Piotr Zychowicz: podczas wojny rząd lekkomyślnie szafował polską krwią!
Michał Przeperski: W swojej książce nie oszczędza Pan ważnych postaci z historii Polski. Dostaje się m.in. Władysławowi Sikorskiemu, Stanisławowi Mikołajczykowi czy Leopoldowi Okulickiemu. Czy odważyłby się Pan określić ich mianem zdrajców?
Piotr Zychowicz: Nie, zdecydowanie nie. Zacznijmy od tego, że trzy wymienione przez Pana osoby trudno jest postawiać w jednym szeregu. W wypadku Sikorskiego i Mikołajczyka z całą pewnością nie może być mowy o zdradzie. Nie byli oni na usługach żadnej innej obcej potencji i można o nich mówić najwyżej jako o złych, naiwnych politykach, których działalność przyniosła fatalne efekty dla sprawy polskiej. Obu premierów oceniam w mojej książce bardzo krytycznie, ale nie mam wątpliwości, że działali oni w dobrej wierze. Władysław Sikorski był niewątpliwie człowiekiem o gorących uczuciach patriotycznych, ale nie wystarczało to, by w najtrudniejszym momencie dziejów kierować polityką polską. Co do gen. Leopolda Okulickiego – jest to zupełnie inna postać. Ten człowiek stanowi prawdziwą zagadkę, którą próbuję rozwikłać w książce. Jednak bez dostępu do archiwów sowieckich nie będziemy w stanie ustalić co kryło się za jego działaniami, które pchnęły Armię Krajową do powstania, którego Polacy nie byli w stanie wygrać.
Moje pytanie było oczywiście pewną prowokacją, ale wskazuje na ważny problem. Historycy generalnie prezentują zniuansowany obraz rzeczywistości, podczas gdy publicyści historyczni mogą pozwolić sobie na ostrzejsze sądy i rysowanie własnej narracji znacznie grubszą kreską. Proszę powiedzieć, czy bardziej uważa się Pan za historyka czy za publicystę historycznego?
Ukończyłem Instytut Historyczny UW, jestem więc historykiem z wykształcenia. Natomiast nie przez przypadek przy okazji obu moich książek – „Paktu Ribbentrop-Beck“ i „Obłędu ‚44“ — określam się mianem publicysty historycznego. Obie książki to eseje historyczne, w których rzeczywiście pozwalam sobie na wyciąganie daleko idących wniosków, stawianie mocnych ocen. Gdyby była to książka naukowa, byłaby napisana zupełnie inaczej. Inna sprawa, że w moim przekonaniu coś takiego jak „historia obiektywna” po prostu nie istnieje. Jest to absurd – każdy historyk ma swoje poglądy i, silniej lub słabiej, daje im wyraz. Książka naukowa od publicystycznej różni się często tym, że ma przypisy. A więc „Obłęd ’44” to esej, acz oparty na dokumentach, wspomnieniach i wielu przeczytanych monografiach.
Publicystyka historyczna znajduje sobie większą liczbę czytelników niż historia akademicka - jest napisana w przystępniejszej formie, nieprzeładowana faktami i detalami. Czy ma Pan świadomość, że w pewnym sensie na publicyście historycznym ciąży większa odpowiedzialność niż na historyku akademickim? Dlaczego zdecydował się Pan napisać swoje książki?
Wbrew temu co czasem można przeczytać o moich książkach, nie chodzi mi o wywołanie sensacji. Moim celem nie jest „przeczołganie” dawno nieżyjących polityków polskich i pokazanie, że byli skrajnie nieudolni. Sądzę po prostu, że historia powinna nam służyć przede wszystkim do wyciągania wniosków na przyszłość i to dlatego warto solidnie ją przeanalizować. Tymczasem historia jest w Polsce używana do celów propagandowych, do pokrzepiania serc. Moim zdaniem to działanie wbrew własnej racji stanu. W obu moich książkach pokazuję jak koszmarne błędy popełnili polscy politycy przed oraz w czasie II wojny światowej. Tamtych błędów nie możemy już cofnąć, ale nasz fatalny adres geopolityczny nie uległ zmianie – wciąż musimy żyć między Niemcami a Rosją, w najgorszym miejscu na świecie. Dlatego właśnie należy wyciągać wnioski z własnych błędów, aby nie powtórzyć ich w przyszłości.
W pańskiej książce znaleźć można wiele fragmentów budzących w czytelniku emocje. Jednym z nich jest ten, gdzie pisze Pan o kosztach akcji „Wachlarz” sięgających 1,3 mln dolarów. Podkreśla Pan jednocześnie, że pieniądze te nie trafiły do Adama Ronikiera, prowadzącego działalność charytatywną w Generalnym Gubernatorstwie. Czy godzi się podnosić taki argument? Pachnie to populizmem, wszak w czasie wojny liczy się przede wszystkim walka…
Organizacja „Wachlarz” skupiła w swoich szeregach najbardziej patriotycznych młodych Polaków, zarówno z terenów GG jak i z Ziem Wschodnich. Ci najbardziej wartościowi dla Polski ludzie dostawali rozkazy dokonywania dywersji na rzecz Sowietów na tyłach frontu wschodniego. Nie byli jednak do tego przygotowani i ten najbardziej patriotyczny polski element został błyskawicznie rozpracowany przez Gestapo i bestialsko wyrżnięty. Jestem głęboko przekonany, że przyniosło to olbrzymie straty sprawie polskiej, a korzyść odniósł jedynie Związek Sowiecki. Polacy płacą więc potężne kwoty, aby korzyść mogła odnieść Moskwa, a z drugiej strony Adam Ronikier, jeden z najwybitniejszych polskich patriotów, szef Rady Głównej Opiekuńczej, wspomagający swoją działalnością milionowe rzesze Polaków, jest pozostawiony sam sobie. Ronikier dobijał się do czynników rządowych o pomoc i otrzymywał obietnice od Sikorskiego, od Stanisława Kota, od Polskiego Państwa Podziemnego, a tymczasem wsparcie nie nadchodziło. Moim zdaniem jest skandalem, że pieniądze, których było tak mało, wydano na pomoc Sowietom, a nie na wsparcie własnych obywateli. Zresztą, pieniądze są tu rzeczą mniej ważną. Kluczowe jest to, że polskie czynniki rządowe nieprawdopodobnie lekkomyślnie szafowały polską krwią.
Kreślona przez Pana wizja polityka Władysława Sikorskiego wygląda jak realizowanie polskimi rękoma sowieckich celów politycznych.
Sikorski był specjalistą w klasycznej polskiej dyscyplinie – w chciejstwie. Czy był przekonany, że realizacją polskiego interesu jest trzymanie się brytyjskiej spódnicy? Czy liczył na to, że sympatyczny Churchill podejmujący go śniadaniami na Downing Street wzruszy się tym, że Polacy tak pięknie przelewają krew? I to do tego stopnia, że Anglia zdecyduje się podarować Polakom niepodległość? Niestety właśnie tak myślał. Wszystko to były mrzonki. W taki sposób nie prowadzi się polityki.
Anglia nie była dobrym sojusznikiem dla Polski?
Oczywiście, że nie. Stanisław Cat-Mackiewicz pisał, że Polska w czasie II wojny światowej była jak cielę na rzeź, które Wielka Brytania hodowała u siebie, żeby w odpowiednim momencie zostało podarowane Sowietom. Władysław Sikorski nie rozumiał tego, co rozumieli np. Józef Mackiewicz czy Władysław Studnicki. Otóż jedną z najniebezpieczniejszych konstelacji politycznych, jakie mogły wykształcić się w trakcie II wojny światowej, był sojusz anglosasko-sowiecki i jego ostateczne zwycięstwo. Studnicki pisał o tym już w roku 1939, Józef Mackiewicz dwa lata później. Oczywiste było, że czymś Anglia będzie musiała zapłacić Sowietom za udział w wojnie przeciwko Rzeszy. Nie miała ochoty płacić Indiami czy Związkiem Południowej Afryki, mogła więc zapłacić tylko Polską.
Sikorski jednak uznał inaczej.
Tak, za namowami Józefa Retingera i sowieckiego szpiega Stefana Litauera czy też swojego złego ducha Stanisława Kota, ubzdurał sobie, że Polska w tej wojnie ma tylko jednego wroga – Niemcy. Zwykł mawiać, że do wyzwolenia Poznania, Warszawy, Lwowa i Wilna prowadzi droga przez rozbicie III Rzeszy. Problem w tym, że fatalnie się mylił. Do wyzwolenia Polski konieczne było rozbicie nie tylko III Rzeszy, ale również Związku Sowieckiego.
W książce pisze Pan: „Jest oczywiste, że w interesie Polski leżało, żeby Sowiety upadły już podczas wojny i do takiego rozwoju wypadków Polacy powinni się przyczyniać”. „Pakt Ribbentrop-Beck” to próba zastosowania historii alternatywnej, pozwólmy sobie również na historię alternatywną w odniesieniu do II wojny światowej. Niemcy wygrywają wojnę na froncie wschodnim i zawierają pokój ze Związkiem Radzieckim, po czym podpisują rozejm na zachodzie – to koniec wojny. Los Polski w takiej sytuacji byłby tragiczny. Czy bierze Pan pod uwagę taki rozwój wypadków?
„Obłęd ‘44”, oraz „Pakt Ribbentrop-Beck” mają jedną wspólną tezę: jedyną szansą dla Polski na odzyskanie niepodległości po II wojnie światowej było to, żeby skończyła się ona dokładnie tak jak I wojna światowa. W 1918 roku nasz kraj odzyskał niepodległość nie dlatego, że Polacy tak dzielnie walczyli o wolność, ale dlatego, że zrealizowała się pewna wymarzona przez Polaków konstelacja międzynarodowa, a mianowicie obaj nasi zaborcy legli w gruzach. Najpierw Niemcy w 1917 roku pokonały Rosję na Wschodzie, po czym same rok później załamały się na froncie zachodnim. I tym sposobem Polska mogła odzyskać niepodległość, rozpychając się jeszcze łokciami na mapie Europy. Po II wojnie światowej Polska nie odzyskała niepodległości właśnie dlatego, że ten scenariusz się nie zrealizował. Niemcy przegrały, ale Związek Sowiecki wygrał. Najlepiej by więc dla nas było gdyby III Rzesza najpierw pobiła bolszewików na froncie wschodnim, a potem sama przegrała z Anglosasami.
Nie wierzy pan w separatystyczny pokój z Anglosasami po pobiciu Sowietów?
Nie. Porozumienie się Hitlera z Anglosasami było niemożliwe. Niemcy parokrotnie próbowali podpisać pokój z Anglią w latach 1940 i 1941, jednak Anglia konsekwentnie odrzucała te awanse, mając nadzieję na to, że do wojny wejdą Stany Zjednoczone. Kiedy doszło do tego w grudniu 1941 roku, o żadnym pokoju nie mogło już być mowy. Pamiętajmy o tym, że istnieją dwa sposoby kończenia wojen: amerykański i europejski. Gdy w Europie dwie strony czuły, że już mają dosyć zmagań, decydowały się na zwołanie parlamentariuszy i układały się. Ktoś zabierał sobie fragment terytorium, nakładano na przegranego okup i tyle. Natomiast Amerykanie zawsze kończą wojnę kompletnym rozbiciem przeciwnika i zajęciem jego stolicy. Prezydent Roosevelt i jego współpracownicy, przystępując do wojny byli zdecydowani na osiągnięcie światowej hegemonii. Nie interesowały ich separatystyczne układy pokojowe – po prostu chcieli zająć Tokio i Berlin. I ten cel realizowali z żelazną konsekwencją. Dlatego też scenariusz nakreślony przez Pana jest zupełnie niemożliwy, nie wytrzymuje krytyki źródłowej. Niemcy nie byliby się w stanie bronić dłużej niż do sierpnia 1945 roku. Wtedy bowiem zakończony został projekt Manhattan i Amerykanie dysponowali już bombą atomową. Rzesza – nawet gdyby wcześniej pobiła Sowiety – musiałaby kapitulować.
Rok wcześniej, w sierpniu 1944 roku w Warszawie w najlepsze trwało już powstanie i to o nim pisze Pan jako o tytułowym „Obłędzie”…
Żeby nie było wątpliwości, nie chodzi tu o żołnierzy Armii Krajowej, którzy walczyli na ulicach stolicy. Uważam ich za największych bohaterów naszej historii, najlepsze wojsko jakie mieliśmy w dziejach. Niesieni miłością do ojczyzny, bez broni i wyszkolenia, przez 63 dni bili się ze znacznie potężniejszym wrogiem. Gdy więc mówię o obłędnej koncepcji, to mam na myśli ludzi, którzy wymyślili, a następnie wydali rozkazy do wykonania akcji „Burza“ i Powstania Warszawskiego. Kilku oficerów Komendy Głównej AK i podjudzającego ich do straceńczej akcji premiera Mikołajczyka.
W książce możemy przeczytać, że dyskusje na temat tego czy robić powstanie czy nie były w łonie Komendy Głównej Armii Krajowej burzliwe i momentami przyjmowały zdumiewający przebieg. Jak to możliwe, że szefostwo tak dużej organizacji wojskowej jak AK dywagowało na temat wybuchu powstania?
Warto cofnąć się tu do tragicznego przełomu czerwca i lipca 1943 roku. O ile śmierć gen. Władysława Sikorskiego nie miała większego znaczenia politycznego, ponieważ jego polityka była kontynuowana przez Stanisława Mikołajczyka, o tyle aresztowanie szefa Armii Krajowej gen. Stefana „Grota” Roweckiego okazało się prawdziwym nieszczęściem. Był on wybitnym oficerem, prawdziwym przywódcą Armii Krajowej, którą trzymał żelazną ręką. Zdecydowanie sprzeciwiał się ujawnianiu się podziemia wobec bolszewików oraz jakiejkolwiek współpracy z Armią Czerwoną. Uważał coś takiego za zdradę. Był też przeciwnikiem podejmowania akcji powstańczej, która nie miałaby stuprocentowych szans na sukces. Niestety, na skutek złego doboru kadr struktur konspiracyjnych na miejsce „Grota” został mianowany gen. Tadeusz „Bór” Komorowski. Wielki dżentelmen, ziemianin z Galicji, bardzo poczciwa postać. Był to jednak człowiek pozbawiony charyzmy, odpowiedniego wykształcenia wojskowego, a także zdolności politycznych, które umożliwiłyby mu kierowanie Armią Krajową. Zupełnie nie miał do tego predyspozycji. Kolokwialnie można powiedzieć, że inni wyżsi oficerowie „wchodzili mu na głowę”.
W pierwotnych planach powstańczych, przygotowywanych pod kierunkiem „Grota” nie było mowy o wywołaniu powstania w Warszawie?
Powstanie w Warszawie miało mieć miejsce tylko i wyłącznie wtedy, gdyby w całej Polsce wybuchło powstanie powszechne. Gdy zrezygnowano z koncepcji powstania powszechnego, stolica została wyłączona z Akcji „Burza”. Uznano, że jest zbyt cenna, by narażać ją na zniszczenia. Było to miasto pełne bezcennych zabytków, a przede wszystkim – ponadmilionowe skupisko ludzkie. „Bór” zdecydował więc, że w Warszawie nie będzie walk. Na marginesie można dodać, że rozpoczęto nawet negocjacje z Niemcami via Watykan, aby Warszawę ogłosić miastem otwartym. W konsekwencji, jeszcze w lipcu 1944 r. odsyłano broń z warszawskich arsenałów na wschodnie obszary II RP, aby dozbroić tamtejsze oddziały AK biorące aktywny udział w „Burzy”. Liczebność oddziałów, jakie AK mogła uzbroić w Warszawie, szacowano na 4 tysiące żołnierzy, którzy wedle pierwotnego planu mieli zaatakować Niemców na zachodnich rogatkach miasta, w momencie, gdy ci wycofaliby się ze stolicy. W ten sposób chciano ocalić cywilów i zabytki. Autorzy tego planu powinni zostać odznaczeni Virtuti Militari.
To co się stało, że nie został zrealizowany?
Nieszczęście polegało na tym, że do Polski został zrzucony gen. Leopold Okulicki „Kobra”, który – łamiąc rozkazy wydane mu przez przeciwnego powstaniu Naczelnego Wodza Kazimierza Sosnkowskiego – parł do akcji powstańczej. Zorganizował on wokół siebie grupę podobnie myślących oficerów, do której należeli Jan Rzepecki, Tadeusz Pełczyński oraz Antoni Chruściel. To właśnie ta czwórka oficerów zawiązała swoisty pakt, którego celem było zmuszenie chwiejnego „Bora” do zmiany pierwotnie powziętych decyzji.
Jak chcieli to osiągnąć?
Ich działanie było metodyczne i dobrze zorganizowane. Zmarginalizowani zostali wszyscy ci oficerowie, którzy przeciwstawiali się wybuchowi powstania w Warszawie, przede wszystkim chodzi tu o płk. Janusza Bokszczanina, w mojej opinii największego z AK-owców. A także o ppłk. Ludwika Muzyczkę i gen. Albina Skroczyńskiego. Grupa oficerów prących do powstania używała przerażających metod. Stosowała terror psychiczny wobec „Bora”, podstępy, oszustwa, próbowano mu przekazywać fałszywe informacje wskazujące na to, że Niemcy są już bliscy załamania, a bolszewicy już za moment zajmą Warszawę. Grupa ta parła do powstania, nie oglądając się na realia. Nieprawdopodobne wrażenie robią np. wypowiedzi gen. Okulickiego mówiącego, że „krew się musi lać strumieniami”, a „mury muszą się walić”, żeby świat doznał moralnego wstrząsu i pełny podziwu dla krwawej ofiary polskiej młodzieży dał Polsce niepodległość. Nie dość, że były to słowa przerażające, to jeszcze niebywale wręcz naiwne. Człowiek ten wykazywał całkowite niezrozumienie tego, jak działa polityka. Nie pojmował tego, że wszelkie patetyczne gesty nie mają w tej grze żadnego znaczenia. W polityce nie liczą się bowiem sentymenty tylko brutalna siła.
Mieliśmy do czynienia ze spiskiem?
Tak można to nazwać. To właśnie wspomniana przeze mnie grupa oficerów wysłała do „Bora” gen. Chruściela z fałszywą informacją, że sowieckie czołgi są już na rogatkach Pragi. Przeważyło to o zgodzie „Bora” na wybuch powstania. Załamał się, sterroryzowany psychicznie przez Okulickiego i jego kolegów. W ten sposób grupa oficerów prących do walki dopięła swego. Liczyli oni na to, że sukces powstania umożliwi im przywitanie Sowietów w Warszawie w roli gospodarza, co w konsekwencji doprowadzi do wielkiego pojednania polsko-sowieckiego. Były to kolejne mrzonki, za które zapłaciliśmy morzem ruin i zagładą najlepszego pokolenia, jakie miała Polska. Janusz Bokszczanin ostrzegał, że Sowiety nie są żadnym „sojusznikiem naszych sojuszników“ tylko śmiertelnym wrogiem i nie wolno liczyć na ich pomoc. Ostrzegał, że gdy wybuchnie powstanie — Armia Czerwona się zatrzyma. Nie posłuchano go.
Przed powstaniem przestrzegał Wódz Naczelny gen. Kazimierz Sosnkowski, wydał on nawet zakaz podejmowania walki powstańczej. Jak to się stało, że wobec buntowników nie wyciągnięto konsekwencji?
Wódz Naczelny był opleciony lepką nicią spisków. Jego własna korespondencja do kraju, w której m.in. przestrzegał przed powstaniem, wskazując, że może ono przynieść tylko hekatombę i żadnych efektów politycznych, była cenzurowana. Odpowiedzialna była za to grupa oficerów, których otwarcie można określić mianem zdrajców. Na jej czele znajdował się gen. Stanisław Tatar, ponura postać, koszmarny człowiek. Co więcej, na przełomie 1943 i 1944 roku punkt ciężkości decyzji politycznych przeniósł się do kraju. Wtedy to bowiem oficerowie AK odrzucili tzw. „instrukcję październikową” Sosnkowskiego, nakazującą wstrzemięźliwość i powstrzymanie się od gwałtowniejszych akcji, a przede wszystkim zakazującą ujawniania się wobec Sowietów. Wódz Naczelny nie miał więc realnych możliwości wpłynięcia na oficerów AK w Warszawie. Ci zaś poprowadzili swoich żołnierzy nie do zwycięstwa, ale na rzeź.
Lubi Pan prowokować - najpierw zakwestionował Pan legendę Józefa Becka, a teraz podważa Pan mit powstania warszawskiego. Co będzie dalej?
Pracuję nad naukową biografią Władysława Studnickiego. Czołowego polskiego germanofila, który starał się doprowadzić do polsko-niemieckiego porozumienia, a którego głupi Niemcy wpakowali za to na Pawiak. O ile bowiem możemy narzekać na to, że nasza polityka podczas II wojny światowej była niemądra, to pewnym pocieszeniem może być fakt, że polityka niemiecka była po prostu idiotyczna.