Zwykłe życie markiza de Sade
2 czerwca 1740
--Saint-Cloud--
Jean-Baptiste wyciągnął rękę i dotknął łóżka. Pościel była jeszcze ciepła. Wolno wodził dłonią po głębokich fałdach, jakie miłość uformowała w jedwabiu — były tam bliźniacze doliny, w które zapadły się podczas nocnych wędrówek pośladki. Hrabia westchnął z zachwytu, dostrzegając zapomnianą, jeszcze wilgotną z rozkoszy zatoczkę, odwrócił się i przesunął głowę na środek łoża, by wtulić twarz w to ciepłe gniazdko. Miał trzydzieści osiem lat, a w tym wieku człowiek zdaje się jeszcze na los szczęścia. Ktoś zapukał do drzwi. Do komnaty zajrzała twarz jak księżyc w pełni.
— Wejdź, Ramée, wejdź! — zawołał hrabia. — Przyniosłeś przesyłkę z Paryża? Która godzina?
— Dochodzi dziesiąta, panie hrabio, ale…
Służący dyskretnie wskazał uchylone drzwi w głębi komnaty. Dobiegały zza nich strofy wyliczanki i jej melodia lekka jak poranny wiatr. Jean-Baptiste zaśmiał się, kręcąc głową.
— Nie martw się, niech sobie śpiewa! Jej prawdziwy talent nie rozkwitnie w operze, lecz w burdelu.
Ramée zrobił urażoną minę.
— Ależ panie hrabio, jak można tak mówić o Mademoiselle, która…
— Przestań mnie pouczać, stary dewocie, powiedz lepiej, jak się miewa moja małżonka.
Służący lekko skłonił głowę.
— Nie miałem zaszczytu widzieć pani hrabiny, ale wypytałem jej pokojówkę. Zdaniem lekarza zostaniesz panie ojcem przed nastaniem nocy.
Jean-Baptiste rzucił okiem na widoczne w głębi drzwi. Teraz dobiegał zza nich plusk wody. Delikatne chlupotanie towarzyszące leniwej kąpieli. Ramée chodził tymczasem od okna do okna i rozsuwał zasłony, a do komnaty zaglądał pulsujący światłem dzień, radosny jak rozbrykane dziecko.
— A teraz poczta, byle szybko!
Służący położył przed nim teczkę z herbem. Hrabia musnął palcami rodzinne godło wyryte w safianie. Ośmioramienna gwiazda czyniła z niego dziedzica ziem lennych: Mazan, Saumane i La Coste. Dźwięczne i dumnie brzmiące nazwy tych trzech zamków były trwalsze od ich chwiejących się murów i dziurawych dachów. Ale Jean-Baptiste właściwie nigdy ich nie odwiedzał, a kiedy już — bardzo rzadko — zajrzał do któregoś z nich, uciekał, przytłoczony nudą wiejskiego życia. Jego ciotki popadły w dewocję, wujów zaślepiały tytuły i godności. Wolał nawet nie wspominać o wierzycielach, równie licznych i dokuczliwych jak chmara cykad w upalny letni dzień. Istne piekło.
— Panie?
Jean-Baptiste uniósł głowę, by zaraz lekko ją skłonić na znak, że słucha.
— Czy wolno mi przypomnieć, że nadal nie wypłacono nam wynagrodzeń? — odważył się powiedzieć służący.
Hrabia wzruszył ramionami. Słyszał tę śpiewkę co miesiąc. Od przyjazdu do Paryża żył na kredyt dzięki swej młodości i nazwisku. Przypominało to taniec na linie i nie udawałoby się, gdyby nie szczególny talent dworaka. Wytrawny pochlebca, kiedy trzeba — zepsuty do szpiku kości, potrafił podobać się możnym, a zwłaszcza damom. To był jego tajemny atut. Talent erotyczny, który jego przyjaciel Wolter, zawsze z ciekawością śledzący wyczyny otaczających go ludzi, ujął w dwóch wersach:
Ty, który w miłości prześcigasz Petrarkę,
A rymy składasz celnie jak on!
Wierszyk obiegł Paryż i wiele dworskich piękności zapragnęło osobiście przekonać się, czy młodzieniec zasłużył na tak pochlebną opinię. Jean-Baptiste zmrużył oczy, by powtórzyć listę swych światowych miłostek. Obrazy mieszały się ze sobą, we wspomnieniach wracał to uśmiech, to kształtne pośladki, to szyja… czyj jest ten sutek tak cudnie sterczący w podnieceniu? Może księżnej de La Trémoïlle albo de Clermont? A któż to uśmiecha się tak filuternie, obiecując cuda, by dać znacznie więcej — pani de Sassenage czy raczej pani de Bouillon? No a ten pieprzyk, tak nieskromnie wciśnięty tam, gdzie nazwa plecy staje się nieprecyzyjnym eufemizmem? Hrabia lekko się uśmiechnął. Tym razem nie miał wątpliwości. Tylko dwóch mężczyzn we Francji mogło obdarzać względami ten podniecający szczegół urody. Jean-Baptiste i… Ludwik, piętnasty tego imienia. Otulony kołdrą hrabia zadrżał z rozkoszy na myśl o niej: Pompadourka, naga, zdradzająca królewskiego kochanka i prężąca się jak kotka, by bez reszty zawrócić w głowie namiętnemu amantowi.
— Panie, życzysz sobie, bym kazał zagrzać wodę?
Jean-Baptiste z żalem oderwał się od wspomnień i nadstawił ucha. W gabinecie kąpielowym, skąd jeszcze niedawno dobiegał plusk, zapanowała cisza.
— Nie. Zaczekajmy, aż Mademoiselle przypudruje sobie nosek.
— Jak pan każe.
Hrabia otworzył teczkę. Na pościel zsunęło się kilka listów. Większość była przewiązana kolorową wstążką. Odłożył je na bok, by skupić się na pozostałych — trzech, z których jeden, jeśli spełnią się jego nadzieje, kryje klucz do jego przeznaczenia. Kiedy dobiega się czterdziestki, trzeba już budować przyszłość na czymś więcej niż tylko reputacja. Cóż bowiem z tego, że jest się szlachcicem z dziada pradziada, że na wsi przyjmuje się hołdy wasali padających na kolana, a po ogrodach Wersalu spaceruje się pod ramię z faworytą króla, skoro wszystko psuje jedno: pieniądze. Wciąż te pieniądze!
Jean-Baptiste westchnął. Od miesięcy nie zdobył się na odwagę, by przejrzeć księgi rachunkowe. Wolał nękać swojego zarządcę z Luberon, żeby sprzedał a to drewno, a to wino, a to któryś z majątków. W tym tempie wkrótce nie zostanie już nic z rodzinnych posiadłości. Prawdę mówiąc, hrabia tonął w długach, a wobec braku lukratywnego zajęcia przyszłość widział w ciemnych barwach.
Od jakiegoś czasu krążyły jednak pogłoski o pewnym przywileju, a raczej posadzie. Jak przystało na dobrego dworzanina, Jean-Baptiste o nic nie pytał ani nie prosił. Przyginając karku i ważąc każde słowo, czekał na łaskę monarchy.
Hrabia wziął do ręki pierwszy list, poznając pieczęć diuka de Gadagne, jednego ze swych kuzynów. Ile był mu winien? Za dużo! Rzucił list pod łóżko.
Drugi był dość ciężki. Za ciężki — to rachunki.
Pozostał jeszcze trzeci.
Jean-Baptiste odwrócił go i poczuł drżenie serca, widząc odciśniętą w czerwonym wosku pieczęć pierwszego ministra.
2 czerwca 1740
Pałac Kondeuszów
Na schodach panowało wielkie poruszenie. Jedni szli na górę, inni zbiegali w dół. Wykonywali polecenia, spieszyli, by usłyszeć najświeższe nowiny. Krzątali się po całym domu. To ludzkie mrowie było wzburzone, podekscytowane. Z czerwonej komnaty dobywały się krzyki.
Stojący na schodach drągal kopnął lokaja nogą w pantoflu z lśniącą klamrą. Nieszczęsny służący o mały włos runąłby w dół, na szczęście jednak utrzymał równowagę, a potem, poprawiając przekrzywioną perukę i liberię, rzucił:
— Przeklęty błaźnie, nie masz nic lepszego do roboty, niż sterczeć tu i dokuczać ludziom, kiedy pani hrabina rodzi?
— Ponury kpie, nie możesz już dogonić własnego brzuszyska. Ledwie mieścisz się na tych schodach, bo oblałeś się tłuszczem jak jakiś eunuch.
Na piętrze trzasnęły drzwi. Krzyk ustał.
— Nędzny robaku, nadajesz się tylko do opróżniania nocnika, kiedy twój pan sobie ulży.
— Żałosny kastracie, powiedz wreszcie, jak straciłeś męskość?
Tekst jest fragmentem książki Jacquesa Ravenne „Siódme życie markiza de Sade”:
Tytuł oryginału: Les Sept vies du Marquis
Przełożyła z francuskiego: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Published originally under the title Les Sept vies du Marquis
© 2014, Fleuve Editions, département d’Univers Poche
All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI
Nagle na schodach ucichło. Przesuwał się po nich cień idącej w górę postaci. Mężczyzna szedł ciężkim krokiem, raz po raz uderzając szpicrutą w cholewkę myśliwskiego buta. Na ścianie widać było profil twarzy o garbatym nosie.
Służący uczynił znak krzyża. Do pałacu wkroczył pan de Charolais.
Szpicruta chłostała teraz poręcz schodów. Kuta w żelazie drgała jak rażona piorunem. Charles de Charolais był zapalczywy. Nie wiedział, jak rozładować brutalną energię, która kipiała w jego żyłach. Po ojcu Kondeusz, był po kądzieli Burbonem. Ta wybuchowa mieszanka pozwalała pismakom zapełniać łamy gazet, a otoczenie przejmowała strachem.
Cieśla robił za dużo hałasu, przybijając dachówki? Charles chwycił za broń i go zastrzelił.
Metresa spóźniła się na spotkanie? Brutalnie ją pobił, a potem zgwałcił na oczach ludzi.
Zachorował jego siedmiomiesięczny synek? Dał mu na przeczyszczenie wódki. To była ostatnia rzecz, jaką przełknął nieszczęsny malec.
Często posuwał się do brutalnej przemocy, aż wreszcie zmęczony wybrykami kuzyna król ogłosił, że obdarzy swą łaską każdego porządnego człowieka, który uwolni cywilizowany świat od tego zagrożenia publicznego. Jak dotąd nie pojawił się żaden śmiałek gotów wyświadczyć Jego Wysokości tę drobną przysługę.
Tymczasem więc Charles de Charolais co tydzień odwiedzał Pałac Kondeuszów i zarządzał rodzinnym majątkiem. Trzeba przyznać, że miał z tym mnóstwo roboty. A problemów przysparzała mu zwłaszcza siostra Louise-Anne de Charolais, ponieważ Mademoiselle, jak ją nazywano, miała diabła za skórą. Opętał ją demon rozpusty, dosłownie pochłaniała kochanków. Charles wielokrotnie zastanawiał się, czy nie sprowokować do pojedynku któregoś z tych elegancików tarzających się po łożu jego siostry, było ich jednak tak wielu, że nie wiedział, od kogo zacząć. Pamfleciści, wierszokleci i cała reszta paryskich pismaków z rozkoszą ostrzyła sobie pióra, czekając na nowe bezeceństwa księżniczki de Condé. Nikt już nie wyliczał jej amantów, pisano o nich piosenki. Nikt nie podawał liczby orgii, w których uczestniczyła, bo ich opisy zapełniłyby grube księgi.
Pan de Charolais zbliżał się do schodów, więc lokaje nie śmieli głębiej odetchnąć. Pokojowe, które lękały się o swą cnotę, słudzy, którzy obawiali się o życie — wszyscy modlili się w duchu, by ten złowieszczy cień jak najszybciej zniknął.
W czerwonej komnacie znów rozległy się krzyki. Pan de Charolais uniósł orli nos — cała jego twarz, od wydatnych kości policzkowych po zadartą brodę, naprężyła się, jakby ciągnięta przez nozdrza, które drgały, węsząc zwierzynę. Dwaj lokaje, którzy przywarli do balustrady schodów, w milczeniu słuchali steku obelg. Dryblas mamrotał słowa modlitwy, żeby nie szczękać zębami, a ten niski i brzuchaty z natężeniem wpatrywał się w marmurowe stopnie.
— Gdzie jest pani hrabina de Sade?
Jedna ze służących drżącym palcem wskazała lśniące drzwi czerwonej komnaty.
Pan de Charolais przyspieszył kroku. Nie darzył szczególną sympatią rodziny de Sade. Zwłaszcza odkąd ten prowincjonalny szlachetka wszedł do łóżka jego siostry. Nie dość, że był intrygantem, to jeszcze libertynem. Pani de Sade nic nie znaczyła — hrabia wybrał ją na żonę wyłącznie po to, by skuteczniej maskować rozpustne życie i utorować sobie drogę do zysków i zaszczytów. Hrabina de Sade — ani ładna, ani uduchowiona, od początku miała do wykonania tylko jedno zadanie — wydać na świat syna.
Pan de Charolais zapukał do drzwi. Niecierpliwie uderzał szpicrutą o ostrogi. O tej porze powinien być już w Pałacu Królewskim i grać. Był urodzonym hazardzistą, uwielbiał wszelkie zakłady. W zeszłym tygodniu strzelił nagle do mieszczanina z mieściny Anet. Ot tak, żeby udowodnić przyjaciołom, że potrafi wpakować kulę między oczy pierwszego lepszego przechodnia. Wygrał zakład, ale znów ściągnął na siebie gniew króla i musiał solennie obiecać, że już nigdy stawką w jego zabawach nie będzie czyjeś życie. Od tego czasu pan de Charolais śmiertelnie się nudził. Teraz czekał, coraz szybciej uderzając szpicrutą o but. W końcu zadyszana pokojówka uchyliła drzwi.
— Pani wciąż rodzi — wyszeptała.
Hrabia pokiwał głową, nadstawiając ucha.
— Nie wiadomo, czy dziecko zdoła wyjść.
W pokoju znów rozległ się krzyk. Pan de Charolais wydął nozdrza, dziękując niebiosom. Nareszcie wiedział, o co się założyć.
2 czerwca 1740
--Saint-Cloud--
— Już nie śpisz?
Hrabia de Sade drgnął na dźwięk kobiecego głosu, który rozbrzmiał za jego plecami. Zaraz jednak przypomniał sobie, jak okazać właściwą galanterię.
— Odkąd porzuciłaś to łoże, sen mnie opuścił, moja księżniczko.
— Pochlebco, powiedz lepiej, gdzie moje halki?
— Lękam się, że nasze namiętne szaleństwo…
Panna de Charolais parsknęła śmiechem. Jej falujące włosy zatańczyły między piersiami. Jean-Baptiste przysunął się i musnął ustami kolano kochanki.
— Ale ja naprawdę potrzebuję tych halek. Bez nich nie mogę wyjść, więc pan Natoire nie skończy mojego portretu.
— Natoire, ten malarz? Pozujesz mu?
Pokój znów wypełnił się śmiechem. Smagły policzek Jeana-Baptiste’a wolno przesunął się po udzie księżniczki.
— Można to tak ująć!
Hrabia de Sade przybrał minę zazdrosnego amanta.
— Nie powiesz mi chyba, że mój przyjaciel Charles-Joseph maluje cię nagą! On, członek Akademii!
— Nagą?! Skądże znowu! Przebraną za mniszkę!
Znalazła halki i zajęła się szukaniem sukni. Zgięła się wpół, żeby lepiej widzieć.
— Powiedz mi… — głos hrabiego stał się nieco natarczywy — …widziałaś już, jaki portret maluje ci Charles-Joseph?
— O tak! Obraz jest prawie gotowy. Ukazał mnie klęczącą na kolanach i ciągnącą rękami linę z węzłami. Ponoć to alegoria.
— Powiedziałaś: z węzłami? — zapytał Jean-Baptiste, zanim jego twarz zanurzyła się w kroczu kochanki.
— Tak. Zresztą twój przyjaciel Natoire nalegał, abym uważnie się w nie wpatrywała. Ponoć to ważne. Jak on to ujął? A, powiedział: „Abym patrzyła na nie z miłością”. Ci malarze mają dziwaczne pomysły!
Hrabia nabrał tchu niczym wynurzający się z wody pływak.
— I to wszystko?
Mademoiselle zmarszczyła brwi, zastanawiając się przez chwilę.
— Nie. U stóp mam jeszcze leżącego kota, a poza tym… no tak, na stole leży gęsie pióro. Natoire powiedział mi, że to symbole literackie.
— „Symbole literackie” — szepnął hrabia, znów przewracając się z boku na bok. — Pozwól zatem, że udzielę ci lekcji języka.
Tekst jest fragmentem książki Jacquesa Ravenne „Siódme życie markiza de Sade”:
Tytuł oryginału: Les Sept vies du Marquis
Przełożyła z francuskiego: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Published originally under the title Les Sept vies du Marquis
© 2014, Fleuve Editions, département d’Univers Poche
All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI