Paul Grossman – „Dzieci gniewu” – recenzja i ocena
Do grona tych autorów należy również Paul Grossman, amerykański prozaik, którego twórczość cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Jego poprzednie utwory – np. „The Sleepwalkers” i „Brotherhood of Fear” – zapewniły mu na tyle liczną rzeszę fanów, że pomimo obowiązków pracownika naukowego City University of New York nie porzuca on aktywności na niwie pisarskiej. Efektem tego jest najnowsza powieść rzeczonego autora, tym razem osadzona na realiach Berlina początków Wielkiego Kryzysu. To właśnie na tle wydarzeń, które wyniosą do władzy partię nazistowską rozgrywa się zasadnicza intryga tego utworu. Powstała po załamaniu się Cesarstwa Republika Weimarska, państwo o którym zwykło się mawiać, że nikt go nie chciał (nie wyłączając nawet jego elit) stopniowo chyli się ku upadkowi. Narastające napięcie na tle postępującej pauperyzacji znacznej części społeczeństwa, naciski ze strony zwycięzców Wielkiej Wojny w sprawie zachowania tempa spłat reparacji wyznaczonych w Wersalu, niepewność jutra i sytuacji międzynarodowej sprzyja radykalnym ruchom wyrosłym na gruncie socjalizmu: nazistom skupionym wokół Adolfa Hitlera oraz komunistom z Czerwonego Frontu Ernsta Thälmanna. Nieliczni zwolennicy zachowania systemu parlamentarnego (np. w osobie kanclerza Heinricha Brüninga) robią co mogą, aby nie wypuścić władzy z rąk. W obliczu krachu na Wall Street i tąpnięcia gospodarczego na bezprecedensową skalę ich dni zdają się jednak policzone. Tym samym społeczeństwo niemieckie wkracza na ostatnią prostą ku pełnej totalitaryzacji. Kolejne lata mogą już tylko rozstrzygnąć czy będzie to reżim brunatny czy też czerwony.
Centralna osobowość tej powieści – funkcjonariusz berlińskiej Policji Kryminalnej (znanej jako [Kripo]) w osobie Willego Krausa - nie przegapia co prawda tych ogólnych tendencji; skupi się jednak przede wszystkim na swojej pracy. Zwłaszcza, że w niemieckiej stolicy dochodzi do epidemii wywołanej zatrutą kiełbasą. Kraus przemierza zatem miejskie jatki oraz miejsca dystrybucji mięsiwa próbując odnaleźć źródło problemu. Rychło okazuje się, że to zaledwie wstęp do właściwej intrygi znaczonej szczątkami mordowanych dzieci oraz egzemplarzami Biblii z zakreślonymi jej fragmentami. Pogmatwane tropy wiodą wspomnianego policjanta w coraz to mroczniejsze zaułki Berlina, a wśród odwiedzanych lokalizacji nie zabrakło miejsc spotkań coraz popularniejszych, ezoterycznych sekt. Pechowo, Kraus nie może liczyć na zaufanie zwierzchników, którzy zdają się sabotować jego poczynania. Makabryczna sprawa w coraz większym stopniu zajmuje Willego. Ani myśli on porzucać zamiar jej pełnego rozwikłania i konsekwentnie podąża tropem egzaltowanego psychopaty z powodzeniem wpisującego się w panteon indywiduów znanych z kart m.in. „Milczenia Owiec”, „Syreniego śpiewu” czy pamiętnego filmu „Siedem”.
Można śmiało rzec, że atmosfera dominująca w tej powieści wpisuje się w trend realizowany także przez polskich twórców kryminału – np. Marka Krajewskiego („Śmierć w Breslau”) czy Konrada T. Lewandowskiego („Magnetyzer”). Stąd przewaga mrocznej nastrojowości podsycanej szczegółowymi opisami zapyziałych rewirów niemieckiej stolicy, osobliwych kultów i poczucia ogólnej schyłkowości. Z miejsca daje się zauważyć, że autor robi co może, aby ewentualny czytelnik nie zapomniał w jakim momencie dziejowym rozgrywa się niniejsza powieść. Stąd tak wiele odniesień do ówczesnych wydarzeń jak i kultury duchowej oraz materialnej ostatnich lat Republiki Weimarskiej. Co prawda Grossmanowi zdarzyło się popełnić kilka szkolnych błędów (np. rok 1930 określa jako początek dekady lat trzydziestych, Josephine Baker w roku poprzednim nie występowała w Berlinie, a Gdańsk został określony mianem „niemieckojęzycznego miasta Danzig”). Nie rzutują one jednak na ogólnie dobrą jakość tej powieści, która ma szansę przypaść do gustu zarówno wielbicielom twórczości wspomnianych wyżej autorów jak również czytelnikom zainteresowanych historią dwudziestolecia międzywojennego.
Przy konstruowaniu fabuły Grossman najwyraźniej starał się uniknąć nadmiernej wielowątkowości, koncentrując się przede wszystkim na dochodzeniu podjętym przez wykreowanego przezeń bohatera. Język użyty w tej powieści jest klarowny, wyzbyty przesadnej kwiecistości (co przytrafia się niekiedy wspomnianemu wyżej Konradowi T. Lewandowskiemu) choć zarazem nie pozbawiony co najmniej kilku błyskotliwych refleksji snutych przez Krausa. Główny bohater przekonuje zresztą swoją charakterologiczną spójnością oraz lekko cynicznym poczuciem humoru. Zdawać by się mogło, że to standard dostrzegalny już na wczesnym etapie rozwoju czarnego kryminału (by wspomnieć chociażby bohaterów Chandlera). Widać jednak, że dobre wzorce (a do tego umiejętnie zastosowane) wciąż zachowują pełnię swojej rozrywkowej nośności. Toteż koneserzy wspomnianej chwilę temu konwencji podczas lektury „Dzieci gniewu” z dużym prawdopodobieństwem nie doznają zawodu; podobnie zresztą jak i ci spośród czytelników, którzy po tego typu utwory zwykli sięgać co najwyżej od czasu do czasu.