Wygnanie z Hibernii
Synod w Teilte, Hibernia, maj 563 roku
Pod koniec maja roku Pańskiego 563 w obszernej izbie, jaką ard-ri, arcykról Hibernii, przeznaczał na zgromadzenia swego chrześcijańskiego ludu, książę i opat Colum Cille, przez Kościół zwany Kolumbą, stawił się na proces z racji podejrzenia o morderstwo.
Na dworze szalała ulewa. W środku powietrze było duszne i ciężkie, a zapał zgromadzonych coraz większy. Tłoczyło się tam mnóstwo mężów duchownych – tak wielu, że aż ławy trzeba było wystawiać z izby. Dumni ze swych stanowisk biskupi, stali w pełnej gotowości we wspaniałych jedwabnych szatach, zaraz za nimi i dalej, wzdłuż ścian po same odrzwia, zwykli księża, aż wreszcie opaci odziani w swe mnisze białe płaszcze z wełny. Byli tam także wolni eremici, których to niezwykłe widowisko wywiodło z dalekich niedostępnych jaskiń i leśnych pustelni. Prym wśród wszystkich wiódł, z właściwą sobie władczą siłą, najwyższy król Hibernii – Dermot mac Cerball. Jego bogaty płaszcz odznaczał się mocną czerwienią pośród monotonnych barw zgromadzenia, a złote ozdoby, z którymi tylko przepych biskupów mógł się równać, oznajmiały wielkopańską dumę.
Obok stał Kolumba – wysoki, szarooki, o popielatych włosach, pewny swej godności jak drzewo, którego nie zgięła burza. Stał niewzruszenie, choć z karku księcia spływała strużka potu – tak obfita, że szorstka, lniana tunika zupełnie przyklejała mu się do pleców.
Zgromadzeni rozprawiali między sobą – jedni potępiali, inni bronili oskarżonego. Pierwszy wystąpił Budik, towarzysz Kolumby z lat dziecięcych, teraz biskup najwyższego króla, mąż korpulentny, bogato przystrojony.
– Przyjaciele moi! – zaczął donośnie. – Kierując się miłością do Kolumby i chcąc oszczędzić mu losu, na który w pełni zasłużył, nie zapominajcie o tym, co oczywiste! Pamiętajcie, jakie to zarzuty mu postawiono!
Przed zgromadzonych wysunął się jeden ze starców, Brendanem, Starszym zwany, opat w Birr, powiernik duchowy i spowiednik Kolumby, jego anamchara. Stanął, zgięty w pół pod brzemieniem lat, by przemówić w jego obronie.
– Wzywasz nas, byśmy rozważyli fakty, bracie Budiku – rzekł, wyciągając ku przedmówcy rękę i spoglądając na niego łagodnie i pojednawczo. – Oto nie mamy dowodu, że zamiarem Kolumby była śmierć doradcy.
– Doradca najwyższego króla ugodzony został swoim własnym sztyletem! – odparł Budik, gwałtownie unosząc ramiona na znak protestu. Pod pachami pojawiły mu się obfite plamy potu.
– Ale czyją ręką? Czyjąż to ręką? Bo przecież nie własną!
– Ręką Kolumby...
– Ach!
– To sprawa intencji, Budiku: gdyby Kolumba tego nie uczynił, Ainmire zginąłby niechybnie.
– Ach, tak! Ainmire! Potężny król krainy Północnych Ui Neill, kuzyn Kolumby – powtórzył z ironią Budik. – Żadnemu z nich nie można dać wiary, bo jeden drugiego broni.
– Nie! Kolumba to człowiek Boży, wyższemu prawu podległy. Może i jest księciem krwi, jak jego kuzyn, ale nie stoi wyżej od nas. – Tu Brendan ręką zatoczył łuk, wskazując zebrane duchowieństwo, łącznie z najniższymi eremitami, którzy skwapliwie przytaknęli uhonorowani takimi słowami.
– Uważajcie, przyjaciele, byście się nie omylili – ciągnął starzec. – Otóż o większą rzecz tu idzie niż o życie jednego nieszczęśnika, jednego niedoszłego zabójcy, którego – jak to wygodnie twierdzić Budikowi i najwyższemu królowi – Kolumba zamordował. O wiele większą! Wiara Chrystusowa rozpalona przez naszego umiłowanego apostoła Patryka chwieje się jak płomień żagwi, która wygasa! Wkrótce albo wybuchnie na nowo i obejmie ten kraj oczyszczającym pożarem, albo zniknie jak smużka dymu, zbyt mdła, zbyt nietrwała, by rozpraszać ciemność. Wy o tym wiecie! I lud to wie! Oto dlaczego tak bardzo miłuje Kolumbę. Oto dlaczego ludzie pragną żyć wraz z nim za klasztornymi murami! To on jest pochodnią, strzałą płonącą, jasną żagwią wzniesioną wysoko, by dać odpór bluźnierstwu. I oni to wiedzą – tak jak wy wiedzieć powinniście! – że rzecz to ważniejsza niż te wszystkie marne, królewskie utarczki!
Na słowa Brendana serce Kolumby ścisnęło się tęsknotą. Daire, Dębowe Daire, jego klasztor, jego ukochany dom. Jakżeby chciał tam wrócić, znów czysty, rozgrzeszony! Daire to niebo lub – po tej stronie wiecznej zasłony – miejsce niebu najbliższe.
Ale królowie? Ludzie władzy, jak Dermot, ard-ri, najwyższy król?
Kolumba wyszukał go wzrokiem. Ten stał z dłonią wspartą na głowicy swego miecza, jedynej broni dozwolonej w tym zgromadzeniu. Spojrzał na Kolumbę oczami pełnymi nienawiści. I jeszcze raz przez głowę Kolumby przemknęło zdziwienie niezwykłym szczęściem, dzięki któremu najwyższy król uniknął śmierci na polu bitwy.
Kolumba znał ludzi władzy. Był przeciw nim sam. Oni podążali inną ścieżką. Dermot miłował Chrystusa ustami, językiem i słowem. Całe zaś jego ciało i jego stargana dusza pożądały Dawnych Bogów, tych, którzy przyrzekli mu ziemskie władztwo i siłę. Objąć najwyższy tron Hibernii... czyż nie zażył bowiem kąpieli w wielkim, żelaznym kotle pełnym krwi białej klaczy, zanurzając się w nim nago jak dziecię przed całym swym ludem, barwiąc wspaniale blade ciało krwistymi strugami... czyż nie raczył się strzępami kobylego mięsa pływającymi we krwi?
Tekst jest fragmentem książki Pauli de Fougerolles „Kroniki Iony. Wygnaniec”:
Tak było. Tak uczynił Dermot przed niespełna dwoma laty. Uczynił to, co czynili wcześniej wszyscy najwyżsi królowie. Podczas Święta Temair Kolumba był świadkiem tego wciąż żywego obrzędu, pozostałości z czasów pogańskich. Z obrzydzeniem w sercu i psalmem na ustach patrzył jak Dermot, całkiem obnażony, wspina się na stołek, by sięgnąć zadu klaczy i posiąść ją od tyłu, jak potem zmęczony ściąga uzdą łeb biednego zwierzęcia i podrzyna mu gardło rytualnym nożem, podanym przez głównego druida. Klacz pada, krew zalewa wszystko dokoła, plamiąc białe szaty druidów, ochlapując Dermota, który już po chwili zanurza się cały w żelaznym kotle pełnym kobylej krwi i mięsa.
W ten oto sposób Dermot został najwyższym królem, Dermot, którego nawrócenie na wiarę Chrystusową było – teraz Kolumba wiedział to jasno – fałszywe, tylko na pokaz. Po rytualnej kąpieli wszyscy świadkowie obrzędu ucztowali, spożywając kobyle mięso i krew na znak uznania bezbożnej władzy nowego króla; wszyscy, oprócz Kolumby i jego kuzyna Ainmire’a.
O tak, Kolumba znał ludzi władzy.
– Przyjaciele moi! – grzmiał Brendan. – Musicie pamiętać, że Kolumba to człowiek wybrany przez Boga na to, by prowadzić narody ku Życiu! Jego przyjście zapowiadali Mochta i Bec Macc-De! Więcej nawet! Nie tak dawno zapowiedział go sam Patryk. Pomyślcie tylko! Patryk! Ja sam widziałem nad Kolumbą jaśniejącą kolumnę światła i aniołów zstępujących, by mu towarzyszyć! Kolumba to człowiek, którego nie wolno nam odrzucić! Pamiętajcie – Kolumba to rigdomna – „wart królów”! Mógłby rządzić krajem Cenel Conall Gulban. Mógłby władać całą skonfederowaną krainą Północnych Ui Neill. Gdyby tylko chciał, byłby najwyższym królem... – tu mówca rzucił uważne spojrzenie Dermotowi, którego oblicze płonęło ze wściekłości. – Jednak on wyrzekł się światowych rządów, by oddać życie Chrystusowi. I wszystko, co robi, robi dla naszego Boga. Popełnilibyśmy największe głupstwo, gdybyśmy tu dzisiaj poświęcili tego Chrystusowego wojownika, męża równego królom, za jakiegoś tam człowieka, który przepadł w walce. Kolumba musi dalej prowadzić swą misję!
Niektórzy z biskupów Południa, biskupów arcykróla, pokiwali głowami, ale nie Budik. Przemierzał gniewnie izbę, a gdy przemówił, jego głos przybrał uniesiony ton, a na wymachujących dłoniach błyszczały klejnoty:
– Jeśli pozwolimy na takie naigrywanie się z prawa, nasze kościoły będą następne! Jeżeli nie ma różnicy w czynach między byle watażką a kapłanem, jeżeli my, biskupi, o tę różnicę nie zadbamy, tubylcy zmiotą Kościół Patryka z ziemi hibernijskiej! Wiesz, że to uczynią! Nie tak dawno temu ta wyspa wcale nie znała Chrystusa! A Dawni Bogowie wciąż trwają! Ich druidzi tylko czekają, aż nam się noga powinie! Oto dlaczego Kolumba powinien odpowiedzieć za swe zbrodnie! Chodźcie, bracia! Chodźcie! Głosujmy!
Brendan z wyciągniętymi rękoma postąpił gwałtownie do przodu.
– Zanim to uczynimy, upraszam was, aby rada wysłuchała samego Kolumby.
Tłum, poruszony wcześniej sporem, teraz zamilkł, by lepiej słyszeć. Kolumba był pewien, że zgromadzeni już go osądzili w myślach, a właściwie, w przypadku biskupów z Południa, że już przeważył sąd wydany za nich przez arcykróla.
W myślach zaś Kolumby powrócił błysk sztyletu tkwiącego w ciele Crundmaela. Krew... Ciężki upadek ugodzonego... Jego śmierć. Cóż on teraz może powiedzieć? Chyba tylko to:
– Gdybym mógł zamienić mój własny oddech na oddech Crundmaela, zrobiłbym to. Ale nie potrafię wskrzeszać umarłych. Prosiłem o przebaczenie Pana naszego, teraz proszę was. Ufam, że głosy, które oddacie, będą głosem samego Pana naszego Chrystusa wypowiedzianym na wieki. Poddam się waszemu wyrokowi.
– Tak, tak, poddasz się – uciął bez ceremonii Budik. – A teraz, bracia, głosujmy!
W gwarze, przepychając się w różne strony, zgromadzeni zaczęli głosowanie. Biskupi jeden po drugim podchodzili, by wrzucić gałkę do misy: białą za „niewinny”, czarną za „winny”. Potem policzono głosy, oddzielając równo kule białe i czarne, białe i czarne, białe i czarne, aż ostatnia pozostała bez pary.
Podniesiono ją wysoko do góry. Tłum wstrzymał oddech.
Była czarna jak noc, czarna jak czająca się za progiem ciemność, jak zaraza, którą Kolumba – przyznał to przejęty strachem – sam ściągnął.
Tekst jest fragmentem książki Pauli de Fougerolles „Kroniki Iony. Wygnaniec”:
Ekskomunika. Zostać wykluczonym z Kościoła, z całego chrześcijańskiego świata, oddzielonym od wierzących, nawet aż do śmierci. Najsurowsza z kościelnych kar, zastrzeżona dla najcięższych grzechów. To fatalny upadek dla kogoś, kto wspiął się tak wysoko, tak szybko. Mężowie zebrani w izbie oniemieli, gdy dotarła do nich waga wyroku.
Po chwili duchowni, uświadomiwszy sobie, co się stało, podnieśli krzyk pełen trwogi. Kolumba spojrzał na Brendana. Ból wykrzywił twarz starego przyjaciela, jednak zabrakło czasu, by Kolumba zdołał do niego podejść. Nagle zza grubych drewnianych drzwi dały się słyszeć głosy stronników Kolumby, do których właśnie dotarła wieść o ekskomunice. Tłum z zewnątrz skandował jego imię i napierał na drzwi.
Ponad powszechnym hałasem zagrzmiał jeden wielki głos: „Kolumba!”. To krzyczał Dermot. Najwyższy król parł poprzez ciżbę, rozgarniając ją na boki swą szeroką piersią.
– Ty! – syknął w stronę Kolumby, zbliżając się z twarzą tak czerwoną jak jego królewski płaszcz. – Ty! Z twojego powodu Ainmire chciał przejąć mój tron! Mój tron! Z twojego powodu oni teraz przeciw mnie powstają! – wskazał na drzwi, które odpowiedziały mu takim drżeniem, jakby za chwilę miały się rozpaść. Na twarzy Dermota zagościł wyraz niepewności – co za nierozwaga! przecież wszyscy jego słudzy zostali na dworze.
– Daj im poznać swe miłosierdzie! – powiedział głośno Brendan.
Z początku Dermot spojrzał na niego wściekle. Po chwili jednak oczy zwęziły mu się w namyśle, przechylił lekko głowę.
– Tak – rzekł w końcu. – Tak... Ekskomunika nic nie da.
Krzyk narastał. Budik przyskoczył do Dermota i chwycił go za ramię.
– Panie! Zapominasz się! Właśnie go ekskomunikowaliśmy! Nie możesz tego zmienić...
– Budik! – warknął Dermot. – Zdecydowałem!
– Nie, mój panie! A gdzie prawa boskie? Równie dobrze możemy teraz sami dopuścić się apostazji! Zacznijmy znów czcić Dawnych Bogów, jak czyni to lud! Barłóżmy ze zwierzętami! Niech każdy z nas – ty! ja! – weźmie po siedem żon, niech gwałci niewolnice, niech używa sobie z ladacznicami!
– Budik! Już rzekłem, tak ma być!
– Panie mój! Panie! Jeśli mnie miłujesz... jeśli miłujesz Chrystusa... Zabraniam ci!
– Ty zabraniasz? – Dermotowi nozdrza poruszały się w gniewie. Odchylił się gwałtownie, by dobyć miecza – broń zgrzytnęła w pochwie.
Krąg zebranych rozstąpił się, by dać mu miejsce.
– Tak, Budik, miłuję cię – ton głosu arcykróla był gorący jak rozpalone żelazo. – Ale uważaj! Rzekłem i ten tu człowiek – powiódł mieczem dokoła, aż zatrzymał jego sztych na wysokości oczu Kolumby – ten człowiek powinien paść na kolana, całować czubki mych butów i błagać o litość. Lecz on tego nie zrobi. Nie. Niedoczekanie. Nie on. Nie nasz cudowny, wspaniały, najdroższy Kolumba.
Dermot schował miecz z gniewnym rozmachem, aż żelazo jęknęło.
– A opat ma rację – dodał. – Ekskomunika na nic się nie zda.
Gwałtownym gestem dłoni uciszył pomruk niezadowolenia, który rozległ się pośród zebranych. – Miast ekskomuniki zarządzam wygnanie. – Namyślił się jeszcze chwilę. – Do Dal Riaty.
Tłum znów wstrzymał dech. – Do jakiej Dal Riaty? – spytał twardo Brendan.
– Do Dal Riaty w Kaledonii – odparł król z uśmiechem tak zdradliwym, jak zdradliwe może być ostrze sztyletu. – I jeśli by kiedykolwiek postawił stopę na powrót tu, na tej ziemi, dorwę go i sam wypatroszę.
Pogańska Kaledonia! Daleko za wzburzonym morzem!
Budik tryumfował, ciżba duchownych huczała, przerażony Brendan ledwo stał ciężko oparty o drewniany stół, Kolumbę zaś przeszył lęk i czuł, jakby ziemia, w której miał wreszcie znaleźć wytchnienie, usuwała mu się spod nóg.