Wiesław Chrzanowski: fotograf Powstania Warszawskiego
Do książki Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża potrzebowałam fotografii pokazujących Powstanie Warszawskie. Cezaria Iljin Szymańska, pseudonim „Kaja”, podała mi kontakt do swojego przyjaciela, mówiąc, że będę miała „najpiękniejsze zdjęcia z Powstania”, że zrobił ich około stu pięćdziesięciu. Pokazała mi znaczek pocztowy przedstawiający żołnierza na pozycji w ruinach cerkwi na Podwalu, wyjaśniając, że jest na nim Jurek Sikorski, pseudonim „Sikston”, z kompanii „Anna”. Autorem fotografii był właśnie Wiesław Chrzanowski. Poczta Polska wydała dwa znaczki z jego zdjęciami. Drugi to fotografia z połowy sierpnia 1944 roku pokazująca stanowisko strzeleckie przy placu Zamkowym, między Piwną i Ślepą: plutonowy podchorąży Jerzy Sikorski strzela z błyskawicy z lewego ramienia, obok niego kapral Jerzy Łyczkowski.
Na fotografie Wiesława Chrzanowskiego zwróciłam uwagę już wcześniej. Mój ojciec miał w swoich zbiorach numer „Stolicy” z 1 sierpnia 1957 roku. Poświęcony był Powstaniu Warszawskiemu w 13. rocznicę jego wybuchu i zawierał kilkanaście fotografii Wiesława Chrzanowskiego. Inni autorzy zdjęć to: Eugeniusz Lokajski, Stanisław Sommer, Zbigniew Brym, Wincenty Szober, Irena Skotnicka, Jerzy Świderski, E. Świderski, PSW „Majer”, PSW „Joachim”, PSW „Małgorzata”, Elżbieta Łaniewska.
Wiesław Chrzanowski jest jednym z autorów fotografii zamieszczonych w albumie, który wydało Muzeum Powstania Warszawskiego, pod tytułem Rozpoznaj Warszawę 39–45. Nieznane fotografie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego1. Zdjęcia dotyczą nie tylko Powstania, lecz wojennej Warszawy w ogóle. Ich autorstwo przypisuje się czterdziestu dwóm fotografom, spośród których jedynie kilku miało edukację fotograficzną2. Są tam także zamieszczone pojedyncze fotografie niemieckiego żołnierza Hansa Joachima Goerkego oraz amerykańskiego dziennikarza Juliana Bryana. Album pokazuje ponad dwieście zdjęć, które oprócz wartości dokumentalnych niosą wielki ładunek emocjonalny. Powstańcy na fotografiach walczą, odpoczywają, chowają poległych. Czasem patrzą w obiektyw, jak na przykład bojownicy wychodzący z miasta do niewoli. Ich spojrzenie porusza.
W 2005 roku odwiedziliśmy z Normanem Halinę i Wiesława Chrzanowskich. Mieszkali na Woli przy ulicy Żytniej – znanej z piosenki Powstania Warszawskiego Pałacyk Michla, Żytnia, Wola. Gospodarz, wysoki i trzymający się prosto, na zdjęciach z młodości wyglądał jak znany pokoleniu sprzed wojny przystojny gwiazdor filmu niemego Rudolf Valentino.
Pokazywał nam fotografie z Powstania – wszystkie były niezwykłe. Moją uwagę szczególnie zwrócił uchwycony obraz przekopu przez Aleje Jerozolimskie, łączącego Śródmieście Północne z Południowym. Inna fotografia: ulica Wilcza, na pierwszym planie skrzyżowanie z Marszałkowską zabarykadowane przewróconym tramwajem i płytami chodnikowymi. Kolejna to fotografia powstańców zbierających do worków jęczmień na „zupę pluj” w magazynach browaru Haberbusch & Schiele.
Jeszcze inna – odpoczywające sanitariuszki kompani „Anna” – „Jola” i „Wanda”, za którymi stoi tyłem mały chłopiec3. Patrzyliśmy na przejmujące obrazy, fotografię pokazującą, co zostało z czynszowej kamienicy i przyległego lokalu popularnej kawiarni „U Aktorek” przy ulicy Mazowieckiej, czy akcję odgruzowania zawalonej oficyny domu przy Wilczej 32 w poszukiwaniu ofiar. Pogrzeb kapitana „Harnasia” (Mariana Krawczyka), poległego 4 września na Świętokrzyskiej. Podwórko domu przy ulicy Mazowieckiej 4. Płonące Stare Miasto. Widok z dachu domu przy ulicy Kilińskiego 5 w kierunku ulicy Freta. Wśród dymów widać wieże kościoła świętego Jacka.
Tekst stanowi fragment książki „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Fotografie Wiesława Chrzanowskiego obrazują chronologicznie walkę jednego batalionu, zwłaszcza kompanii „Anna”, od początku do dnia kapitulacji. Pokazują ruiny, różne ujęcia tragicznych wydarzeń tamtego czasu, na przykład ewakuację ulicami zniszczonego miasta, a także portrety kolegów, w walce i podczas odpoczynku.
Byłam pod dużym wrażeniem jego opowieści i pokazanych fotografii. Powiedziałam, że chciałabym o nim napisać. Ucieszył się. Kończyłam inną książkę, podtrzymywaliśmy kontakt, dwa razy do roku przylatywałam do Polski. Pan Wiesław z żoną Haliną złożyli mi wizytę w warszawskim mieszkaniu. Przyniósł ze sobą publikację Bataliony AK „Gustaw”- „Harnaś” w Powstaniu Warszawskim w fotografii Wiesława Chrzanowskiego i podarował mi kopię zamieszczonego w niej swojego życiorysu. Pozwolił mi na cytowanie z tej autoryzowanej i dopracowanej przez niego biografii, z której bardzo się cieszył. Jest to zapis rozmów prowadzonych od listopada 1999 roku do maja 2000 roku przez dwie uczennice: Marię Galas i Agnieszkę Groblę ze Szkoły Podstawowej nr 279 w Warszawie im. Batalionów AK „Gustaw” i „Harnaś”. Powiedział, że szkoła ta jest mu szczególnie bliska, utrzymuje z nią stały serdeczny kontakt. W kwietniu 1996 roku zaczął tam przekazywać swoje pamiątki, ufundował sztandar.
Zrobiłam notatki z naszej rozmowy, między innymi wypytywałam go o aparaty fotograficzne, których używał. Umawialiśmy się na cykl spotkań. Następnym razem, kiedy zadzwoniłam, pani Halina powiedziała: – Z Wiesławem nie jest dobrze, traci pamięć i ten stan pogarsza się gwałtownie... – Po pół roku powiedziała mi, że już nawet nie pamiętał, co się wydarzyło 1 sierpnia 1944 roku.
W kwietniu 2011 roku doszła do mnie wiadomość o jego śmierci. Czytałam w nekrologu:
„W dniu 24 kwietnia 2011 roku w wieku 91 lat zmarł po ciężkiej chorobie śp. docent dr inż. Wiesław Chrzanowski Powstaniec warszawski, porucznik Armii Krajowej ps. „Wiesław” i „1083”, dowódca 2 Plut. Komp. „Anna” batalionu AK „Gustaw-Harnaś”, odznaczony Krzyżem Oficerskim OOP i Krzyżem Walecznych, ppłk Wojska Polskiego w stanie spoczynku, autor licznych fotografii z czasów walk powstańczych na Starówce i w Śródmieściu oraz w obozach jenieckich. Wieloletni pracownik Instytutu Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie oraz Politechniki Warszawskiej.
Nabożeństwo żałobne odbędzie się w dniu 5 maja 2011 roku o godzi- nie 12.30 w kościele pw. MB Częstochowskiej na Bródnie (murowany), po którym nastąpi odprowadzenie do grobu rodzinnego na miejscowym cmentarzu.
O czym zawiadamia pogrążona w smutku
Rodzina.
Było mi żal, że nie zdążyliśmy porozmawiać dłużej, opracować dużej opowieści. Odtwarzam z notatek to, co zapisałam, korzystam z materiałów, które mi podarował. Zapoznałam się również z prezentowanym w Internecie zapisem rozmowy, którą 10 czerwca 2005 roku przeprowadził Tomasz Seweryn dla potrzeb archiwum Muzeum Powstania Warszawskiego.
Ludzie czasami mylą go z noszącym to samo imię i nazwisko Wiesławem Chrzanowskim – posłem i marszałkiem Sejmu, który też był partyzantem w Powstaniu Warszawskim, ale nie on jest autorem wstrząsających zdjęć z tamtego czasu.
Wiesław Chrzanowski herbu „Nowina” urodził się 4 grudnia 1920 roku w Sosnowcu. Pamięta wczesne dzieciństwo w domu przy ulicy Piłsudskiego 14 z dużym ogrodem z drzewami owocowymi, agrestem, porzeczkami i warzywami.
Tekst stanowi fragment książki „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Miał starsze rodzeństwo: siostrę Hannę i brata Jerzego. Gdy skończył siedem lat, rodzice Teodor i Zofia podjęli decyzję o przeprowadzce do Sopotu, który leżał na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Ojciec pracował w Stoczni Gdańskiej, Wiesław chodził do szkoły powszechnej w Gdańsku, dojeżdżając z Sopotu – jak wspomina – szkolnym jednowagonowym pociągiem z silnikiem spalinowym. Trzy lata później, jesienią 1930 roku, cała rodzina przeniosła się do Warszawy i zamieszkała w Alejach Ujazdowskich. Wiesław chodził do ośmioletniego gimnazjum imienia Joachima Lelewela przy ulicy Złotej 53. Od trzeciej klasy należał do 5 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. Lubił sport: narty, pływanie, skakanie do wody z trampoliny i z wieży. W szkole uczono też wojskowości. W siódmej klasie, na koniec roku szkolnego, wyjechał z kolegami na obóz do Lidzbarku, gdzie odbyły się zawody sportowe. W rzucie dyskiem uzyskał pierwsze miejsce i otrzymał dyplom. Wspomina, że po zdaniu matury (20 maja 1938 roku) wydawało się jemu i jego kolegom, iż świat stoi przed nimi otworem. Kilka tygodni grał w tenisa, potem przyszły wakacje. Maturzyści szli do wojska, a ponieważ maturę nazywano w wojsku „cenzusem”, trafił do Szkoły Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie, niedaleko od Warszawy. Drużyna saperska liczyła tylko dwunastu żołnierzy, przyszłych podchorążych. (Wyjaśniał: – Chociaż jeszcze nie byliśmy podchorążymi, mówiliśmy „z cenzusem”: „Szeregowy z cenzusem melduje...”). W kampanii wrześniowej walczył w obronie twierdzy modlińskiej.
Wspominał po latach:
1 września. Samoloty nad Modlinem. Tak jak w Warszawie i pewnie gdzie indziej sądzono, że to są manewry lotnicze, ale jak zaczęły spadać na Modlin bomby, to sprawa była jasna, tym bardziej że od dłuższego czasu przygotowywano się do wybuchu wojny, drugiej wojny światowej (...).
Front północny polski spod Mławy cofnął się pod naciskiem Niemców z Prus Wschodnich. W Modlinie zaczęło brakować żywności, te oddziały to było trzy, cztery tysiące ludzi. Zdecydowano ewakuować część załogi Modlina i wśród nich znalazł się nasz batalion silnikowy saperów. Szliśmy do Sarn, małego miasta blisko granicy z Sowietami. A niemieckie samoloty, sztukasy, nadlatywały nad główną szosę, która prowadziła na wschód od Warszawy, i strzelały z karabinów maszynowych do tłumu, który całkowicie zagęszczał szosy. A wśród tego zagęszczenia trafiały się samochody, które nie mogły jechać, bo ludzie zagradzali drogę. A poza tym często samochód stał, bo skończyła się benzyna. Słysząc zbliżający się warkot samolotów, ludzie rozpraszali się na boki, na łąki i tak dalej, ale oni też tłukli po bokach. Nasze dowództwo postanowiło, że w dzień spaliśmy schowani w lasach, a maszerowało się w nocy. Ale w dzień to nie było spanie, bo ciągle huki, rozmowy. Raz zdarzyło mi się, że byłem wymęczony, nie- wyspany, dwóch kolegów wzięło mnie pod pachy, a ja szedłem po szosie i zasnąłem, i spałem, idąc, przez jakieś osiem, dziesięć minut, obudziłem się oczywiście, ale wpadłem w stan senny, zasnąłem. I maszerowaliśmy tak, jak to się zawsze robi, godzina marszu, dziesięć minut odpoczynku, znowu druga godzina marszu, dziesięć minut, a za trzecim razem pół godziny odpoczynku. Blisko już Sarn, nagle, ledwie ruszyliśmy, dowództwo batalionu zatrzymało cały batalion wzdłuż podrzędnej szosy, nieszerokiej, w tył zwrot i wróciliśmy do pierwszej wioski.
Powiedziano nam, że Sowieci uderzyli na Polskę 17 września. Czyli uderzenie w plecy. W tej sytuacji nie było żadnych szans, z jednej strony Niemcy, z drugiej strony armia sowiecka”.
Wiesław Chrzanowski od 1940 roku należał do podziemnej Narodowej Organizacji Wojskowej (w listopadzie 1942 roku weszła w skład AK). Podczas okupacji prowadził szkolenia w konspiracyjnej Szkole Podchorążych, studiował w dwuletniej Państwowej Szkole Technicznej na Politechnice Warszawskiej (równolegle realizując program przedwojennej Politechniki na tajnych kompletach).
Zakochał się w Hannie Dragatównie, „o urodzie znad hawajskiej zatoki Waikiki”. Zachował jej fotografię, na odwrocie zadedykowaną: „Pamiętaj o mnie, drogi Wiesiu – Hanka. Warszawa, 25 grudnia 1938”.
Dwudziestoletnią Hankę zamordowano w Auschwitz w 1941 roku.
Tekst stanowi fragment książki „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Koleżanką z gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego w Warszawie była Halina Borczykówna zwana Dziusią. Jej narzeczonym był Jerzy Wojno, podchorąży broni pancernej. 18 września 1939 roku został ciężko raniony w czołgu, broniąc Warszawy w rejonie Woli. Zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.
Wiesław i Halina zaprzyjaźnili się i spędzali razem czas. Zbliżyło ich także nieszczęście straty ukochanych. On odwiedzał ją w domu na placu Narutowicza, Dziusia poznawała rodzinę Chrzanowskich w domu na Wilczej.
Zaręczyny odbyły się 4 grudnia 1942 roku. Wiesław podarował jej pierścionek swojej babki Jadwigi Różyckiej. Ona mu ofiarowała srebrną papierośnicę z wygrawerowaną dedykacją.
Rzeczywistość wkoło była trudna. Wiesław dwukrotnie uniknął łapanki ulicznej. Na całe życie zapamiętał różne dramatyczne obrazy... Na przykład, gdy w dniu imienin swojej matki Zofii, 15 maja 1943 roku, sfotografował pożar getta z okna mieszkania na czwartym piętrze ponad placem Trzech Krzyży.
1 sierpnnia 1944 roku
Pamięta dobrze, że o dziewiątej rano przyszedł do niego łącznik z poleceniem, żeby był o godzinie 11.30 w mieszkaniu na ulicy Żurawiej 27 m. 5. Miała się odbyć odprawa dowódców kompanii batalionu „Gustaw”. Wiesław Chrzanowski został wyznaczony na dowódcę plutonu miotaczy ognia.
Wziął ze sobą rower i jedzenie. Do godziny „W” o piątej po południu chciał jeszcze wiele załatwić. Spotkał się z Dziusią, która przyjechała na Wilczą. Pocieszali matkę, że Powstanie potrwa krótko. Byli pełni zapału i wiary. Pożegnali się. Nie wiedzieli, że zobaczą się dopiero po prawie czterech latach.
Jak wspomina, zamówienie na pięć miotaczy nie zostało zrealizowane. Przez sześć dni pełnił funkcję oficera łącznikowego dowódcy batalionu. Na Starym Mieście był zastępcą, a następnie dowódcą 2 plutonu kompanii „Anna” baonu „Gustaw”. Aż do końca Powstania. Otrzymał legitymację AK i opaskę na rękaw. Początkowo żołnierze nosili je na lewym ramieniu, ale ponieważ niektóre jednostki niemieckie też miały opaski na lewym, był nakaz noszenia na prawym.
Batalion kwaterował dwa dni w pałacu Raczyńskich, a później kolejno w domach na całej długości ulicy Kilińskiego. Po opuszczeniu Starego Miasta,
5 września, gdy Chrzanowski szedł ulicą Czackiego w kierunku Świętokrzyskiej, został ranny w prawą nogę. Leżał dwie doby u siostry Hanny w mieszkaniu na Wilczej. Gdy poczuł się lepiej, dołączył do swojej kompanii.
Sześćdziesiąt trzy dni walk zakończyły się kapitulacją. Po latach napisał, że doszedł do wniosku, iż życie ludzkie o „znośnym poziomie startu” zależy od dwóch czynników: sytuacji geopolitycznej i zwykłego przypadku. Przytoczył kilka sytuacji z czasu Powstania, w których uczestniczył:
„Z miejsca koncentracji przy ulicy Senatorskiej następnego dnia poszedłem do punktu informacji w podwórzu domu numer 13 przy ulicy Leszno (dziś aleja Solidarności 93). Po drugiej stronie ulicy był kościół protestancki ze strzelistą wieżą ozdobioną rzeźbami podobnymi do liści. 4 sierpnia stałem na ulicy przed bramą, był wieczór. Nagle spostrzegłem błysk odpalonego zapalnika pocisku artyleryjskiego, którego odłamki nie tknęły mnie, lecz zabiły i raniły wielu mieszkańców tego dużego domu, modlących się pod kapliczką zbudowaną na podwórzu, dziesięć metrów za moimi plecami.
13 sierpnia w pokoju na parterze prawej oficyny (Kilińskiego 3) prostopadłej do ulicy leżał na łóżku w ciemnogranatowym pokrwawionym garniturze (ranny w ataku na szkołę przy ulicy Żelaznej róg Leszna) dowódca batalionu Ludwik Gawrych «Gustaw». Było gorąco. Po tych krwawych plamach chodziły muchy. Wpadł jakiś chłopak i zameldował, że nasi zdobyli czołg i że stoi on na ulicy między domami numer 1 i 3 na Kilińskiego. Ja siedziałem na podłodze, a dwóch kolegów wybiegło zobaczyć to «dziwo». Ludwik powiedział do mnie: – Jesteś saperem, sprawdź ten czołg... Podniosłem się i natychmiast podmuch detonacji rzucił mnie na ścianę. Brakowało więc dziesięciu sekund, a byłbym przy tak zwanym czołgu. W rzeczywistości był to opancerzony stawiacz ciężkich (362 kg) ładunków trotylu głównie do niszczenia bunkrów, kierowany przez człowieka.
Tekst stanowi fragment książki „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Barbara Potempska, żona podporucznika «Sławka», stała z koleżanką przy domu numer 1. Rzuciło ją twarzą o ziemię, zdarło z niej prawie całe ubranie, zostały tylko pantofle i pasek do podwiązek. W jej prawym policzku utkwiły trzy odłamki, których nigdy jej nie usunięto. Koleżanka znikła, nie pozostało po niej nic. Widziałem jednak postać rzuconą na wysokość pierwszego piętra i przyklejoną do muru Pałacu Raczyńskich. Na Rynku znaleziono kilka głów. Tych dwóch, co przede mną wybiegli od «Gustawa», też już nie widziałem. Ściany frontowe na pierwszym i drugim piętrze domów numer 1 i 3 zostały wciśnięte do środka. Właścicielka rozpaczała, ale ucieszyła ją poduszka leżąca na gruzach, chciała ją podnieść. Powiedziałem do niej, żeby to zostawiła, bo to nie jest poduszka. Ona dotknęła tego i zemdlała. Był to goły, niekrwawiący brzuch równo odcięty przy pachwinach i żebrach. Na parapecie okna stała odcięta stopa, a na resztkach ramy okiennej wisiały wnętrzności jak firanka...
Co potrafi zrobić gorący podmuch, to widziałem w szpitalu w Pałacu Raczyńskich przy Długiej 7. Odwiedzałem umierającego kolegę, gdy wprowadzono grupę pięciu osób. Włosy mieli nabite ziemią i wyprostowane jak druty, z palców zwisały naskórki. To zrobiła «krowa» – pocisk granatnika salwowego, odmiany podmuchowej. Gorąco i potężne ciśnienie w zamkniętym pomieszczeniu gdzieś na Rynku dało taki skutek.
16 sierpnia, a więc trzy dni po wybuchu na Kilińskiego, rejonu Piwna–Podwale bronił nasz 2 pluton. Przybiegł do mnie jeden z naszych i zameldował, że w naroże barykady i kamienicy (strona parzysta) Niemcy podsunęli «Goliata». «Goliat» różnił się tym od poprzedniego pojazdu, że nie był kierowany przez człowieka, ale kablem lub radiem. Rozkazałem wycofać wszystkich z obu stron Podwala i podpalić pojazd z ładunkiem, który zwalił wiele ścian domów na Podwalu i Ślepej wcześniej zgruzowanych nalotami. Odruchowo padłem, ale trzy cegły połączone z sobą spadły z wysokości większej niż trzecie piętro, uderzając mnie w środek pleców i jak później (w Niemczech) wykazały zdjęcia rentgenowskie – uszkodziły dwa kręgi piersiowe. Jedna z cegieł otarła się o ścięgno Achillesa prawej nogi. Przez kilka dni chodziłem o lasce. Uszkodzenie kręgów przeniosło się po latach na sąsiednie fragmenty kręgosłupa.
Chyba 20 sierpnia przeszedłem z podporucznikiem Jerzym Siwcem «Jurem» na stronę nieparzystą Podwala do konsystorza ewangelickiego, aby zbadać możliwość wykorzystania tego domu o wysokim (jeden ciąg schodów) parterze do celów obronnych. Po kilku minutach usłyszeliśmy dźwięk zbliżających się sztukasów. Dla pewności stanęliśmy w otwartych drzwiach prowadzących na schody, gdzie był najgrubszy mur. Nagle trzask, zrobiło się czarno od rozpylonej ziemi i sadzy. Gdy się trochę rozwidniło, zobaczyliśmy, że na końcu tego ciągu schodów, bokiem na ziemi, leżała trzydziestopięciokilogramowa bomba. W ciągu pięciu sekund byliśmy po drugiej stronie Podwala. Trafiały się bowiem bomby z opóźnionym zapłonem, ale ta na szczęście była niewypałem.
26 sierpnia Niemcy przypuścili zmasowany atak na nasze pozycje na zachodnim obrzeżu placu Zamkowego. Lotnictwo, artyleria czołgowa, «krowy»i piechota. Nasza obrona cofnęła się około 50 metrów. Po tym piekle nas trzech dowódców plutonów kompanii «Anna» (podporucznik Wojtek Sarnecki, ja, porucznik Jerzy Lewenty) poszło zbadać efekty ataku. Wyszliśmy od strony ulicy Ślepej przez jakiś garaż na podwórze domu Podwale 6. Okazało się, że Niemcy zajęli teren, a w nas rzucili granatem, prawdopodobnie «zaczepnym». Efekt był taki, że podmuch rozerwał mi całe spodnie wzdłuż szwów, czyli od strony wewnętrznej. Ze spodni zrobiła się spódnica... Cofnęliśmy się. Rzucili jeszcze trzy granaty, ale już obronne (odłamkowe). Od tego dnia linia obrony pozostała cofnięta do końca walk na Starym Mieście. Ale ten pierwszy granat też mógł być odłamkowy!
Tekst stanowi fragment książki „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
W Śródmieściu Północnym Niemcy regularnie ostrzeliwali na przemian dwa skrzyżowania ulicy Jasnej z dwóch granatników: róg Świętokrzyskiej, a potem Moniuszki. Biegliśmy we czterech rzędem w odstępach dziesięciometrowych. Po przebiegnięciu Świętokrzyskiej odczekaliśmy wybuch na rogu Moniuszki i wtedy pędem ruszyliśmy na południe. Gdy przecinaliśmy ulicę, nastąpił nie- przewidziany strzał w to skrzyżowanie. Ja byłem ostatni. Pocisk uderzył w resztki kamienicy z lewej strony i stoczył się po stromym gruzie. W biegu przeskoczyłem nad wpadającym mi pod nogi niewypałem.
Sądzę, że te pięć przykładów («krowy» podmuchowej i cegieł na plecach do nich nie zaliczam) wystarczy do potwierdzenia mojej filozoficznej tezy. W okresie całego Powstania spotkało mnie co najmniej siedem przypadków ocalenia od ciężkiego zranienia”.
Niewola niemiecka
W niewoli jenieckiej przebywał w obozach w Fallingbostel, Bergen-Belsen, Grossborn, Sandbostel i Lubece. Po kapitulacji oddziałów powstańczych znalazł się w Stalagu XI-B Fallingbostel. Jego numer jeniecki to 1396. Jak wspominał po latach:
„Wymarsz zwartymi kolumnami do niewoli, już bez elementów umundurowania niemieckiego, nastąpił 5 października. Szliśmy jako 3 batalion pułku piechoty Legii Akademickiej. Smutny akt zdawania broni odbył się na placu Narutowicza. Lepszą broń zamurowaliśmy w piwnicach na ulicy Kruczej, a ta zdawana była przez nas umyślnie uszkodzona, ale to była jednak nasza broń.
Przeszliśmy siedemnaście kilometrów do Ożarowa, do fabryki kabli, a po dwóch dniach przetransportowano nas wagonami towarowymi przez Berlin, Hannower do stalagu XI-B (Stalag = Stammlager – obóz podstawowy) w Fallingbostel.
Obóz ten był w połowie obozem koncentracyjnym, a w połowie – dla jeńców sowieckich, mało się różniącym od koncentracyjnego.
Ze strony Niemców mieliśmy spokój, ale głównym problemem był głód. Jadłem sól, to pomagało. Dopiero przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy po jednej paczce amerykańskiej za pośrednictwem Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Zaczęło być trochę lepiej, tym bardziej że mydełka, czekolada i amerykańskie papierosy stały się towarem wymiennym z wartownikami na chleb.
W końcu listopada w sąsiedztwie naszego obozu powstał obóz kobiet z AK. Widać go było za drutami. Przewieziono je przed samymi świętami do Oberlangen.
22 stycznia przeszliśmy znów do Fallingbostel, a stamtąd towarowymi wagonami przewieziono nas do oflagu II D w Gross Born, około sześćdziesięciu kilometrów na północ od Piły (Schneidemuhle). Ogromny obóz – ponad dwa tysiące polskich jeńców z kampanii wrześniowej. 28 stycznia ewakuowano cały obóz ze względu na zbliżający się front wschodni. Któryś z naszych kolegów zdobył bibułkę i niemiecką mapę, więc przerysowałem jej część, sądząc, że w ciągu jednego, dwóch dni odprowadzą nas do pociągu. Dla pewności zrobiliśmy trzy pary sań z prycz, każdą dla ośmiu ludzi. W Bergen-Belsen mieszkaliśmy w salce dwudziestoczteroosobowej i trzymaliśmy się razem.
Marsz rozpoczął się w zimie, przy temperaturze –18 stopni Celsjusza. Pierwsza noc była dla mnie najgorsza, gdyż jako miejsce noclegu dla kilkunastu z nas przypadła suszarnia desek. Miałem buty oficerskie z bardzo cienkiej skórki i podczas przedzierania się przez zaśnieżone polne drogi śnieg na bucie mimo mrozu topniał, więc skarpetki zrobiły się mokre. To była ciężka, bezsenna noc. Buty zamarzły na blachę, a ja miałem dwadzieścia cztery lata i nie dostałem nawet kataru. Szliśmy tak osiemset pięćdziesiąt kilometrów do Sandbostel (stalag X-B) w pobliżu granicy holenderskiej. Byliśmy tam tydzień. Około 7 kwietnia znów nas (pięciuset oficerów obozu z Bergen-Belsen) przerzucono sto pięćdziesiąt kilometrów dalej do oflagu II-C pod Lubeką. Ale już była wiosna.
Oflag II-D pod Lubeką (miasto hanzeatyckie z chorągwią biało-czerwoną, jak polska) mieścił się w opuszczonych koszarach wojsk zmotoryzowanych – liczne garaże i dwa wielkie bloki. Spaliśmy w bloku na garściach słomy. Lubeka była jedną z central rozdzielania paczek amerykańskich, a że z transportem niemieckim było źle, więc co kilka dni dostawaliśmy paczkę.
Robiłem fotografie kolegom.
W oflagu pod Lubeką narysowałem kilka scen z naszych wędrówek. Dostałem od polskiego jeńca resztki farb wodnych i wykonałem kilka obrazów w kolorze.
Zostaliśmy uwolnieni 2 maja 1945 roku około godziny czwartej po południu przez Brytyjską Armię Renu (BAOR). Godzinę wcześniej słychać było wybuchy ich artylerii i widać było dymy nad miastem. Nasz obóz leżał przy autostradzie Lubeka–Travemunde (ujście rzeki Trawy do Bałtyku), pięć kilometrów od Lubeki.
Następnego dnia, 3 maja, urządziliśmy obchody polskiego święta narodowe- go. Zgromadziliśmy się wszyscy na placu apelowym, także obcokrajowcy, głównie Brytyjczycy. Nastąpiło wciągnięcie polskiej flagi na maszt, potem odbyło się nabożeństwo.
W niewoli i zaraz po uwolnieniu zrobiłem pięćdziesiąt dwa zdjęcia. Ponieważ w Lubece Polacy miewali zatargi z Niemcami, przeniesiono nas do okolicznych wsi na północny zachód od Hamburga, na teren Szlezwika-Holsztynu. Wraz z grupą około pięćdziesięciu oficerów zostałem zakwaterowany w zwolnionych domach we wsi Lentforden.