Operacja „Barbarossa” - tramwaj do Moskwy
W odległości jednego przystanka tramwajowego od Moskwy, na drugim brzegu Wołgi rozpościerała się Starica. To było piękne, stare, rosyjskie miasto, od którego na odległość pachniało nieprzemijającą chwałą i wielkością carskiej Rosji. Nad dachami domów wznosiły się liczne kopuły prawosławnych cerkwi, przyprószone śniegiem. Miało się wrażenie, że otwory okienne dzwonnic patrzą przez rzekę mrocznym i nieprzyjaznym okiem.
Fisher wiózł nas trzech – Kramera, Kagenecka i mnie. Jechaliśmy tą samą drogą, którą szliśmy na Wasiliewskoje. Mijaliśmy wsie, które braliśmy szturmem i przejeżdżaliśmy obok mogił naszych towarzyszy broni, rozsianych na poboczach dróg. Ponieważ intensywny ruch na drodze zamienił szlak w twardo ubitą masę śniegu, nawierzchnia okazała się bardzo śliska i przebycie osiemdziesięciu kilometrów zajęło nam prawie dwie godziny.
Opel z gruchotem przejechał po balach drewnianego mostu, zbudowanego na Wołdze przez naszych saperów. Z urwistego brzegu zwisały wielkie czapy śniegu, jakby gotowe w każdej chwili runąć w dół, a złowieszczo czarna rzeka wolno toczyła zderzające się ze sobą, pojedyncze kawałki kry. Już niedługo przestaną dryfować z prądem i kra w zakolach rzeki zacznie łączyć się w większe kawałki, aż stopniowo pokryje całą powierzchnię wody. Wraz ze spadkiem temperatury lód będzie się stawał coraz grubszy, powoli będzie pożerał rzekę i w końcu zniknie nawet cienki, wodny przesmyk pośrodku jej biegu. Wtedy Wołga będzie skuta lodem od brzegu do brzegu. Wciąż będzie niestrudzenie toczyć swe wody, ale tym razem ukryte pod potężnym, lodowym pancerzem o grubości metra do półtora. Potem wiatr będzie zamiatać rzekę śniegiem, aż w końcu zasypie ją szczelną czapą bieli tak, że Wołga prawie zniknie z otaczającego ją krajobrazu.
W promieniach skąpego, zimowego słońca, które nie dawało ciepła, śnieg pobłyskiwał matowym światłem. Widok rozpościerającej się przed nami bezkresnej przestrzeni tchnął dziwnym spokojem tak, że oczarowało to nawet niezbyt sentymentalnego Kramera.
– Jak dziwnie… – odezwał się z zachwytem. – Mam wrażenie jakbym znajdował się gdzieś bardzo daleko od całej tej wojny. Jakby poprzednie pięć miesięcy nigdy nie istniało, a wszystko, przez co musieliśmy przejść, nigdy się nie wydarzyło. Czuję się jak dezerter.
– Pierwszy raz, odkąd cię znam, mówisz jak normalny człowiek – powiedziałem.
– Ależ co pan ma na myśli, doktorze? – nienaturalny dla niego, liryczny nastrój, natychmiast z niego wyparował. – Że niby do tej pory nie byłem człowiekiem?
– Dokładnie tak, mój drogi Kramer – odpowiedziałem szybko, czując, że wreszcie nadarza się okazja do wypowiedzenia tego, co już od dawno miałem na końcu języka. – Do tej pory nigdy nie odbierałem ciebie, jako istoty z krwi i kości, zawsze jawiłeś mi się, jako bezduszna maszyna do zabijania. Twój sposób myślenia nigdy, nawet na krok, nie oddalał się od wyznaczonej musztrą linii. Myślę, że nigdy nie rozumiałeś i nie ceniłeś prawdziwego poczucia braterstwa broni. Zawsze byłeś na tyle zajęty polerowaniem sukcesu swojego oficerskiego ego, że nijak nie miałeś już czasu na to, by po prostu być człowiekiem.
Po jego oczach widziałem, że moje słowa działają na niego jak uderzenia młota, ale żelazna, wewnętrzna dyscyplina nie pozwalała dojść do głosu fali wzbierających uczuć. Wydusił tylko z siebie:
– Dziękuję panu, doktorze, za te słowa. Przynajmniej były szczere. Teraz wiem, jakie pan ma o mnie zdanie.
Zjechaliśmy z mostu i z niejakim trudem wspięliśmy się po wyjeżdżonej, oblodzonej drodze na niewielki pagórek, przed samym miastem skręciliśmy w lewo i potoczyliśmy się po równinie w stronę lotniska.
Samolot dla Kramera pojawił się szybciej, niż oczekiwaliśmy. To był stary, transportowy Junkers-52, który miał wracać na zachód tego samego ranka. Mieliśmy szczęście – w samolocie znalazło się wolne miejsce. Krótko pożegnaliśmy się z Kramerem, którego okutaliśmy w koce na czas długiego lotu. Staruszek Junkers zaryczał silnikami, rozpędził się po zaśnieżonym polu, potem jakby z niechęcią oderwał się od ziemi i nie nabierając wielkiej wysokości, zaczął oddalać się w stronę Niemiec.
Życie w Luftwaffe toczyło się jakby na innej planecie. Był to świat jakichś niepojętych luksusów, szczególnie w porównaniu ze skromniutką piechotą, gdzie bogactw było tyle, ile żołnierz mógł sam przytaszczyć na własnych plecach. Wywarło to na nas kolosalne wrażenie.
Wszyscy oficerowie Luftwaffe mieli bajeczną możliwość spania na prawdziwych łóżkach, byli zaopatrzeni we francuskie likiery i koniaki i regularnie otrzymywali czekoladę, która stanowiła regulaminową część ich dziennych racji, zawierała specjalne środki pobudzające i dawała organizmowi prawdziwego kopa. Co najważniejsze, każdy z lotników posiadał pełen komplet zimowego umundurowania. Nie ma się więc czemu dziwić, że ci bujający w obłokach dżentelmeni mogli śmiać się z życia i żartować z wojny! Nie bez podstaw uważali, iż jest to zupełnie zrozumiałe, że zajmują bezsporne, pierwsze miejsce w hierarchii ważności wszystkich rodzajów wojsk. Mnie jednak powaliło na kolana coś innego. Jak wiadomo – świat jest mały, ale świat pilotów, o czym mogłem się naocznie przekonać, był wręcz mikroskopijny. Zdecydowaliśmy się zjeść obiad w ich wspaniałej stołówce i całkowicie ulegliśmy czarowi tych szalonych i pełnych życia młodzieńców, którzy znali absolutnie każdego, kto służył w jednostkach bojowych Luftwaffe.
Brat Kagenecka? Oczywiście, znają go! Cały czas w Afryce. Walczy po dżentelmeńsku, jak przystoi prawdziwemu rycerzowi przestworzy. Wszystko u niego w porządku. Od czasu jak przeniesiono go z Europy do Afryki zestrzelił już ponad siedemdziesiąt samolotów. Wszystko to z radością, jeden przez drugiego, opowiadali Kageneckowi i naturalnie musiał po tym nastąpić toast za lotników. A potem jeszcze jeden – za te ciamajdy z piechoty.
– Drogi kolego, nie wziąłbym pana roboty za całe złoto Rosji – szczerze powiedział mi lekarz jednej z eskadr. – Wolę moich pilotów. Ci kolesie żyją w tak bajecznych warunkach, że nigdy nie chorują. A jeśli się zdarzy, że któregoś zestrzelą Rosjanie i wyskoczy na spadochronie nad ich terytorium, to i tak jest to równoznaczne ze śmiercią – z powrotem już nigdy nie wracają. W każdym przypadku, żywi czy martwi, nie robią mi żadnych kłopotów. Prawdziwie dżentelmeńskie podejście.
Niezbyt przekonywująco próbowałem wypowiedzieć się w obronie mojego zajęcia, tłumacząc, że służba w piechocie także ma jakieś plusy. Chyba nigdzie indziej nie ma tak silnych więzów braterstwa między żołnierzami, jak u nas.
– Lepiej będzie przyjacielu, jak zostanę sobie w swojej eskadrze – uśmiechnął się rozbrajającą szczerością lotniczy medyk i skłonny byłem się z nim zgodzić.
Kageneck nawiązał do sytuacji pod Moskwą – piloci byli przecież pierwszymi, którzy zawsze widzieli ruchy wojsk na ziemi, tak naszych, jak i rosyjskich. Powiedzieli nam, że najbardziej wysunięte z naszych oddziałów znajdowały się w niektórych miejscach piętnaście kilometrów od Kremla, czyli w dosłownym sensie stały u bram miasta. Oczekiwano, że nasza finalna operacja zaczepna będzie przeprowadzona w przeciągu tygodnia.Pilot samolotu zwiadowczego, piwnooki wesołek znad Renu, dodał:
– Wszystko wygląda jak przygotowanie do silnego uderzenia. Na pierwszą linię podciąga się ogromną ilość kolumn zaopatrzeniowych z amunicją i żywnością, a nasze jednostki na południe od Moskwy w zasadzie cały czas atakują.
Tekst jest fragmentem książki Heinricha Haapego „Przystanek Moskwa”:
– A co robią Rosjanie? – zapytał Kageneck.
– Muszę was zasmucić – odpowiedział inny lotnik, krępy frankfurtczyk pilotujący myśliwca. – Ze wschodu jeden za drugim ciągną do Moskwy eszelony z wojskiem. Oczywiście nie wiemy, co te jednostki są warte, ale jednak zawsze to jakieś wojsko…
Następnego ranka w Staricy przypadkowo natknęliśmy się na znanego Kageneckowi starszego sierżanta z osiemdziesiątej szóstej dywizji. Kageneck wojował we Francji w składzie tej dywizji i znał wielu jej oficerów. Jego znajomy mówił nam, że jego jednostka minęła już Klin, wyszła na linię kolejowa Kalinin-Moskwa i zbliża się bezpośrednio do stolicy Rosji.
– W jakim stanie jest droga na Klin? – zainteresował się Kageneck.
– W całkiem dobrym, panie poruczniku.
– Sądzę, że powinniśmy wracać właśnie tą drogą – zwrócił się do mnie Kageneck. – Chciałbym jeszcze wpuścić oko do starych znajomych.
Po śniadaniu w wystawnej stołówce Kageneck oznajmił, iż wydębił od pilotów kanister doskonałej, wysokooktanowej benzyny i dzięki temu moglibyśmy za parę godzin być na pierwszej linii, niemalże w samej Moskwie.
– Myślę, że powinniśmy zrobić błyskawiczny „nalot” na stolicę – dodał z łobuzerskim uśmieszkiem.
– A skąd mam wiedzieć, że nie zachce ci się wpaść do jakiegoś kina w Moskwie, jak już będziemy tak blisko?
– Spójrz na to z innej strony, Heinz – z udawaną powagą odrzekł Kageneck. – Stąd mamy do Klina około osiemdziesięciu kilometrów. Stamtąd do naszego batalionu jest dużo bliżej niż z Klina do Staricy. W konsekwencji, jeśli pojedziemy do Klina, zbliżymy się do naszego batalionu. To z kolei znaczy, że będziemy bliżej, niż siedząc tutaj.
– To taka sama piękna logika, jaka przyświecała ci, gdy zaaranżowałeś nielegalną wizytę twojej żony w Prusach Wschodnich. W efekcie ledwie wywinąłeś się wtedy od kary.
– To nie jedyny efekt tamtej wizyty. Żona na dniach oczekuje dziecka.
– Żartujesz! Nie miałem o tym pojęcia! Szczerze gratuluję, brachu! Z radością ścisnąłem rękę mojego kolegi i roześmiałem się:
– Coś mi się wydaje, że ile razy upuszczasz kanapkę, to pada masłem do góry. Cóż, złóżmy zatem nieoficjalną wizytę w Klinie!
Do Klina dojechaliśmy jeszcze przed dziesiątą rano. W bagażniku samochodu radośnie postukiwały pożegnalne prezenty od Luftwaffe: tuzin butelek koniaku, piętnaście tabliczek czekolady ze „szprycą”, cygara, papierosy i cała torba najróżniejszych, deficytowych medykamentów. Lotnicy zachowali się w stosunku do biednej i wymęczonej piechoty jak prawdziwi ojcowie chrzestni, my zaś czuliśmy się trochę niezręcznie, gdyż nie mieliśmy nic, czym moglibyśmy się godnie odwdzięczyć za te istne dary niebios. Co prawda, uczucie to nie męczyło nas zbyt długo i przeszło po kilku łykach brandy, którą napoili nas na drogę piloci.
W Klinie panował ogromny i wręcz masowy optymizm. Od razu obwieszczono nam triumfalnie, iż główne i ostateczne uderzenie na Moskwę rozpocznie się dosłownie w przeciągu kilku dni. Duch bojowy w oddziałach osiągnął zenit, każdy żołnierz był święcie przekonany, że miasto padnie jeszcze przed końcem roku. Jak grzyby po deszczy wyrastały wszędzie składy z amunicją i żywnością. Najbardziej odpowiednie pozycje wyjściowe do natarcia w razie konieczności po prostu zdobywano, wypychając z nich Rosjan. Wiele oddziałów poniosło znaczne straty od odmrożeń, lecz jednostki piechoty i dywizje pancerne wciąż zachowały całkiem wysokie zdolności bojowe. Nasi żołnierze dowiedli, że śnieg, deszcz, błoto i mrozy nie są w stanie ich zatrzymać. Mimo wielkich trudności doszli jednak do Moskwy i teraz miasto musi paść.
Tekst jest fragmentem książki Heinricha Haapego „Przystanek Moskwa”:
Okazało się, że osiemdziesiąta szósta dywizja, którą przyjechaliśmy odwiedzić, zajmuje pozycje nie tak znowu daleko od naszych – stali za nami, na linii kolejowej, w pół drogi do Kalinina. Na miejscu zamiast nich spotkaliśmy pododdziały pierwszej dywizji pancernej, której drugiego października oczyszczaliśmy drogę koło jeziora Szczucze. Powiedziano nam, że inne jednostki dziewiątej armii – sto szósta dywizja piechoty oraz piąta i jedenasta dywizja pancerna grupy Hotha – były właśnie tymi, które znajdowały się piętnaście kilometrów od Moskwy. Były to najdalej wysunięte w stronę Moskwy jednostki niemieckie. Sto szósta dywizja zajmowała pozycje wzdłuż głównej drogi z Klina na Moskwę, dlatego zdecydowaliśmy, że przeskoczymy jeszcze jeden „niewielki”, sześćdziesięciokilometrowy odcinek i odwiedzimy ich.
Gdy ruszyliśmy w drogę zaczął padać gęsty śnieg. Niebo miało kolor szarego ołowiu i widoczność była bardzo ograniczona. Wokół panowała zupełna cisza, zupełnie jakby wszystkie elementy krajobrazu odgrodziła dźwiękoszczelna ściana. Nawet odgłos pracy silnika naszego Opla stał się jakby niższy i mniej głośny. Odnosiło się wrażenie, że w powietrzu unosi się dziwna i ledwie dosłyszalna muzyka, coś na kształt złowieszczego, tęsknego i pełnego wyczekiwania tonu płynącego prosto z atmosfery. Zarówno Kageneck, jak i ja, doświadczyliśmy nie tyle dziwnego, co wręcz mistycznego i przygniatającego przeczucia, iż oto nadchodzą niewiarygodne wydarzenia, które wstrząsną naszym małym światem, ale wciąż jeszcze ukryte są przed nami pod mroczną zasłoną ołowianego nieba.
Wydawało nam się, że wszystkie detale krajobrazu uparcie dają nam do zrozumienia, iż jesteśmy coraz bliżej i bliżej Moskwy – miasta, o którym tyle razy myśleliśmy podczas naszych niekończących się marszów, miasta-legendy, chronionego siedmioma pieczęciami i miasta, które teraz samo zdawało się ku nam kroczyć. To było dziwne uczucie i w pewien sposób budzące strach, ale wydawało nam się, że nieprzejrzana śnieżna zasłona nagle się podniesie i oto Moskwa rozpostrze się wprost przed nami. To było tak, jakbyśmy w końcu zbliżali się do samego, miarowo bijącego serca gigantycznego rosyjskiego niedźwiedzia.
Zobaczyliśmy, że od drogi zaczynają teraz odchodzić na boki mniejsze dróżki, przy których pojawiają się niezbyt jeszcze gęste szeregi domów. Potem zaczęły pojawiać się duże, podobne do baraków zabudowania z nieodłącznymi, wielkimi portretami Stalina i Lenina na fasadach. Między domami z drewnianych bali coraz częściej widniały kłócące się z ich architektonicznym stylem, piętrowe, murowane budynki szkół. A wokół – żywego ducha. Wiele obiektów było gruntownie zniszczonych bezpośrednimi trafieniami. W niektórych miejscach po domach pozostały tylko ogromne leje, otoczone wianuszkami gruzów. Było to nieme świadectwo masowych nalotów bombowych lub silnego, skoncentrowanego ognia artylerii. Od razu na pierwszy rzut oka było widać, iż ocalałe domostwa są całkowicie opustoszałe. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy – wszyscy uciekli. Nie było widać nawet kotów czy wałęsających się psów.
Śnieg zasypał wszystko dookoła: drzwi, okna do samych parapetów i budynki gospodarcze. Od czasu do czasu natykaliśmy się na nasze wojskowe drogowskazy i namalowane na nich zakodowane symbole utwierdzały nas w przekonaniu, że jak dotąd, posuwamy się we właściwym kierunku. Ponadto Fisher jechał teraz po świeżych śladach dwóch ciężarówek, które powinny być gdzieś niedaleko przed nami.
Dookoła panował spokój i cisza – było wręcz za spokojnie – ale najbardziej przyprawiającą nas o dreszcze myślą było to, że wystarczy jeszcze piętnaście minut jazdy takim tempem i możemy znaleźć się w samej Moskwie. Kolejne piętnaście – i może wylądujemy na Placu Czerwonym lub pod murami Kremla! Minęliśmy kilka niemieckich samochodów zaparkowanych przed jakimś budynkiem, który z bliska okazał się być punktem dowodzenia pułku. Podjechaliśmy bliżej i także zaparkowaliśmy przed wejściem.
Pojawili się dwaj niemieccy oficerowie. Nie mogliśmy rozpoznać ich stopni, gdyż na mundury mieli narzucone ciężkie, zimowe płaszcze bez dystynkcji. Spojrzeli na emblemat naszej dywizji, wymalowany na samochodzie i gdy Kageneck opuścił szybę w swoich drzwiach, malutki tłuścioszek z wesołymi, przymrużonymi oczkami zapytał:
– No i dokąd to, ciekaw jestem, podążacie?
– Do Moskwy – bez zająknięcia odpowiedział Kageneck.
– Ha! Zupełnie jak my! Ale może na wszelki wypadek poczekacie na nas? – niskim, przygłuszonym głosem, trochę złośliwie, zasugerował drugi z nich, wysoki i wysuszony typ.
– Wygląda na to, że jesteśmy we właściwym miejscu i w towarzystwie właściwych ludzi! – wykrzyknął Kageneck, nie zmieniając swego żartobliwego tonu. – Nie chcielibyście może nam podpowiedzieć, gdzie się konkretnie znajdujemy? Coś mi się wydaje, ze zgubiliśmy trop, po którym jechaliśmy.
– To bardzo proste – ochoczo odpowiedział grubasek i ręką w ciepłej, skórzanej rękawicy ukazał nam, w jakim kierunku powinniśmy patrzeć. – Tam i tam, trochę z lewej i trochę z prawej strony drogi siedzą Ruscy, a na wprost nas – o, tam – jest przystanek tramwajowy do Moskwy. Gdyby nasi żołnierze przypadkowo nie rozwalili tramwaju, moglibyście bezpłatnie przejechać się prosto do miasta. Stąd mamy raptem szesnaście kilometrów do stolicy. Jednak na waszym miejscu nie próbowałbym jechać Oplem po torach tramwajowych. Po pierwsze, pod śniegiem nie zauważycie nawet szyn a po drugie, możecie spotkać dużo więcej Ruskich, niż się spodziewacie. Ale jeśli będziecie mieli sposobność odwiedzić nas, powiedzmy, za siedem dzionków, to dojedziecie tą drogą prościutko do Placu Czerwonego.
– Jest pan o tym absolutnie przekonany? – zapytał Kageneck.
– Mniej więcej. Hitler ma umowę ze Świętym Piotrem. Jak sami widzicie, z każdym dniem robi się coraz cieplej, a nie coraz chłodniej. Jak tak dalej pójdzie, to na czas ostatecznego szturmu będziemy mieli odpowiednie warunki pogodowe.
Wyciągnąłem spod siedzenia przygotowaną na wszelki wypadek butelkę koniaku.
– Ponieważ sami, niestety, nie możemy uczestniczyć w waszym wejściu do Moskwy – powiedziałem całkiem uczciwie – pozwólcie,
że wręczę wam tę oto butelczynę, abyście wypili za nasze zdrowie, jak już będziecie na Placu Czerwonym.
Na kilka sekund obaj oficerowie stracili dar mowy. Następnie rozległ się niski głos chudzielca:
– Drodzy panowie! Nie jestem pewien, czy możemy przyjąć od was tak bezcenny dar! Jesteśmy tylko nieszczęsnymi frontowymi świniakami, zupełnie nieprzyzwyczajonymi do koniaku. Nasze żołądki mogą być za słabe na taki napitek.
– Dokładnie tak samo, jak u nas – odrzekłem. – Ale takim koniakiem gościli nas nasi sławni koledzy z Luftwaffe, więc nie mogliśmy odmówić. Może wsiądziecie do samochodu, póki sobie rozmawiamy?
Fisher wysiadł z Opla i pospieszył skryć się przed chłodem w dyżurce sztabu, podczas gdy nasi dwaj nowi znajomi z widocznym zadowoleniem usadowili się w środku.
Dalsza dyskusja przebiegała w daleko luźniejszym tonie i zaczęliśmy wymieniać się najważniejszymi dla nas informacjami. Byli niesamowicie zaskoczeni faktem, iż mieliśmy u siebie tylko jeden jedyny przypadek odmrożenia na cały batalion. U nich na odmrożenia różnego stopnia cierpiało dwadzieścia pięć procent ogólnej liczby żołnierzy. Z zimowym umundurowaniem sytuacja była podobna – do tej pory go nie otrzymali.
Tekst jest fragmentem książki Heinricha Haapego „Przystanek Moskwa”:
– Toż to jakieś zwykłe świństwo! – oburzał się chudzielec. – O naszym marszu do przodu, o sukcesie czy tez porażce decyduje teraz słupek rtęci! Dobrze jeszcze, że mamy takich wspaniałych, wytrzymałych i mało kapryśnych ludzi. Ale powiadam wam, w tej chwili wszyscy myślą tylko o tym, żeby jak najszybciej wziąć Moskwę i zająć ciepłe kwatery! W rozumowaniu żołnierzy upadek Moskwy będzie równoznaczny z zakończeniem wojny.
Beztroski i wesoły ton rozmowy zniknął bezpowrotnie. Teraz roztrząsaliśmy tylko to, co siedziało nam w głowach.
– A teraz mamy to nieoczekiwane i na pewno niezbyt trwałe ocieplenie – kontynuował chudy. – Tak… Wojnę po prostu trzeba zakończyć przed Bożym Narodzeniem… Wyobraźcie tylko sobie! – mówił zdenerwowanym głosem, w którym przebijała rozpacz. – Moskwa! Oto ona, tuż pod naszym nosem! Można kamieniem dorzucić. Jeszcze jeden skok – i jesteśmy! I wszystko się zakończy. W tej chwili absolutnie nie stać nas na najmniejsze opóźnienie, na jakikolwiek brak zdecydowania! To by było równoznaczne z dobrowolnym wyrzeczeniem się własnego zwycięstwa!
– No, dobrze już, Walter – uspokajająco odezwał się grubasek. – Za bardzo dramatyzujesz. Moskwę musimy brać z zimną krwią.
– Tak, dopóki nie nadejdą prawdziwe mrozy – nie poddawał się Walter – inaczej jest ryzyko, że wszyscy będziemy bardzo chłodnokrwiści w dosłownym znaczeniu tego słowa! Widzicie, o co chodzi? – gwałtownym ruchem obrócił się w naszą stronę. – Znowu nawiązujemy do tego, o czym przed chwila mówiłem. Temperatura i zima! O naszych sukcesach decydują wskazania termometru!
– No i dobra – rzekł na koniec grubasek. – Pora wracać, zanim się tu wszyscy popłaczemy.
Bez entuzjazmu wygramolił się z samochodu, nie zapominając o pochwyceniu, tym razem bez dodatkowych ceregieli, podarowanej przez nas butli koniaku.
– Nie zapomnijcie wpaść do nas do Moskwy. Z wielką przyjemnością pokażemy wam miejscowe osobliwości. Zanim tu wrócicie, będziemy już wykwalifikowanymi przewodnikami.
Pożegnawszy się, grubas i chudzielec udali się w kierunku dyżurki. Płatki śniegu momentalnie oblepiły skórę ich odtajałych w cieple samochodu płaszczy. Zanim zniknęli mi z oczu, zdążyłem zauważyć, jak na tle ołowianego, rosyjskiego nieba grubasek dumnie wymachuje do kogoś butelką koniaku. Gęsto padający śnieg momentalnie zasypywał ślady dwóch oficerów i widać było, jak znikają dosłownie w oczach.
Dookoła wciąż wisiała ta sama, martwa i gniotąca psychikę, cisza. Na wprost przed nami wyraźnie widać było okap przystanku tramwajowego, od którego słupy trakcji elektrycznej milczącym rzędem wskazywały kierunek, w którym leży wielkie miasto, skryte teraz przed nami za szczelną zasłoną wirującego śniegu.
– Chodźmy rzucić okiem na to ustrojstwo – zaproponował Kageneck. – Gdy wrócimy do siebie, będziemy mogli powiedzieć Neuhoffowi, że byliśmy o jeden przystanek tramwajowy od Moskwy.
Ostrożnie ruszyliśmy w kierunku kamiennej wiaty. Dookoła nas – najmniejszego ruchu. Weszliśmy pod dach i w milczeniu utkwiliśmy oczy w drewniane ławki, na których siadywało tysiące moskwiczan w oczekiwaniu na pobrzękiwanie i metaliczny szczęk tramwaju jadącego do nich z centrum stolicy.
Do jednej ze ścian przytwierdzona była skrzynka wykonana z drewna. Zanurzyłem w niej rękę i wyciągnąłem garść pokasowanych biletów tramwajowych. Oglądając je, rozpoznaliśmy wydrukowane cyrylicą słowo „Moskwa”, które teraz już potrafiliśmy przeczytać po rosyjsku.
Powoli, cały czas zachowując zdwojoną ostrożność, wróciliśmy do naszego samochodu. Tylko raz Kageneck przerwał ciszę, mówiąc za nas obu:
– To na pewno tylko sen… A niech mnie… Damy sobie z tym radę? Fisher wykręcił samochodem i potoczyliśmy się z powrotem po zupełnie białej drodze.
A śnieg zaczął walić jeszcze bardziej.