydowano się na atrapę, by uniknąć przypadkowej eksplozji, która niepotrzebnie spowodowałaby dalsze ofiary. Zresztą nikt z zatrzymanych nie przyglądał się paczce, sama groźba detonacji zrobiła już odpowiednie wrażenie.
Nie udało się jednak całkowicie unieruchomić pociągu. Aleksander Lutze-Birk założył ładunek wybuchowy na torach pod lokomotywą, bomba jednak nie eksplodowała. Nie mając wyboru, za pomocą strzałów z rewolweru i petard sterroryzował obsługę pojazdu i doprowadził ją do poczekalni. Tymczasem Piłsudski z trzema bojownikami dostał się do wagonu pocztowego. Wystraszeni ochroniarze nie stawiali oporu, na żądanie otworzyli drzwi. Napastnicy wdarli się do wnętrza. Chwilę później dołączył do nich Aleksander Prystor. Okazało się, że – wbrew pozorom – przeprowadzenie szybkiego rabunku nie jest możliwe, przedziały wagonu były bowiem dosłownie zawalone różnego rodzaju paczkami, skrzynkami i kasetkami. Kolejno je otwierano, chcąc zabrać zawartość tylko tych najcenniejszych. Sytuacji nie polepszał fakt, że część pieniędzy przewożonych pociągiem była przeznaczona do wycofania z obiegu i wcześniej zostały uszkodzone przez władze skarbowe. W banknotach powycinano podpisy, a srebrne ruble przecięto ostrym narzędziem. Humorystycznym akcentem całej tej sytuacji było głośne zawodzenie jednego ze sterroryzowanych urzędników, który błagał napastników, by „brali, co chcą, ale nie robili mu nieporządku”…
W tym czasie stacją wstrząsnęła kolejna eksplozja – to Lutze-Birk rozsadził dynamitem drzwi wagonu towarowego, podejrzewając, że tam także mogą być ukryte pieniądze. Po sterroryzowaniu obsługi znaleziono pancerną skrzynię przymocowaną do ściany, a kolejny ładunek dynamitu częściowo ją rozsadził. Wewnątrz było wiele metalowych kasetek o nieznanej zawartości. Kilka z nich udało się rozbić – pozbierano papiery wartościowe i złote monety. Bojownicy pracowali jednak tylko przy blasku latarek, gdyż lampa acetylenowa napełniona wodą z rowu w ogóle nie chciała się zapalić. Z braku czasu nie przeszukano dokładnie zawartości skrzyni, co pozbawiło napastników znacznej części łupu. W lewej części kasy, która przetrzymała wybuch, znajdowały się bowiem znaczne sumy ze Żmudzi… Jednak nie było czasu do stracenia, gdyż niespełna dziesięć minut od rozpoczęcia akcji przed zamkniętym semaforem zatrzymał się pociąg towarowy. Jego obsługę wprawdzie sterroryzowano (również trafiła do poczekalni), ale obawiano się zachowania uciekinierów. Tym bardziej że od strony Wilna miał niebawem nadjechać kolejny pociąg dalekobieżny. Piłsudski kontrolował jednak czas i na kilka minut przed przyjazdem składu zarządził odwrót. Dopingował go w tym wspomniany urzędnik kolejowy, który wreszcie przestał lamentować i zaczął nawoływać, by „spieszyli się, bo ich wszystkich wyłapią”. Faktycznie, niebawem usłyszano odgłos zbliżającej się lokomotywy, wobec czego napastnicy dokończyli załadunek łupu na bryczkę i odjechali. W tym czasie pociąg z Wilna stał już przed zamkniętym semaforem.
Odwrót
Wycofując się z Bezdan, Piłsudski podzielił oddział na dwie grupy. Jedna udała się do łodzi ukrytych nad brzegiem Wilii, druga – pod jego osobistym dowództwem – ruszyła wraz ze zdobyczą do bryczki. Niestety, konspiratorom zaczęły puszczać nerwy i odwrót zamienił się w ucieczkę. Pierwsza grupa biegła w kierunku rzeki, a silniejsi fizycznie pozostawiali za sobą słabszych. Dochodziło do zajadłych kłótni – ci, którzy nie mogli nadążyć, zarzucali kolegom, że chcą ich pozostawić na pastwę Rosjan. Ostatecznie dwoma czółnami dopłynęli do Wilna, gdzie część napastników udała się do konspiracyjnego mieszkania, natomiast pozostali przesiedli się na łódź i popłynęli w dół rzeki. Na brzeg wyszli w Janowie, 30 kilometrów od Kowna, i po zakopaniu broni dotarli pociągiem do Rygi. Gorzej powiodło się ich kompanom, którzy zatrzymali się w Wilnie. Podczas próby wyjazdu z miasta w ręce policji wpadł Jan Fijałkowski, co niebawem miało przynieść fatalne skutki. Pozostałym udało się bezpiecznie opuścić Wilno.
Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Kopra „Polscy terroryści i zamachowcy. Od powstania styczniowego do III RP:
Gdy Piłsudski ze swoją grupą dotarł do bryczki, okazało się, że zaginął gdzieś Arciszewski. Czekano na niego przez kilkanaście minut, wreszcie pozostawiono własnemu losowi. Uznano, że nie można narażać powodzenia akcji dla bezpieczeństwa jednego człowieka. Łupy załadowano na bryczkę, wsiadł na nią Piłsudski wraz z Włodzimierzem Momentowiczem i Jerzym Sawickim. Pozostali bojownicy szli za pojazdem, jednak gdy w ciemnościach rozległ się wystrzał, wpadli w panikę. Przyszły Komendant odjechał, a reszta puściła się za nim w pogoń. Oczywiście nie dopędzili pojazdu i pozostali w lesie. Wśród nich byli Prystor mający problemy z nogami oraz Sławek zmagający się od kilku dni z grypą. Udało im się jednak dotrzeć do niewielkiej osady, gdzie oczekiwała ich żona Prystora, Janina.
Przyniosła zmęczonym bojownikom żywność i świeże ubrania. Po kilku godzinach pojawił się tam także Arciszewski – okazało się, że podczas odwrotu uderzył się w głowę i na krótko stracił przytomność. Ponieważ miał przy sobie część łupu, mógł zapłacić za wynajęcie wozu z woźnicą – i w ten sposób dotarł do kolegów. Miejscowy chłop okazał się człowiekiem bardzo dyskretnym i na szczęście nie pytał Arciszewskiego, dlaczego krążył w nocy po lesie z wielkim workiem pod pachą… Ostatecznie ekipa przeładowała pieniądze do walizek i dostała się pociągiem do Mińska, gdzie bojownicy się rozdzielili. Większość udała się do Sosnowca, a Prystor z małżonką pojechali do Kijowa na spotkanie z Piłsudskim.
Przyszły Naczelnik wraz z Momentowiczem i Sawickim szczęśliwie dotarli do Aleksandry. Tam wyładowali zdobycz, posegregowali pieniądze i papiery wartościowe oraz spalili niepotrzebne rzeczy. Część łupów zakopali w lesie, by powrócić po nie później, jednak większość zabrano ze sobą. Opuszczając kryjówkę, zadbali również o charakteryzację – Piłsudski miał na głowie czapkę urzędnika sądowego, a Momentowicz nałożył rosyjski mundur oficerski.
„Paczki banknotów ukryliśmy na sobie – wspominała po latach Aleksandra. – Na wszelki wypadek, gdyby nas rewidowano, mieliśmy przy sobie cyjanek potasu. Słyszałam, jak wali mi serce, kiedy weszliśmy na peron; Piłsudski był zupełnie spokojny. (…) Dookoła mówiono tylko o Bezdanach. Na stacji kręciło się mnóstwo policji i wojska, a co chwila zaczepiano kogoś, aby dokonać rewizji. Mieliśmy szczęście, nikt nas nie zaczepiał”. Jak zwykle w trudnych sytuacjach Piłsudski potrafił zachować spokój. Dzięki temu bez problemu kupili bilety na pociąg do Odessy, by w Charkowie przesiąść się na skład do Kijowa. Tam czekali już Prystorowie, Arciszewski i Gibalski.
„W hotelu liczyliśmy złote pieniądze – kontynuowała Aleksandra. – Był również Piłsudski i ja. Obserwowałam liczących złoto. Nie robiło ono na nikim najmniejszego wrażenia”. Pozostała jednak sprawa pieniędzy zakopanych pod Bezdanami. Zajęła się nimi Aleksandra, która po dwóch miesiącach pojawiła się na Litwie i – mimo że ziemia była już zmarznięta – wraz z Sawickim wykopała zdobycz. Oboje niezależnie od siebie przemycili łupy do Krakowa, gdzie już wcześniej trafiły pieniądze z Kijowa. Z pewnym opóźnieniem dotarły natomiast środki uzyskane ze sprzedaży papierów wartościowych. Zajmował się tym Prystor. Transakcje były nielegalne, zatem przeprowadzano je ze znaczną stratą dla bojówkarzy.
Śledztwo
Uczciwie trzeba przyznać, że napastnicy mieli wiele szczęścia, Rosjanie zareagowali bowiem z dużym opóźnieniem. Pierwsze informacje o napadzie dotarły do Wilna dopiero po kilku godzinach. Inna sprawa, że dobrze świadczyło to o wyborze miejsca przeprowadzenia akcji oraz o jej zabezpieczeniu.
„Przybiegli tu mianowicie dwaj szeregowcy – informował »Kurier Litewski« trzy dni po napadzie – należący do obsługi pociągu. Przybyli piechotą, bez czapek, przerażeni i dawali niejasne objaśnienia, że stało się coś strasznego, i utrzymywali, że ruszyli tak w pogoni za napastnikami. Opowieść ich była tak bezładna, że na stacji Wilno nie wiedziano, co przedsięwziąć – czy wysłać na ratunek pociąg wojskowy, czy sanitarny. Komunikacja telegraficzna była przerwana. Na stacjach dalszych, gdzie próżno oczekiwano pociągu nr 4, kilkakrotnie starano się porozumieć z Bezdanami, lecz – rzecz prosta – bezskutecznie. Dokładne informacje otrzymano w Wilnie dopiero wówczas, gdy służba pociągu towarowego idącego ku nam z Petersburga dała znać o wypadku z Wilejki”9. Świadkowie twierdzili, że napastników było co najmniej 40, podkreślając przy tym, iż prezentowali oni wysokiej klasy profesjonalizm. Zeznawano, że używali rosyjskiego i jidysz, jednak pojawiły się spostrzeżenia, że część z nich mówiła „z wyraźnym warszawskim akcentem, aczkolwiek po rosyjsku”. Niektórzy podawali, że napastników było aż 60 i „wszystko to byli młodzi ludzie w wieku 20-25 lat”. Śledztwo potwierdziło, że konspiratorzy „znali wszystkie przepisy, jakie zachowuje się przy przewozie poczty i pieniędzy; wiedzieli, w których wagonach znajdują się pieniądze, jak również znane były im skład pociągu, porządek wagonów, skład ochrony wojskowej.
W obrębie stacji znaleziono porzucone rewolwery i materiały wybuchowe oraz części garderoby, natomiast na drodze – zgubiony przez Prystora parasol (!) i kilka latarek. Udało się też wyodrębnić ślady kół bryczki, a na brzegu Wilii odkryto dwa porzucone czółna. To wszystko było jednak zbyt mało, by przeprowadzić skuteczne śledztwo. Z pomocą przyszedł przypadek, jakim było aresztowanie Fijałkowskiego. Skatowany i złamany w śledztwie zaczął zeznawać, dzięki czemu Rosjanie poznali przebieg akcji oraz pseudonimy większości napastników. Przy okazji Fijałkowski podał też adres warszawskiego krawca Ignacego Grabowskiego, gdzie jego grupa nocowała przed wyjazdem do Wilna. Krawiec został aresztowany; chociaż do niczego się nie przyznał i nic u niego nie znaleziono, pozostał w więzieniu. Rosyjska obława zataczała coraz szersze kręgi, dla władz carskich wykrycie sprawców stało się sprawą priorytetową. Niemal każdego zatrzymanego pod zarzutem nielegalnej działalności konfrontowano z Fijałkowskim, przydały się również zeznania niejakiego Edmunda Taranowicza, instruktora Organizacji Bojowej PPS-u aresztowanego kilka miesięcy wcześniej w Ostrowcu Świętokrzyskim. Podczas śledztwa wydał on wielu swoich współtowarzyszy, a co ważniejsze – potrafił powiązać nazwiska z pseudonimami.
Gdy w Sosnowcu przypadkowo zatrzymano Czesława Świrskiego, Fijałkowski rozpoznał go jako uczestnika napadu. Wkrótce w ręce Rosjan dostała się też współorganizująca akcję nauczycielka Cezaryna Kozakiewiczówna. Niebawem wpadł także Czesław Zakrzewski, który wprawdzie po spotkaniu z policją nie dotarł do Bezdan, ale znał część szczegółów napadu. Wszyscy wylądowali na ławie oskarżonych, a przeciwko zidentyfikowanym uczestnikom akcji z Piłsudskim na czele przeprowadzono proces zaoczny. Rozprawa toczyła się przed Sądem Wojskowym w Wilnie, wyrok ogłoszono 28 września 1909 roku. Na karę śmierci skazano Świrskiego, Zakrzewskiego i Fijałkowskiego, natomiast Kozakiewiczównę i Grabowskiego na dożywotnią katorgę. Ostatecznie nie wykonano żadnego z tych wyroków i cała piątka trafiła na zesłanie, skąd uwolnił ich dopiero upadek caratu.
Kontrowersje i skutki
Łupem napastników padło 200 tysięcy rubli (około 2,4 miliona euro), co było znacznie mniejszą kwotą, niż oczekiwano. Z kolei władze rosyjskie oceniały swoje straty na blisko 500 tysięcy – wzbudziło to znaczne kontrowersje. Być może przyczyną tych rozbieżności był fakt, że po wycofaniu się napastników wagon pocztowy przez pewien czas pozostawał niezabezpieczony? Należy też wziąć pod uwagę, że Rosjanie obliczali straty po realnej wartości papierów wartościowych, natomiast Prystor sprzedawał je z dużą stratą. Inna sprawa, że ze względu na połowiczny sukces akcji pod Bezdanami wszczęto nawet śledztwo Wydziału Spiskowo-Bojowego PPS-u. Badano, dlaczego napastnicy nie zabrali całej przewożonej sumy, a także jak doszło do zagubienia Arciszewskiego podczas odwrotu. Ostatecznie sprawę zamknięto, a ironią losu pozostaje fakt, że wewnętrzne śledztwo prowadzono jednocześnie z dochodzeniem mającym na celu wykrycie i ukaranie sprawców zuchwałego napadu… Dla Piłsudskiego akcja w Bezdanach miała ogromne znaczenie, umożliwiła mu bowiem zdobycie środków na realizację planów politycznych.
Gdy przygotowywał napad, z jego inspiracji powołano we Lwowie tajny Związek Walki Czynnej. Z programu ideowego usunięto niemal wszystkie hasła socjalistyczne, a niebawem zrezygnowano nawet z postulatu reformy rolnej. W intencjach założycieli ZWC miał się stać organizacją skupiającą elementy niepodległościowe, bez względu na status majątkowy czy poglądy społeczne. Niebawem ZWC powołał legalne organizacje paramilitarne (Związek Strzelecki we Lwowie, Strzelec w Krakowie), które w zamierzeniu Piłsudskiego miały się stać kadrą dla przyszłej polskiej armii. Niebawem liczyły one już kilka tysięcy członków, a lider partii przeistoczył się w wodza. Pieniądze zdobyte w Bezdanach zostały więc dobrze wydatkowane…
Większość uczestników sławnej akcji miała przed sobą świetne kariery polityczne i wojskowe. Nie dotyczyło to Jana Balagi, który zginął w walce z carską policją kilka miesięcy po akcji w Bezdanach, oraz Gibalskiego poległego w mundurze ułana pułku Beliny-Prażmowskiego w 1915 roku. Niektórym z nich było jednak pisane bardzo długie życie: Czesław Świrski zmarł na emigracji w Brazylii w 1973 roku, mając 88 lat, a Lutze-Birk rok później, w wieku 96 lat. Natomiast złamany w śledztwie Fijałkowski nigdy nie zdołał się oczyścić z zarzutu zdrady i po do kraju był bojkotowany przez dawnych współtowarzyszy. Jednak gdy nie mógł znaleźć pracy, posadę portiera zaoferował mu Świrski. Przeznaczenia nie uniknął natomiast inny zdrajca, Edmund Taranowicz, który wydał Rosjanom ponad 50 działaczy PPS-u. Wprawdzie zbiegł za granicę, jednak został zastrzelony przez egzekutorów partyjnych w Rzymie w lutym 1909 roku.