Titanic - ostatnia noc morskiego olbrzyma
Wysoko w bocianim gnieździe nowego liniowca Titanic, który należał do towarzystwa okrętowego White Star Line, obserwator Frederick Fleet wpatrywał się w olśniewająco piękną noc. Była spokojna i przejmująco zimna. Na bezchmurnym niebie nie dało się zauważyć księżyca, ale rozświetlało je mocne światło gwiazd. Atlantyk wyglądał jak wypolerowana tafla. Ludzie wspominali później, że nigdy nie widzieli tak gładkiego oceanu.
Mijała już piąta noc dziewiczego rejsu Titanica do Nowego Jorku. Nikt nie miał wątpliwości – był to nie tylko największy, ale także najwspanialszy statek na świecie. Nawet psy towarzyszące pasażerom wydawały się wyjątkowe. John Jacob Astor zabrał ze sobą sukę rasy airedale terrier o imieniu Kitty. Henry Sleeper Harper – pochodzący ze znanej rodziny wydawców – płynął z obsypywanym medalami pekińczykiem Sun Yat-senem. Robert W. Daniel, bankier z Filadelfii, wracał do domu z kupionym niedawno w Wielkiej Brytanii czempionem – buldogiem francuskim. Clarence Moore z Waszyngtonu również wszedł w posiadanie nowych psów, ale pięćdziesiąt par foxhoundów angielskich nie towarzyszyło mu podczas podróży.
Wszystko to nie dotyczyło Fredericka Fleeta. Był on jednym z sześciu obserwatorów na pokładzie Titanica – a obserwatorzy pozostawali całkowicie odcięci od spraw zajmujących pasażerów. Nazywano ich „oczami statku”. Tej nocy Fleet został poinformowany, że ma ze szczególną uwagą wypatrywać gór lodowych.
Do tego momentu wszystko szło dobrze. Zaczął wachtę o dziesiątej wieczorem, wymienił kilka uwag na temat gór lodowych z innym obserwatorem, Reginaldem Lee, który pełnił służbę w tym samym czasie. Jeszcze parę zdań na temat przejmującego zimna... Poza tym raczej się do siebie nie odzywali. W milczeniu wpatrywali się w ciemność.
Wachta dobiegała już końca. Nadal nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Noc, gwiazdy, wyjątkowo dotkliwe zimno i świst wiatru poruszającego olinowanie. Titanic mknął z prędkością dwudziestu dwóch i pół węzła po czarnej, niewzruszonej tafli oceanu. Był 14 kwietnia 1912 roku, za dwadzieścia minut miała nadejść północ.
Nagle Fleet dostrzegł przed statkiem jakiś obiekt – jeszcze ciemniejszy niż ciemność panująca dokoła. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że ma do czynienia z czymś małym (pomyślał, że można to porównać do dwóch złączonych ze sobą stołów), ale z każdą sekundą bryła stawała się większa, a odległość dzieląca ją od statku malała. Fleet trzykrotnie uderzył w znajdujący się na bocianim gnieździe dzwon. Sygnał ten stanowił ostrzeżenie: przed dziobem znajdowała się przeszkoda. Niemal w tej samej chwili Frederick podniósł słuchawkę i połączył się z mostkiem kapitańskim.
– Co widzisz? – usłyszał spokojny głos na drugim końcu linii.
– Płyniemy wprost na górę lodową – odpowiedział Fleet.
– Dziękuję – odparł kurtuazyjnie niewzruszony rozmówca.
Potem nie padły już żadne słowa.
Przez kolejne trzydzieści siedem sekund Fleet i Lee w milczeniu obserwowali zbliżającą się do nich bryłę lodu. Mieli ją na wyciągnięcie ręki, a statek wciąż nie zmieniał kursu. Góra lodowa – wilgotna i połyskująca – wznosiła się wysoko ponad pokładem dziobówki. Obaj wiedzieli, co za chwilę nastąpi. Ale wtedy, niemal cudem, statek zaczął przesuwać się w lewo. Dziób minął przeszkodę z dużą prędkością, a lód otarł się o prawą burtę. Fleet zdawał sobie sprawę, że naprawdę niewiele brakowało.
W tym samym czasie kwatermistrz George Thomas Rowe pełnił wachtę na mostku rufowym. On także nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Miał przed sobą tylko ocean i gwiazdy, poza tym odczuwał wyjątkowo dotkliwe zimno. Przemierzając pokład, Rowe dostrzegł jednak coś, co on sam oraz jego koledzy określali mianem „rozświetlonych kocich wąsów”: maleńkie okruchy lodu, drobne niczym kurz, które w poświacie lamp pokładowych mieniły się miliardami rozbłysków.
Nagle Rowe zauważył, że jakiś dziwny ruch zaburzył jednostajny rytm pracy silników statku. Przypominało to sytuację, gdy statek dość gwałtownie styka się z nabrzeżem przy wejściu do doku. Rowe spojrzał przed siebie – starał się objąć wzrokiem to, co znajdowało się naprzeciw niego. Wydawało mu się, że wzdłuż prawej burty przepływa statek handlowy pod pełnymi żaglami. Dopiero po chwili zrozumiał, że ma przed sobą górę lodową wystającą jakieś trzydzieści metrów nad wodę. Po sekundzie już jej nie było – statek minął ją, odpływając w znajdującą się przed nim ciemność.
W tym samym czasie czterech innych członków załogi Titanica siedziało przy jednym ze stołów w jadalni pierwszej klasy, która znajdowała się na pokładzie D. Ostatni z gości dawno już stamtąd wyszedł i teraz przestronna, biała, urządzona w stylu z czasów Jakuba Stuarta sala pozostawała pusta, jeśli nie liczyć wspomnianej już wcześniej grupy. Tworzyli ją stewardzi, którzy oddawali się uświęconej tradycją rozrywce, cieszącej się popularnością wśród stewardów na całym świecie: na koniec dnia pracy plotkowali na temat pasażerów.
Byli pogrążeni w rozmowie, gdy poczuli lekkie szarpnięcie. Towarzyszył mu dochodzący z oddali ledwo słyszalny zgrzyt. Choć wstrząs nie wydawał się silny, stewardzi natychmiast zamilkli, a przygotowane do śniadania sztućce wydały metaliczny dźwięk.
Steward James Johnson był przekonany, że wie, skąd dobiegł ten dziwny odgłos. Rozpoznał bowiem rodzaj drgań, w które wpada statek, kiedy straci jedną z łopatek śruby. Wiedział też, że takie zdarzenie oznacza powrót do stoczni Harland & Wolff w Belfaście – i mnóstwo wolnego czasu, który można spędzić, korzystając z gościnności portu. Jeden z jego towarzyszy przyznał mu rację i zaśpiewał radośnie: „Jeszcze jeden rejs do Belfastu!”.
W kambuzie przy rufie szef nocnej zmiany piekarzy Walter Belford przygotowywał rogaliki na kolejny dzień (zaszczyt pieczenia bardziej wyrafinowanych ciastek przysługiwał zmianie dziennej). Niespodziewany wstrząs zrobił na Belfordzie zdecydowanie większe wrażenie niż na Johnsonie – być może stało się tak dlatego, że pełna świeżych wypieków blacha wysunęła się wprost na podłogę.
Tekst jest fragmentem książki Waltera Lorda „Titanic. Pamiętna noc”:
Pasażerowie w kabinach odczuli ten sam wstrząs. Starali się go przyrównać do znanych sobie doświadczeń. Margaritha Frölicher, młoda dziewczyna ze Szwajcarii, towarzysząca ojcu w podróży służbowej, została wyrwana ze snu. Jeszcze na dobre się nie obudziła, a jedyne skojarzenie, jakie przychodziło jej na myśl, to promy niezdarnie przybijające do nabrzeża w Zurychu. Kiedy o tym pomyślała, łagodnym głosem powiedziała do siebie:
– Czy to nie zabawne…? Przybijamy!
Z kolei major Arthur Godfrey Peuchen, który właśnie zaczął przygotowywać się do snu, pomyślał o potężnej fali uderzającej w statek. Żona pana J. Stuarta White’a siedziała akurat na brzegu łóżka i wyciągała rękę, żeby zgasić światło, gdy statek zachował się tak, jakby „przeturlał się po tysiącach szklanych kulek”. Lady Gordon, żona lorda Cosmo Duffa Gordona, gwałtownie przebudzona w wyniku wstrząsu, odniosła wrażenie, że „ktoś przejechał przez kadłub potężnym palcem”. Natomiast żona Johna Jacoba Astora pomyślała, że w kuchni doszło do jakiegoś niefortunnego wypadku.
Niektórzy pasażerowie opisywali to szarpnięcie jako naprawdę silne. Pani Caldwell wyobraziła sobie wielkiego psa potrząsającego trzymanym w zębach szczeniakiem. Pani Stephenson wróciła pamięcią do pierwszego złowieszczego wstrząsu zapowiadającego trzęsienie ziemi w San Francisco, ale po chwili uznała, że nie może być aż tak źle. Z kolei pani Appleton, choć prawie nie poczuła uderzenia, usłyszała nieprzyjemny odgłos, jakby w pobliżu ktoś rozrywał kawałek tkaniny... Skojarzyło jej się to z darciem bardzo długiego pasa kretonu.
J. Bruce Ismay, dyrektor zarządzający kompanii żeglugowej White Star Line, który dotychczas beztrosko uczestniczył w dziewiczym rejsie Titanica, podszedł do tego wstrząsu ze zdecydowanie większą powagą. Zerwał się na równe nogi w swym znajdującym się na pokładzie B luksusowym apartamencie, przekonany, że statek musiał się z czymś zderzyć. Nie wiedział jeszcze tylko z czym.
Część pasażerów znała już odpowiedź na to pytanie. George A. Harder i towarzysząca mu żona – młoda para w podróży poślubnej, zajmująca położoną na niższym pokładzie kabinę E-50 – nie zdążyli jeszcze zasnąć, kiedy do ich uszu dobiegł głuchy odgłos uderzenia. Następnie poczuli drgania i usłyszeli „coś w rodzaju przeciągłego zgrzytu” dochodzącego od bocznej strony kadłuba. Pan Harder wyskoczył z łóżka i podbiegł do iluminatora. Za szybą przesuwała się ściana lodu.
To samo przeżył James B. McGough, handlowiec pracujący dla Gimbelów1, ale w jego przypadku wyglądało to znacznie groźniej. Iluminator w jego kajucie był otwarty, skutkiem czego odłamki przesuwającej się wzdłuż statku góry lodowej wpadały do środka. W momencie, gdy nastąpił wstrząs, większość pasażerów Titanica – także pan McGough – zdążyła się już położyć. Czy istniało lepsze miejsce, by spędzić spokojny niedzielny wieczór, niż ciepła i przytulna koja?
Znalazło się oczywiście kilku wytrwałych podróżnych, którzy nie zamierzali się jeszcze kłaść. Jak zwykle większość z nich zebrała się w palarni pierwszej klasy na pokładzie A. Tak jak bywa w podobnych przypadkach, stanowili oni dość różnorodną grupę. Przy jednym ze stołów znaleźli się Archie Butt, doradca wojskowy prezydenta USA Williama Tafta; Clarence Moore, wracający z Europy główny łowczy Chevy Chase Club2; Harry Widener, syn filadelfijskiego magnata tramwajowego, oraz William Carter, jeszcze jeden mieszkaniec filadelfijskiej dzielnicy Main Line3. Mężczyźni kończyli właśnie kolację wydaną przez starego Widenera na cześć kapitana statku Edwarda J. Smitha. Kapitan opuścił ich dość wcześnie, panie udały się już na spoczynek, a oni rozkoszowali się jeszcze ostatnim cygarem. Po chwili stało się jasne, że jest już za późno. W momencie, gdy słabł już zgrzytliwy odgłos ścierającego się z kadłubem lodu, na mostek wpadł kapitan Smith, który dobiegł na miejsce ze swojej położonej obok sterowni kabiny. Na mostku wymieniono kilka szybkich uwag:
– Panie Murdoch, co to było?
– Góra lodowa, panie kapitanie. Dałem dyspozycję: „Ster w prawo na burtę i silniki wstecz”. Chciałem ją opłynąć, ale była za blisko. Nie zdążyłem nic więcej zrobić.
– Zamknąć drzwi awaryjne.
– Są już zamknięte.
Istotnie były zamknięte. Na dole, w kotłowni numer 6, palacz Fred Barrett rozmawiał właśnie z zastępcą drugiego oficera Jamesem Heskethem, kiedy rozległ się dzwonek alarmowy, a nad wodoszczelnymi drzwiami prowadzącymi na rufę rozbłysło czerwone światło. Wtedy rozległ się ostrzegawczy krzyk, a zaraz po nim nastąpił ogłuszający huk zderzenia. Wydawało się, że cała prawa część statku ustępuje pod naporem oceanu. Woda wdzierała się do środka, wirując wokół rur i zaworów; a mężczyźni zdążyli w ostatniej chwili wyskoczyć z zalewanego pomieszczeni – drzwi zatrzasnęły się tuż za nimi Barrett uświadomił sobie, że w miejscu, w którym się teraz znalazł, czyli w kotłowni numer 5, sytuacja wcale nie była lepsza. Pęknięcie poszycia dało się zauważyć także i tam, znajdowało się ono mniej więcej półtora metra nad zamkniętymi drzwiami. Prze otwór wlewał się do środka potężny strumień morskiej wody. Niewiele dalej pomocnik palacza George Cavell próbował wydostać się spod lawiny węgla, który wysypał się z ładowni. Inny paląc wpatrywał się ze smutkiem w wywróconą miskę zupy, którą podgrzewa na rozgrzanej maszynerii. W dalszych, położonych bliżej rufy kotłowniach było jeszcze sucho, ale wszędzie dało się zaobserwować podobne sceny: pośród wszechobecnego harmidru mężczyźni próbowali podnosić się z podłogi i dociekali, co się stało. Nikt jednak nie znał odpowiedzi.
Do tej chwili podróż Titanikiem przypominała piknik. Na nowym statku, który wyruszył w dziewiczy rejs, panowały wspaniałe warunki. W późniejszych wspomnieniach palacz George Kemish zaznaczał, że „to była naprawdę solidna robota, nie to co na starych statkach, gdzie człowiek wypruwał sobie żyły i pracował jak w piekle”. Palacze musieli dbać jedynie o to, żeby należycie napełnić paleniska. Praca ożogami, pogrzebaczami czy grabiami nie była w tym przypadku konieczna. W związku z tym podchodzili oni do swoich zadań dość luźno. Pod tym względem tamta noc nie różniła się niczym od poprzednich. Siedzieli na odwróconych wiadrach oraz żelaznych taczkach, których używali pomocnicy palaczy, i rozmawiali, czekając, aż zmienią ich koledzy z następnej zmiany, trwającej od północy do czwartej rano. “