Most III. Operacja, która nie mogła się udać
Most III – zobacz też: Kedyw - elitarne oddziały Armii Krajowej
Pierwszą częścią operacji był przerzut skompletowanego materiału z Warszawy do Tarnowa. Przeprowadzenie tej akcji powierzono oficerowi wydziału lotniczego KG AK majorowi Bolesławowi Dorembowiczowi. Elementy pocisku miały zostać dostarczone samochodem przez osobę niezwiązaną z ruchem oporu, która nie będzie świadoma zawartości transportowanego ładunku. Za odpowiednim wynagrodzeniem kierowca zgodził się wykonać tajemnicze zlecenie. Najważniejsze części rakiety umieszczono w dwóch butlach tlenowych. Wycięto w nich dna, ukryto materiał, a następnie starannie zalutowano i zamalowano farbą. Tak przygotowane skrytki ułożono obok kilku normalnych butli i wysłano do Tarnowa. Nietypową przesyłkę konwojował chorąży Marian Dembicki. Wprawdzie niemieckie posterunki kilkakrotnie zatrzymywały ciężarówkę, ale rutynowe kontrole niczego nie ujawniły i szczęśliwie dotarła ona na miejsce przeznaczenia.
Samolot aliantów, który miał odebrać części rakiety, należało przyjąć skrycie przed wrogiem. Do ubezpieczenia obszaru lądowiska w okolicach wsi Przybysławice wyznaczono sześć plutonów – w sumie 210 ludzi. Zadaniem każdego z nich była obrona określonego kierunku z wyznaczonej zawczasu strefy.
W promieniu 700–800 metrów od ustalonego miejsca lądowania znajdowało się siedem niemieckich posterunków, w których przebywało 130 żandarmów dysponujących bronią maszynową, samochodami i motocyklami. W odległym o 30 km Tarnowie stacjonował dodatkowo silny garnizon liczący kilka tysięcy osób.
Pierwotnie ustalony termin przylotu płatowca trzeba było przesunąć z powodu trwających kilka dni opadów. Powierzchnia lądowiska rozmokła, wobec czego należało poczekać na dogodniejsze warunki atmosferyczne. Pogoda poprawiła się 16 lipca. Łąki szybko schły. Według oceny przydzielonych do akcji pilotów, teren nadawał się już do lądowania.
Wówczas nawiązano łączność z Brytyjczykami we włoskim Brindisi. Części rakiety przetransportowano z kryjówki w Tarnowie w pobliże lądowiska. Przyjechały tam również osoby, które miały odlecieć z kraju oczekiwanym samolotem.
Opracowano też system sygnalizacyjny, organizując w nocy posterunki na potencjalnie zagrożonych kierunkach. Patrole pełnił zespół niebudzący większych podejrzeń: dwaj starsi gospodarze liczący 60-70 lat oraz jeden chłopiec.
Tuż pod nosem okupanta
W międzyczasie do sztabu Inspektoratu AK w Tarnowie dotarła informacja, że posterunek Policji Granatowej z Wietrzychowic przekazał żandarmerii niemieckiej w Radłowie meldunek o planowanym na lipiec zrzucie broni dla partyzantów. Miało do niego dojść na łąkach Jadownik Mokrych, a więc w pobliżu ustalonego lądowiska. Niemcy rozmieścili więc w okolicy kilka pododdziałów policji. W oddalonej o około 3 km miejscowości Wał Ruda zakwaterował oddział konnej żandarmerii liczący około 100 ludzi. W Radłowie ustawiono też stację nasłuchu radiowego.
W rejon lądowiska przybyła również stuosobowa kompania obsługi Luftwaffe, uzbrojona m.in. w trzy szybkostrzelne działka przeciwlotnicze. Żołnierze ci urządzili lotnisko polowe dla samolotów rozpoznawczych. Wkrótce wylądowały tam dwie jednostki obserwacyjne Fieseler Fi-156 „Storch" oraz jedna węgierska, która uległa wypadkowi.
Wobec gwałtownie pogarszającej się sytuacji taktycznej, dowódca akcji pułkownik Stanisław Musiałek-Łowicki ps. „Mirosław" powziął decyzję, że zadanie musi zostać bezwzględnie wykonane, w razie konieczności przy użyciu siły.
Na godzinę przed lądowaniem brytyjskiego samolotu, niemiecka kompania obsługi – zakwaterowana zaledwie 500 metrów od lądowiska – miała zostać związana walką. Samoloty Fieseler, gdyby znajdowały się na lotnisku, należało spalić. Zadania te powierzono oddziałom poruczników Jana Gomuły ps. „Jawor" i Władysława Bysieka ps. „Morena".
W wypadku ściągnięcia przez Niemców dodatkowych sił, ubezpieczenia miały wiązać je ogniem na czas przyjęcia i odesłania samolotu. Zakładano, że przy poprawnym wykonaniu wszystkich czynności maszyna nie powinna znajdować się na lądowisku dłużej niż 10-15 minut, a ewentualna walka z przeciwnikiem trwać około godziny.
Pomimo niesprzyjających okoliczności dowództwo AK zdecydowało się więc na przeprowadzenie niezwykle ryzykownej akcji, której nadano kryptonim „Most III”.
Zawsze może być gorzej
23 lipca kapitan Włodzimierz Gedymin ps. „Włodek" wysłał drogą radiową meldunek do bazy w Brindisi, w której zadeklarował gotowość przyjęcia alianckiego samolotu na 25 lipca. Lądowanie przewidywano równo o północy, w związku z czym na godz. 23.00 zarządzono pogotowie bojowe.
W dniu operacji w pobliżu lądowiska stacjonowały dwa samoloty obserwacyjne „Storch", które jednak – szczęśliwie dla AK – wieczorem odleciały. O wyznaczonej godzinie oddziały zajęły swoje stanowiska, a obsługa przygotowała i skrycie ustawiła sygnalizację świetlną. Tworzyły ją lampy naftowe z bocznymi czarnymi osłonami. Ich światło widoczne było jedynie z góry. Na polanę dotarli pasażerowie i przesyłka. Części rakiety konwojował osobiście kpt. Jerzy Chmielewski ps. „Rafał".
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Aliancki samolot C-47 Dakota nadleciał po upływie godziny. Na jego pokładzie do kraju przybyli też wysłannicy polskiego rządu na uchodźstwie. Po wymianie sygnałów świetlnych, haseł oraz po oświetleniu pasa, nowozelandzki pilot podszedł do lądowania. W ciągu 10 minut maszyna była załadowana i gotowa do drogi powrotnej. Pierwsza próba startu nie powiodła się jednak. Znajdujący się tuż pod nosem Niemców samolot z niezwykle cennym ładunkiem nie mógł poderwać się w powietrze.
Porucznik Kazimierz Sztajer, nawigator C-47 i jedyny Polak w jego załodze, zauważył, że zablokowały się hamulce. Przecięto więc przewody hamulcowe i podjęto drugą, również nieudaną, próbę startu. Dostrzeżono przy tym prawdziwą przyczynę problemu: koła podwozia ugrzęzły w rozmokłym gruncie. Sytuacja stawała się rozpaczliwa. Pilot Stanley Culliford w akcie desperacji rozkazał spalić maszynę.
Polacy nie mogli jednak się z tym pogodzić. Gołymi rękoma zaczęli drążyć w darninie rowki pod kołami Dakoty. Nie przyniosło to większego efektu. Nastąpił moment krytyczny. Płatowiec tkwił na łące od ponad godziny. Porucznik Zdzisław Baszak ps. „Pirat", niezrażony kolejnymi niepowodzeniami, nakazał podłożyć pod koła maszyny deski od wozu i przekonał Culliforda do podjęcia jeszcze jednej próby. Tym razem się udało. Samolot nabrał rozpędu i oderwał się od ziemi. O godzinie 6.00 rano z bazy w Brindisi nadano wiadomość, że misja zakończyła się sukcesem.
Na tym jednak nie kończył się udział Polaków w walce z tajną bronią Niemców. We Francji w 1944 roku w departamentach Nord i Pas de Calais działała siatka rozpoznawczo-informacyjna Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) kierowana przez podporucznika Władysława Ważnego ps. „Tygrys". Przekazała ona aliantom dane o położeniu 173 wyrzutni V-l. Większość z nich udało się zniszczyć w nalotach bombowych. Kilkanaście meldunków wysłanych przez siatkę informowało z kolei o niemieckich przygotowaniach do użycia V-2. Piloci polskich dywizjonów myśliwskich z wielkimi sukcesami strącali też samoloty-pociski V-1 wystrzeliwane na Londyn latem 1944 roku.
Bibliografia:
- Churchill Winston, Druga Wojna Światowa, t. V, ks. 1, Phantom Press International/Refren Gdańsk 1996.
- Kozłowska Krystyna, Milcząca wyrzutnia, Wydawnictwo MON, Warszawa 1985.
- Pepłoński Andrzej, Wywiad Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie 1939-1945, Morex, Warszawa 1995.
- Wiśniewski Michał, Polacy w walce z niemiecką bronią V, „Wojskowy Przegląd Historyczny” 1966, nr 2.
Redakcja: Michał Woś