Splendid Isolation reaktywacja, czyli krajobraz po Brexicie
Ze wszystkich mediów płyną informacje o szoku jakiego doznała Bruksela i rządy kolejnych państw, w tym sam Westminster. Czy jednak można być naprawdę zaskoczonym? W osiemnastowiecznym dziele Adama Andersona Historyczna i chronologiczna dedukcja na temat źródeł handlu pada znamienne zdanie: „Anglia jest wyspą, której granicami jest morze”. Świadomość „wyspiarskości” pozwalała na przestrzeni dziejów grać Wielkiej Brytanii rolę obserwatora wydarzeń kontynentalnych, który angażował się w nie tylko wtedy kiedy miał interes. Przyczyniło się to, nieco niesprawiedliwie, do rozprzestrzenienia opinii o „perfidnym Albionie”. Oczywiście, na przestrzeni dziejów zaangażowanie Londynu w pozostałej części Europy bywało różne, ale swoboda w postaci wyspiarskiego położenia działała tu zarówno w przypadku, gdy Westminster chciał jak i nie chciał się zaangażować.
W końcu XIX w. Wielka Brytania z powodu swej polityki znalazła się na własne życzenie w międzynarodowej izolacji, określanej jako splendid isolation. Ów stan wolnych rąk pomimo komplikującej się sytuacji międzynarodowej był traktowany przez Brytyjczyków jako istotna wartość. Dziś jest podobnie. W obliczu międzynarodowych i wewnętrznych komplikacji Londyn wraca do swego splendid isolation.
Jednak Brexit wpisuje się nie tylko w historię Wielkiej Brytanii. Jeśli ktoś śledził uważnie brytyjskie nagłówki prasowe w ostatnich dwóch miesiącach, to nie mógł mieć wątpliwości, że sytuacja jest poważa. Jeszcze wczoraj Neuropa uspokajała, że głosowanie na Remain powinno przeważyć o jakieś 4-6%. Tymczasem im bardziej „The Guardian”, „The Economist”, „The Independent”, celebryci, politycy, ekonomiści, naukowcy (list brytyjskiego środowiska naukowego do Brytyjczyków) agitowali za pozostaniem, tym bardziej sondaże przechylały się na korzyść Leave.
Zobacz też:
Pewnym oddechem wydawała się być zmiana po śmierci posłanki Partii Pracy Jo Cox. Od początku jednak pozostawałem sceptyczny wobec tej przewagi Remain. Dlaczego? Po pierwsze, była ona bardzo niewielka i oscylowała na granicy błędu. Po drugie, część ankietowanych mogła wstydzić się przyznać do popierania frakcji Leave kojarzonej z nacjonalizmami i wspieranej nie tylko przez UKIP, ale i Britain First. W polskim przekazie medialnym przy okazji informowania o śmierci Jo Cox wskazywano, że zamachowiec krzyczał „Najpierw Brytania”. Nie oddaje to jednak istoty sprawy, bo to zarówno okrzyk, jak i nazwa ugrupowania, którego przekonania podzielał atakujący. Sondaże te nie mogły być zatem wiarygodne.
Należy też zauważyć, że debata publiczna była miałka. Koncentrowano się na emocjach, a nie na faktach. Kilka dni przed referendum główni liderzy kampanii Leave Boris Johnson i Nigel Farage przyznali, że nie mają zielonego pojęcia jak poważne mogą być reperkusje wyjścia z Unii. Mało tego, obaj przyznali, że nie czytali nigdy statystyk dotyczących imigracji. Farage’owi nie przeszkadza to jednak w krytykowaniu wszelkiej imigracji, w tym z Europy Środkowo-Wschodniej, a jednocześnie zatrudnianiu Litwinów do roznoszenia swych ulotek.
Sceptycyzm wobec sondaży należało też żywić biorąc pod uwagę ostatnie wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii. UKIP ma jednego posła w Izbie Gmin, ale nie oddaje to rzeczywistego poparcia dla tej partii w Wielkiej Brytanii. Obowiązujący tam system jednomandatowy bardzo poważnie skrzywił wyniki wyborów. UKIP uzyskała prawie 4.000.000 głosów w wyborach w 2015 roku. W tym samym czasie Szkocka Partia Narodowa z poparciem blisko trzykrotnie mniejszym wprowadziła 56 posłów do parlamentu.
Byłem w Wielkiej Brytanii trzykrotnie, w 2007, 2010 i 2014 roku. Miałem okazję rozmawiać z przeciętnymi obywatelami, a nie politykami czy naukowcami. Fala niechęci, często irracjonalnej, i to nawet w Londynie, była dość silna. Nie mamy zatem do czynienia z chwilowym kaprysem, ale z narastającą od lat falą.
Musimy jednocześnie pamiętać, dlaczego zwołano referendum. Premier David Cameron naprawdę nie chciał opuszczenia Unii Europejskiej. Partia Konserwatywna jest jednak podzielona, a frakcja eurosceptyczna jest w niej silna. Chcąc uniknąć rozłamu partyjnego oraz utrzymania specjalnego statusu Wielkiej Brytanii w ramach Wspólnoty zwołano więc referendum. Premier liczył tym samym na wzmocnienie swojej pozycji w Brukseli oraz w kraju. W pierwszym przypadku to się udało, w drugim już nie. Cameron fatalnie się przeliczył, co jest dziwne, bo sondując sytuację od wielu lat mógł spodziewać się takiego rezultatu.
Jednak wynik referendum to nie jedynie kwestia obawy przed obcym, który odbiera pracę brytyjskim obywatelom. Badania zresztą pokazują, że największe grupy imigrantów to Hindusi czy Pakistańczycy, a zatem przybysze z byłego Imperium Brytyjskiego, oraz Polacy, wśród których bezrobocie jest niskie i dokładają się do sytemu świadczeń społecznych. Poza tym otwarcie rynku pracy było decyzją brytyjską, a nie unijną. Jak to jednak wygląda z punktu widzenia przeciętnego obywatela Zjednoczonego Królestwa?
Od wygranej w wyborach w 2015 roku rząd Camerona podjął serię bardzo niepopularnych i krytykowanych nawet przez liberalne tytuły, jak „The Independent”, cięć w służbie zdrowia i pomocy społecznej. Twarzą i głównym architektem tych oszczędności był minister skarbu George Osborne. Brytyjczycy mieli zatem odczuć serię cięć przy jednoczesnej świadomości, że ich państwo jest płatnikiem netto w Unii Europejskiej (wpłaca więcej niż otrzymuje). Jednocześnie imigrantów pracujących za niższe stawki nie brakuje. Część z nich w dodatku czerpie korzyści z brytyjskiego systemu socjalnego, nota bene zdecydowanie szczuplejszego niż niemiecki czy francuski.
Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!
Politycy wspierających kampanię Remain byli w najlepszym razie letni. Wystarczy spojrzeć na zachowanie Jeremy’ego Corbyna, który jeszcze niedawno wydawał się nową twarzą Partii Pracy, a dziś mówi się już o buncie w jego ugrupowaniu. Przynajmniej część z jego oponentów podnosi głowę jednak przez to, że poparł pozostanie w Unii, a kampania zawiodła. Pozostaniu Wielkiej Brytanii w UE nie pomogła też brytyjska monarchini, która tuż przed referendum pytała o „trzy dobre powody dla których Brytania powinna pozostać w Europie”.
Jakie scenariusze na przyszłość? Rację ma oczywiście większość komentatorów, która mówi, że czeka nas okres chaosu. Wskazują oni, że może się to skończyć rozpadem Unii Europejskiej. To realna groźba. Jednocześnie słyszymy już o konieczności zwołania szczytu). Mowa jest też o potrzebie wypracowania nowego modelu Wspólnoty – zapewne będą się tu ścierały stare już koncepcje Europy Ojczyzn oraz Stanów Zjednoczonych Europy. Nieroztropna polityka w obu przypadkach może doprowadzić do skutków odwrotnych do zamierzonych. We Francji pojawiają się obok eurosceptycznych wiwatów Marie Le Pen opinie, że odpadł główny hamulcowy UE.
Ręce zaciera na pewno Władimir Putin. Dla Rosji podzielona Europa to powrót do koncertu mocarstw, czyli systemu, w którym jej się lepiej operuje. Wbrew oczekiwaniom Nigela Farage’a, Wielka Brytania wcale nie musi się jednak znaleźć w tym koncercie. Co więcej, może się wręcz stać przybudówką izolacjonistycznie nastawionych USA. Dzisiejszy koncert mocarstw to nie gra między Francją, Wielką Brytanią, Niemcami i Rosją. To decyzje podejmowane na szczeblu dużo bardziej globalnym z Chinami, Indiami, a nawet pogrążającą się w kryzysie politycznym Brazylią. Co ciekawe, Rosja, Indie, Brazylia, Chiny i RPA tworzą grupę współpracy gospodarczej BRICS. Podzielona Europa nie może być tu graczem silnym i liczącym się, Rosji będzie zatem łatwo wygrywać spory i uzyskać zniesienie sankcji. Powinno dać to do myślenia polskim nacjonalistom grającym na osłabienie UE i marzącym o jej upadku.
Brexit to także problem dla samej Wielkiej Brytanii. Wiele wskazuje bowiem na to, że obserwujemy proces dezintegracji tego państwa. W referendum z 2014 roku jednym z głównych argumentów za pozostaniem Szkocji w Zjednoczonym Królestwie było to, że proeuropejski Edynburg musiałby się starać o członkostwo w Unii. Teraz ten argument znika. We wszystkich okręgach szkockich wygrała opcja proeuropejska. Nicola Strugeon już zapowiedziała, że Szkocja widzi siebie jako część Europy i będzie wspierać następne referendum niepodległościowe.
Zapominamy jednak o innym problemie, który w ostatnim piętnastoleciu wydawał się martwy – Irlandii Północnej. Również w tej części Wielkiej Brytanii przeważyła opcja proeuropejska. Przewodniczący północnoirlandzkiego odłamu Sinn Fein, która jest drugą siłą w parlamencie Irlandii Północnej tracąc niewiele ponad 3% do Demokratycznej Partii Unionistycznej stwierdził, że Brexit „wyciąga” Ulster z Europy. To jego zdaniem argumentem za zjednoczeniem Irlandii. Irlandia Północna, odcięta, w razie niepodległości Szkocji od Anglii byłaby w trudnej sytuacji. Możliwe również, że na fali europejskich nacjonalizmów odżyłaby również mniej parlamentarna droga rozwiązywania problemu ulsterskiego. Pamiętajmy też o Gibraltarze, który głosował za Remain. Hiszpania już wyszła z inicjatywą, aby go odzyskać. Paradoksu dopełnia fakt, że Kornwalia, która otrzymywała największe dotacje z UE, zagłosowała Leave, ale domaga się od Londynu zabezpieczenia subwencji na rozwój. Tymczasem Londyn zagłosował zdecydowanie za Europą. Pojawiają się już prześmiewcze komentarze, że także stolica powinna ogłosić niepodległość.
Dla Wielkiej Brytanii Brexit to także problem legislacyjny, który może również przyczynić się do dezintegracji tego państwa. Wszystkie części składowe Zjednoczonego Królestwa, włącznie z Walią głosującą za Leave, mają w swe prawa podstawowe wpisany prymat prawa unijnego nad brytyjskim. Każda decyzja Westminsteru w sprawach unijnych musi zatem zyskać akceptację parlamentów krajowych. W razie braku consensusu rozpad jest bardzo realny.
Paradoksalnie jednak rozpad Wielkiej Brytanii nie musi być zły dla Unii Europejskiej. Pierwsze sygnały wskazują, że część istotnych instytucji finansowych zamierza przenieść się do Paryża i Frankfurtu nad Menem. Poza tym jeśli Irlandia Północna i Szkocja opowiedzą się za odłączeniem i powrotem do Unii Europejskiej, to byłoby to bardzo silne wsparcie Wspólnoty. Paradoksalnie zatem może być na korzyść Brukseli granie na dezintegrację Zjednoczonego (jeszcze) Królestwa.
Brexit potwierdził także bardzo silne podziały narodowościowe w samej Brytanii. Wydaje się, że koncepcja brytyjskości, co już wcześniej sugerowało referendum szkockie, poniosła fiasko.
Brexit to także dobitny głos w sprawie zjawiska tzw. „deficytu demokracji” w ramach UE. Obywatele poszczególnych państw nie czują, że mają wpływ na proces decyzyjny w UE. Dochodzi do tego oczywiście nieco wyolbrzymiona sprawa TTIP i brak możliwości odwoływania urzędników unijnych przez obywateli Unii. Z drugiej jednak strony obserwujemy w ostatnich czasach fetyszyzację instrumentu referendum i głosu ludu połączoną z oderwaniem się elit od problemów obywateli. Rządy są zatem przesadnie technokratyczne, a obywatele nazbyt emocjonalni. Zniknął gdzieś instrument balansu. Dochodzi zatem do zjawiska, w którym wbrew opiniom ekonomistów i zaleceniom partii politycznych wyborcy głosują na zasadzie „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Jest to widoczne nie tylko w przypadku państw UE. Kilka dni temu Norwegia przestrzegała Wielką Brytanię przed wyjściem. Kraj ten dwukrotnie odrzucił w referendum członkostwo unijne, a ostatnie sondaże z czerwca 2016 r pokazywały ponad 70% przeciwników członkostwa. Jednocześnie główne partie norweskie są mniej lub bardziej proeuropejskie.
Wszystkie prognozy są póki co wróżeniem z fusów. Nie wolno nam jednak bagatelizować zaistniałej sytuacji, która jest najważniejszym wydarzeniem w Europie od czasu upadku bloku sowieckiego.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz