Adam Hlebowicz: Historia pokazuje, że nic nie jest nam dane na zawsze, że są sprawy i wartości, o które trzeba się bić nieustannie
Magdalena Mikrut-Majeranek: W jednym z wywiadów wspomniał Pan, że publikacja „Zostali na Wschodzie. Słownik inteligencji polskiej w ZSRS 1945–1991” stanowi efekt Pana licznych podróży na Wschód. Okazuje się, że nie tylko podróże przyczyniły się do stworzenia tej publikacji, bowiem Pana związki ze Wschodem są o wiele mocniejsze. Jak to wygląda?
Adam Hlebowicz: Tak, moja rodzina wywodzi się ze Wschodu. Przez kilka stuleci mieszkaliśmy w Grodnie, Wilnie, mniejszych miejscowościach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Mój dziadek urodził się w Baszkirii, ale nie był to efekt zsyłki jego ojca, a mego pradziadka Jana Hlebowicza, co praca w zawodzie leśniczego. Był absolwentem Instytutu Leśnego w Petersburgu, Polacy mieli utrudniony dostęp do pracy na terenie Królestwa Polskiego, więc dobre warunki odnalazł w pobliżu miejscowości Belebej w Baszkirii. Z pewnością ta przeszłość wpłynęła na moje poszukiwania, potem podróże oraz znajomość z wieloma ludźmi tam mieszkającymi. Nie tylko Polakami.
Najnowsza książka wydana przez IPN pod Pana redakcją to już drugi tom serii, w której zaprezentowane zostały sylwetki kapłanów, nauczycieli, naukowców i innych przedstawicieli elit polskich, którzy po 1945 roku pozostali na terenie ZSRS. To aż 88 życiorysów opisanych przez 25 autorów. Jaki zastosowano klucz doboru i w jaki sposób selekcjonowano życiorysy, które znalazły się w tym tomie?
Nasz Słownik ma układ holenderski, czyli każdy tom jest ułożony alfabetycznie od A do Z. To pozwala nam publikować go systematycznie, nie czekając, czy znajdziemy autora do tego, lub innego biogramu. Kluczem doboru ludzi, bohaterów Słownika jest ich zaangażowanie w okresie 1945-1991 na rzecz polskiej kultury, języka i pamięci historycznej. Nie wszystkie zaproponowane nam osoby trafiają finalnie na karty Słownika. Nie ma tu miejsca dla współpracowników służb specjalnych Związku Sowieckiego.
Niektóre biogramy wymagają jeszcze uzupełnienia, więc odkładamy ich druk. Oczywiście jako redaktor całości dzieła dbam o to, żeby proporcje pomiędzy poszczególnymi krajami były odpowiednie oraz o to żeby dotrzeć do tych najbardziej odległych krajów, niejako egzotycznych, gdzie Polaków może było niewielu, ale i wśród nich byli liderzy, ludzie inspirujący innych do działania, do trwania przy polskości. Bardzo się cieszę i w tym miejscu dziękuję wszystkim autorom haseł w dwóch wydanych dotąd tomach Słownika, a jest ich już ponad trzydziestu, że zechcieli chwycić z pióro i podzielić się z czytelnikami wiedzą o tych postaciach.
Jakie motywacje towarzyszyły osobom, które zdecydowały się zostać na Wschodzie pomimo widma represji?
Te motywacje były różne. Niekiedy bardzo ideowe – nie porzucę ukochanego miasta, swoich stron rodzinnych, w innym wypadku czuję się strażnikiem polskich dóbr kultury, więc zostanę, żeby ich strzec. Częściej była to proza życia – ktoś bliski aresztowany, więc czekam na jego powrót. Kiedy ta osoba została zwolniona z łagrów, więzienia, zesłania, częstokroć okazywało się, że jest już za późno, by wyjechać i wrócić do powojennych granic Polski. Część młodszych bohaterów haseł urodziła się już w Związku Sowieckim.
Wspomina Pan w publikacji m.in. postać księdza Władysława Bukowińskiego nazywanego „apostołem Kazachstanu”. W latach 70. ubiegłego wieku spisał swoje refleksje dotyczące życia religijnego w ZSRR. Jaki obraz sytuacji Kościoła katolickiego się z nich wyłania?
Przede wszystkim Kościoła, który żyje, co dla bardzo wielu czytelników tych zapisków było ogromnym zaskoczeniem. „Wspomnienia z Kazachstanu” to była pierwsza tak obszerna i jednocześnie niezwykle ciekawa analiza życia katolickiego w średniej Azji, bo autor opisał nie tylko Kazachstan. Co ważne ks. Bukowiński pisał nie tylko o Polakach.
Wiele stron poświęcił Niemcom nadwołżańskim zesłanym do Kazachstanu, wśród których pracował i dobrze ich poznał. Autor nie skupił się na samej martyrologii, do której miał absolutne prawo, bo sam spędził 13 lat w sowieckich łagrach. Opisał żywy Kościół, który wprawdzie nie ma swoich świątyń, nie ma regularnego życia religijnego, ale trwa w wierze w Boga i jest jej wierny, mimo rozlicznych represji, które spotykały nawet dzieci i młodzież.
Historia Kościoła katolickiego na Wschodzie odzwierciedla się m.in. w życiorysie pochodzącego z Krakowa ojca Józefa Marsangera, który w czasie operacji „Ostra Brama” był kapelanem Armii Krajowej w wileńskim oddziale Kedywu. Później został proboszczem parafii Wniebowzięcia NMP w białoruskiej wsi Krasne. Pozostał na ziemiach wcielonych do Związku Sowieckiego. Do to jego kościoła przyjeżdżała większość mińskich katolików, bowiem kościoły w Mińsku były pozamykane. Jak wyglądała działalność patriotyczna prowadzona przez o. Marsangera?
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po książkę „Zostali na Wschodzie. Słownik inteligencji polskiej w ZSRS 1945–1991, t. 2”!
Ten jezuita to niezwykła postać. W powojennych warunkach życia w ZSRS nie mógł prowadzić otwartej działalności patriotycznej. Działał zatem w ukryciu. Sprowadzał książki z Polski, dewocjonalia. Robił to za pomocą zaufanych ludzi, sam do swej śmierci w 1982 r. nigdy nie odwiedził Polski. Obwiał się, że władze uniemożliwią mu powrót. Jego prawą ręką była Bronisława Ejsmont, koleżanka ze studiów klasyki na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie w okresie międzywojennym. To on ją zaprosił do współpracy, ona była ukrytą katechetką, zaufaną osobą, która może jako świecki człowiek osiągnąć więcej niż kapłan w sutannie. Katolicki Mińsk faktycznie przyjeżdżał do Krasnego, do parafii prowadzonej przez o. Marsangera, choć ci ludzie mieli w pobliżu stolicy Białorusi bliższe otwarte kościoły. Jednak, po pierwsze, kolejka elektryczna dojeżdżała bezpośrednio z Mińska do Krasnego, więc było to ułatwienie. Po drugie, jakość duszpasterstwa jezuity przyciągała wielu ludzi, w tym liczną młodzież.
W walkę o odzyskanie kościoła pw. Świętych Szymona i Heleny przez Kościół katolicki zaangażowana była też księgowa Anna Niciejewska, która wraz z Edwardem Terleckim ogłosiła nawet strajk głodowy. Czy jej wysiłki okazały się skuteczne?
Tak, strajk wiosną 1990 r. odbył się nawet dwa razy. Zachowały się na szczęście zdjęcia z tego protestu. Okazał się on skuteczny. Wtedy na czele ZSRS stał Michaił Gorbaczow, trwała głasnost i pieriestrojka, czyli jawność i przebudowa zmurszałego kolosa sowieckiego. Jednak, żeby odzyskiwać ukradzione przemocą świątynie, trzeba było uciekać się do takich radykalnych akcji. Teraz, 32 lata po tych wydarzeniach, gdy tzw. „czerwony kościół” w samym centrum Mińska został odbudowany i żył pełnią życia religijnego został przez reżim Łukaszenki ponownie zamknięty pod pozorem zagrożenia pożarowego. Ta historia pokazuje, że nic nie jest nam dane na zawsze, że są sprawy i wartości, o które trzeba się bić nieustannie.
W publikacji przedstawiono całą paletę zróżnicowanych postaw przedstawicieli polskiej inteligencji, które uzależnione były od miejsca ich osiedlenia. Represjonowana za polskie pochodzenie Tamara Pietkiewicz nie miała możliwości, by działać na rzecz polskiej kultury, aczkolwiek podając obywatelstwo, mówiła, że jest Polką. Jak wyglądało jej życie?
Tamara Pietkiewicz urodziła się już w bolszewickiej Rosji. Jej ojciec Polak był ideowym komunistą, zamordowanym przez NKWD w wyniku „operacji antypolskiej” w 1938 r. Tylko przez fakt, że była córką tzw. „wroga ludu”, najpierw została usunięta z Komsomołu, młodzieżowej organizacji komunistycznej, a potem, w czasie II wojny światowej aresztowana i skazana na 7 lat łagrów.
Kiedy reżim w tych obozach osłabł i pozwolono na działanie na terenie łagrów teatru, Tamara, choć nie miała w tym kierunku żadnego wykształcenia, bardzo mocno zaangażowała się w jego tworzenie. Kiedy ją zwolniono w 1950 r. z łagrów, miała zakaz powrotu do rodzinnego Leningradu. Grała zatem w prowincjonalnych teatrach w Republice Komi, w Czuwaszji, w Mołdawii. Dopiero w 1959 r. mogła wrócić nad Newę. Wtedy, w wieku 42 lat podjęła studia na Wydziale Teatrologii. Pracowała z amatorami, z dziećmi niepełnosprawnymi. Zawsze czuła się Polką, choć nie znała polskiego języka. Dopiero w latach 90. mogła w pełni wrócić do polskości. Jej wspomnienia, przetłumaczone na kilka języków, zatytułowane „Jak bucik bez pary”, są klasyką literatury łagiernej.
Krzewienie polskiej kultury na Wschodzie przyjmowało rozmaite formy. Żyjąca 99 lat poetka Eugenia Adamkiewicz, zamieszkująca w Urniażach na Litwie, w ostatnią niedzielę maja organizowała słynne „Urodziny u cioci Gieni”. Jak wyglądała ta uroczystość?
Jesteśmy przyzwyczajeni, że polskość przetrwała na Litwie jedynie na Wileńszczyźnie. A to nieprawda. Polaków na przedwojennej Litwie Kowieńskiej było ok. 200 tysięcy. Owszem wielu z nich uległo procesowi lituanizacji, choć Litwini powiedzą, że wrócili oni jedynie do korzeni. Wielu ludzi zostało deportowanych na Syberię. Przetrwały jednak takie silne jednostki jak Eugenia Adamkiewicz.
Przez cały okres powojenny pisała wiersze po polsku. Dla siebie, dla bliskich. Poprzez rodzinę w Polsce sprowadzała do Urniaż polską literaturę. Kiedy tylko już było można, stworzyła społeczną bibliotekę i zaczęła organizować polskie przedstawienia w swojej miejscowości. A „Urodziny u Cioci Gieni” były to coroczne spotkania wspominkowe, gdzie zjeżdżali się Polacy z okolicy, a z czasem nawet goście z Polski.
Warto wspomnieć też postać Włodzimierza Czeczota, wieloletniego dziekana Wydziału Polonistyki Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, który miał olbrzymie zasługi dla wileńskiej polonistyki. Jak oceniana jest jego praca?
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po książkę „Zostali na Wschodzie. Słownik inteligencji polskiej w ZSRS 1945–1991, t. 2”!
Profesor Czeczot to postać dość złożona. Urodzony w 1919 r. w obwodzie homelskim, czyli na wschodzie Białorusi, który to teren znalazł się w granicach Białoruskiej Republiki Sowieckiej. Studia ukończył w Moskwie, przez co może uniknął represji lat 1937-1938. W czasie wojny znalazł się w szeregach armii gen. Berlinga, z którą przeszedł cały szlak bojowy, od Lenino do Berlina. Po wojnie studiował w Akademii Wojskowej w Warszawie, po demobilizacji wrócił do ZSRS. W 1951 r. podjął pracę jako nauczyciel historii na Litwie. Wkrótce potem stanął na czele Wydziału Polonistyki Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Program nauczania był ideologiczny, jednak studia te pozwoliły wykształcić kilka pokoleń przyszłych nauczycieli w szkołach polskich na Litwie. W okresie 1961-1986 polonistykę pod okiem prof. Czeczota ukończyło 900 ok. osób, nie tylko z Litwy, ale i Białorusi, Łotwy, Ukrainy, Rosji. Jego uczniowie do dzisiaj wspominają go z wdzięcznością i sentymentem.
W publikacji wykazują Państwo wielokulturowość dawnej RP, a wśród opisanych w słowniku postaci znajduje się m.in. Szymon Firkowicz, przedstawiciel Karaimów i duchowny ułłu hazan. Jak był jego wkład w rozwój kultury polskiej?
Tak, opisujemy świat, który korzeniami mocno tkwi w tradycjach wielonarodowej i wielokulturowej Rzeczypospolitej. Stąd w naszym Słowniku biogramy Tatarów, Karaimów, Ormian, Żydów, Litwinów, Białorusinów itd., którzy tworzyli lub podtrzymywali polską kulturę. Szymon Firkowicz już przed wojną był ważną osobowością niewielkiego świata karaimskiego.
Pisał wiersze w języku ojczystym, wystawiał sztuki teatralne, był jak Pani wspomniała duchownym. Pisywał też po polsku, był tłumaczem ważnych dzieł literatury polskiej na karaimski np. dzieł Mickiewicza. Po wojnie nie zerwał relacji z Polską. Chętnie przyjmował gości z naszego kraju. Do swej śmierci w 1982 r. był widomym znakiem dawnej wielonarodowej kultury.
Warto wspomnieć o szkołach, które umożliwiały naukę w języku polskim. Gdzie najdłużej przetrwały takie bastiony dziedzictwa polskiego?
Zdecydowanym bastionem polskojęzycznego szkolnictwa była Litwa. Był to świadomy zabieg decydentów z Moskwy, aby nie tylko tu pozostawić polskiej szkoły, ale wręcz w latach 50. ich liczbę znacznie powiększyć. Miał to być miecz na nacjonalizm Litwinów i straszak, jak nie będziecie posłuszni to tu wróci Polska. W okresie szczytowym funkcjonowało około 300 szkół polskojęzycznych na Litwie, oczywiście różnego stopnia. Dzięki temu na Litwie, patrząc na dawne republiki postsowieckie, Polacy najlepiej posługują się mową ojczystą.
W innych republikach sowieckich sytuacja była drastycznie gorsza. Polskie szkoły na Białorusi i Łotwie zlikwidowano w 1948 r. i do czasu upadku ZSRS nie było dla nich miejsca. Na Ukrainie jedynie we Lwowie były trzy szkoły, numer 10, 24 i 30, z czego ta ostatnia też została zlikwidowana z językiem polskim jako wykładowym w 1962 r. Były to zatem enklawy, ale bardzo ważne dla przetrwania polskości.
Podkreśla Pan, że choć słownik kończy się na 1991 roku, ale ta historia ciągle trwa. Czy będzie miała ciąg dalszy także i w formie papierowej?
Tak, planujemy jeszcze dwa tomy. Część haseł do tomu trzeciego jest już gotowa. W tomie czwartym będziemy chcieli umieścić biogramy osób żyjących. Ta historia ciągle trwa. Autor kilku haseł z pierwszego tomu Słownika, historyk i regionalista Andrzej Poczobut z Grodna, od półtora roku przebywa w więzieniu reżimu Łukaszenki. Także na Białorusi niszczona jest pamięć po polskich bohaterach. Jako przykład można podać zniszczone w 2022 r. cmentarze Armii Krajowej w Surkontach, Mikuliszkach, Plebaniszkach, Wołkowysku i wielu innych miejscach. To prawdziwe barbarzyństwo, dalekie od standardów cywilizacji chrześcijańskiej. To także niszczenie wieloletniej pracy miejscowych Polaków. To oni przecież, w czasach, gdy to było zakazane, dbali o nie, przechowywali pamięć o tych mogiłach, a potem, na początku lat 90. z radością uczestniczyli w ich godnym wznoszeniu.
O tym, że ta historia trwa, niech świadczy też pomnik Izy Kozakiewicz, wybitnej Polski z Łotwy, posłanki na sejm odrodzonego kraju. To upamiętnienie zostało odsłonięte w Jakubowie (Jekabpils) na początku grudnia 2022 r. Oby więcej takich pomników, tablic, wspomnień. Jesteśmy to winni tym naszym cichym bohaterom.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!