Monte Cassino - kartki z dziennika
Portella, 30 kwietnia 1944
Nareszcie skończyliśmy robotę. Od tygodnia pracowaliśmy bez przerwy – to znaczy od wieczora do świtu. W dzień nie można się ruszać – jesteśmy pod stałą obserwacją nieprzyjaciela. Stanowisko zakryte siatką (wykombinowałem zawieszenie siatki na kablach, żeby ją móc szybko zwinąć), a wyjść nigdzie nie można. To miejsce jest nieduże, bardzo głębokie – schron, który chyba wytrzyma pocisk nawet 105 milimetrów.
Mieszkamy w dużym białym domu, który zupełnie odsłonięty stoi przy drodze, tak że w dzień ani wyjść, ani wejść, ani otwierać okna nie można. Przed nami szeroka dolina, a po drugiej stronie bardzo wysoka linia szczytów, poprzez olbrzymią piramidę Monte Cairo do klasztoru Monte Cassino. To wszystko blisko – do murów klasztoru dalmierz pokazuje 3,5 kilometra. Zresztą, szkic już zrobiłem.
Tutaj nie jest tak spokojnie, strzelają przez całą dobę. Jakoś blisko naszego stanowiska jeszcze nie bili, bo artyleria, której bronimy, jeszcze nie strzela – czekamy na ofensywę. Ale zakręt poniżej i cała droga do piątego, najbliższego działonu są popstrzone płytkimi lejami. Niemcy strzelają w szosę ogniem nękającym, do pojedynczych ludzi nie pukają, ale do wozów. Ruch odbywa się prawie tylko w nocy, w nocy też przeważnie strzelają.
Miałem kłopot z linią telefoniczną, pociski ciągle zrywały kabel, w ciągu dnia musiałem pięć razy chodzić na linię – naprawiać. Nie mogę posłać nikogo z działonu, bo jedni nie dadzą rady, drudzy się boją, a trzeci by się pocili cały dzień. Teraz zwinąłem całą linię i przeciągnąłem ją inną drogą, na przełaj, z dala od szosy. Już jest lepiej, nie zrywają.
Dziś właściwie pierwszy dzień, kiedy jest spokój. Mimo wszystko nie mogę się przyzwyczaić i brać to wszystko na serio. Już strzelali blisko mnie, byłem właśnie na drodze naprawiać kabel, odłamki leciały mi nad głową – i ciągle nie mogę uwierzyć, że to jest właśnie śmierć. Jest to jakaś zabawa techniczna, matematyczna robota i kwestia psychiczna – ale co mają do tego takie rzeczy, jak śmierć i życie? Może to wszystko dlatego, że nie widzieliśmy jeszcze zabitych. Świat nasz jest teraz malutki, trzy metry na pięć, plus schron – to w dzień, w nocy – dwa pokoje.
Może dlatego czuję się mniej nerwowo, że więcej chodzę. Wszędzie można swobodnie pójść, chyba że akurat zaczną strzelać. Trudno – ryzyko. Teraz mam codziennie chodzić po kolację i prowiant, a czasem, by naprawić linię. Dziś w nocy i przez cały dzień Niemcy w ogóle nie strzelali – tylko nasi, i to niedużo. Taka cisza przed burzą, taniec tu zacznie się już niedługo. Wyobrażam sobie, co to będzie za huk. Tutaj jest skoncentrowanych cholera wie ile pułków artylerii, na razie wszystko siedzi cicho i czeka.
Przestałem się zupełnie interesować samolotami. Messerschmitty latają często, ale nie wolno strzelać. Całe szczęście, że znalazłem dwie angielskie powieści kryminalne, więc jest co czytać.
Portella, 1 maja 1944
Sztuczne mgły wypełniają całą dolinę, tak że nie widać niemieckich pozycji. Niemcy w dalszym ciągu siedzą cicho – w nocy trochę bili z moździerzy, ale artyleria już drugą dobę milczy. Tylko nasi czasem próbują i słychać wtedy serie z broni maszynowej, jednak rzadko. Pogoda niewyraźna, nastrój leniwy, ale niegroźny. W nocy znowu zerwali linię, znowu musiałem naprawiać.
Wszystko zamarło. Przedtem jeszcze także w dzień to łazik, to motocykl przemykał po drodze – teraz zupełna cisza. Wszystko wygląda jak wymarłe, domy stoją białe i nieruchome wśród zieleni, okna ślepe, zamknięte, porzucone puszki, skrzynki, bańki. I kable, kable wszędzie: na ziemi, na drodze wzdłuż szosy, po polach i w powietrzu, od drzewa do drzewa. We wszystkich kolorach – czarne, czerwone, żółte – leżą nieruchomo, ale czuje się w nich ruch, tętniące życie. Gdy gdzieś uderzy pocisk, niedługo jak mrówki schodzą się druciarze-„pająki” – Anglicy z pułku artylerii lekkiej, nasi i piechocińcy – i skrzętnie, szybko naprawiają linię, a potem znikają. Najgorzej, gdy wszystkie kable są przerwane i trzeba w tym bałaganie znaleźć swoją linię.
Tekst jest fragmentem książki Edwarda Herzbauma „Między światami. Dziennik Andersowca 1939–1945”:
I znowu teren leży pusty, wymarły, tylko artyleria czasem pomruczy, a w powietrzu jasny warkot samolotów – przeważnie spitfire’ów, które patrolują cały dzień. I ptaki śpiewają – głośno i natrętnie, ich ta cała wojna nie obchodzi. W nocy – słowiki; podchodzę zupełnie blisko, nic a nic się nie boją. I artyleria im wcale nie przeszkadza. Słowik i wojna – dobre zestawienie! [...]
Pod wieczór, kiedy już mieliśmy pójść po kolację, Niemcy zaczęli strzelać. Jak zwykle, bili w zakręt drogi, ogień nękający, mniej więcej co dwie minuty pocisk. Drogą szły wozy – ruch zaczął się o 20 minut za wcześnie, przed zmrokiem; musieli to zobaczyć. Czekaliśmy, wreszcie, gdy parę minut był spokój – przeszliśmy. Na zakręcie grupa ludzi, opodal wóz, jakiś porucznik – nie patrzyliśmy wcale dalej, bo chcieliśmy szybko przejść to miejsce. Dopiero na dole dowiadujemy się, że jednego rąbnęło.
– Ranny?
– Gdzież tam. Strzępy.
– Na wozie?
– Na dużym dodge’u. Reszta ludzi i maszyna – nic.
– A ten...?
– Położyli na łazika i odwieźli.
– Nie wiesz, z jakiego oddziału?
– Nie wiem. To paskudne miejsce, ten zakręt. Wam tam linii nie przerwało?
– Nie, dzwoniłem. Prowadziłem ją po drzewach, wysoko.
I niby nic. Wszystko w porządku. Gdy wracam przez zakręt, już nie ma śladu, teraz idzie tędy kolumna ciągników i ciężkich dział. Po prostu jednego człowieka nie ma. No – nie ma, czy tak trudno to zrozumieć? Strasznie szybko i łatwo to idzie.
Portella, 18 maja 1944
Okropnie długo trwa dzień. Godziny się ciągną, słońce zaczyna grzać aż zbyt silnie. Więc właściwie dziś już jest po całej ofensywie, ale wcale mi się nie chce o tym pisać. Jedyna nowość – to zdobycie klasztoru Monte Cassino. Ewentualnie jeszcze to, że zgoliłem nieszczęsną brodę.
Cóż mnie właściwie to obchodzi? Cała ta wojna i rąbanina przecież są mi zupełnie obojętne! Wiem, że gdy idę po prowiant albo naprawiać linię, to łatwo może być tak, że nawet nie usłyszę gwizdu i nie zdążę się położyć – ale nie mogę się tym przejąć. Robię, co trzeba, ale myślę o czymś zupełnie innym.
A poza tym zbieram wrażenia. Na przykład: noc, jaśniejąca wstęga szosy i muły, długie sznury mułów, żołnierze z nieodstępnymi laskami w ręku, łazik i znowu muły. Albo: kolumna ciężkich wozów jęczących z wysiłku (dają tu na gaz, bo wiedzą, że zakręt jest pod ostrzałem). Albo też: stanowiska dział w nocy z żółtą smugą ognia czy pomarańczowe blaski wybuchu... To wszystko dość dobre kolory. Koncentracja ognia artylerii też dość efektowna, ale trudno oddać właściwe wrażenie. Albo też srebrny spitfire, który z coraz przeraźliwszym świstem szybciej i szybciej przecina błękitne niebo, aż zniknie za skałą i tylko brązowe kłęby dymu wskazują miejsce katastrofy, i śmieszna mrówka pod białą kopułą spadochronu.
Zdaje się, że nie zrozumiem już tej wojny.
Portella, 23 maja 1944
Gwizd pocisku może być rozmaity. Gdy pada daleko, jest to nierówny, jakby wirujący świst albo śmieszny, regularny chichot. Przy ciężkich kalibrach dochodzi jeszcze warkot, jakby potrząsanie żelazną blachą, a czasem ciemne, wibrujące wycie. Inaczej, gdy pocisk uderza blisko. Najlepiej to słychać przy niewypałach z broni ciężkiej, na przykład z dwustudwudziestki! Nagle – jeszcze nie pojmujesz, ale już schylasz głowę – przeraźliwy, jęczący, głośny jazgot, ziemia podskoczyła, serce także podskoczyło do gardła. I nic, cisza – bryłki gliny miękko trzepią w ściany... „Do schronu!” – idzie następny. Tym razem słychać było odpał. Sześć sekund – jest! Przejmujący skowyt, straszne uderzenie, wstrząs powietrza... No, ten się rozerwał, słychać, jak świszczą odłamki. Jeden pacnął w ścianę, wyskrobuję go, malutki jak pestka od śliwki... Znowu odpały – teraz seria – trzy, nie, sześć, dziewięć.
„Biją w pal !” – „Pewnie znowu złapali radiostację.” Teraz walą jeden za drugim. Już naliczyłem 21, nie licząc niewypałów. Chwila ciszy, nasi wyłażą, bo lecą jakieś samoloty, a tu znowu odpały. Tym razem poszło gdzieś za dom. Psiakrew, znowu nam spieprzą linię! Próbuję dzwonić do kancelarii, raz, drugi – nikt się nie odzywa. Albo linia przecięta, albo nie słyszą. Może siedzą w schronie, to daleko. Jeszcze dzwonię, wreszcie słyszę... O, cholera, to ktoś się włączył w linię: „Marchewka woła wątróbkę, marchewka woła wątróbkę, marchewka...”. Krew by was zalała z waszymi kryptonimami!
Tekst jest fragmentem książki Edwarda Herzbauma „Między światami. Dziennik Andersowca 1939–1945”:
Zgłasza się A4. Całe szczęście, linia jest. Niemcy kładą teraz nawałę ogniową. Strzela przeszło dwadzieścia dział, to znaczy trzy dywizjony. Świsty pocisków się zlewają, wybuchy następują tak szybko po sobie, że nie mogę liczyć, schron za każdym razem aż podskakuje. Potem zaczyna strzelać pal. Ale czy to pal? Taki dziwny odgłos, jakby kamienie się sypały. „S...n, trafił w amunicję!”
Wyraźnie słychać, jak amunicja wybucha. Pewnie zauważyli pożar, bo rąbią, ile się da: dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć... Przerwa, w polu ogień jak cholera, czerwony odblask dochodzi aż tu. Znowu parę pocisków, znowu chowamy się do schronu. Próbujemy zadzwonić, nic, nikt się nie odzywa – linia przerwana. Trzeba naprawić, a tu już ciemno się robi! Patrzymy przez brzeg stanowiska na pal, ale trzeba ostrożnie, bo to blisko, kilkadziesiąt metrów, amunicja się pali i co chwilę wybucha, oni tu mieli i benzynę, i proch, i granatów od czorta. Cała dolinka w ogniu, wszędzie pociski i pożary, tam rozwalony schron, została tylko tylna ściana, a pnie rozrzuciło po całym stoku. Ludzi nie widać...
No, pójdę na linię, dobrze, że przynajmniej przestali strzelać. Po drodze wstąpię do kuchni i wezmę prowiant. Uszkodzenie linii jest niedaleko, łączę, sprawdzam z A5 – już w porządku. Teraz jeszcze do kancelarii, załatwić karty zaprowiantowania dla Janka, który dziś wrócił ze szpitala, i dla tego piechocińca, który przyjechał razem z nim i nie może znaleźć swojego oddziału. Plutonowy daje mi list z Kanady, dobrze, później przeczytam, idę do kuchni. Jak na złość, dziś prowiantu od cholery. Pełny plecak, oprócz tego dwie duże puszki z cukrem i owsianką, no i jeszcze duża bańka z winem, przynajmniej raz Adaś się spisał. Po prostu nie ma jak nieść. Gdy wychodzę z tym całym bagażem, akurat zaczyna padać deszcz. A na dobitkę – na całej drodze ani jednego łazika, leje jak z cebra, muszę drałować pieszo aż na górę, pod dom! Trudno, czasem się zdarzają takie pechowe dni.
Już późno, po kolacji. Idę z porucznikiem do pal-u zobaczyć, co się właściwie stało. Deszcz ustał, ciemno, tylko łuna pożaru, cicho, jedynie trzask ognia. Schodzimy po skarpie, pełno rozrzuconych pocisków, łusek, popalonych drzew. Pożary w całej dolinie, niektóre już dogasają, inne palą się wesoło, co chwilę buchając snopem iskier i oświetlając wszystko jak w dzień. Trzeba obejść dolinkę z lewej, ale tu są jary i krzaki, tak że musimy przejść pomiędzy ogniami – nie wiadomo, czy się w nich granaty nie pieką. Przedzieramy się dalej, nigdzie nikogo nie widać. Tu był schron – śladu nie zostało. Tylko ogniska – płonie amunicja, a tu – działo; opony dobrze się palą, śmierdzi gumą i prochem.
Wołamy, nikt się nie odzywa. Przed nami coś jasnego – wejście do ziemianki. Włazimy, porucznik świeci latarką – koce rozwalone, karabiny, thompson, hełm, na kocu dzisiejsza gazeta i kawałek chleba. Trzeba wracać, pewnie wszyscy wynieśli się do sąsiedniej baterii, na zakręcie. Odchodząc, jeszcze się odwracam. Romantyczny obraz pobojowiska, pomarańczowe światła ognia, płonące działo, pełno rozrzuconego drewna, pocisków, skrzynek...
W baterii na zakręcie tak samo nikogo nie było. Stanowiska, załadowane działa – i nikogo. W całym rejonie pozostał tylko nasz działon. Z rana okazało się, że nie jest tak strasznie. Wszyscy wyrwali stąd zaraz po pierwszych strzałach. Strat w ludziach nie ma. Tylko działo, amunicja i inny sprzęt. Czort z nim, chodzi o ludzi.
Portella, 27 maja 1944
Czyżby znowu nawroty chandry? Może dlatego, że jestem troszeczkę pod gazem... Ale nie, to nie dlatego. Jest ciepło, aż nazbyt ciepło i duszno; spokojnie, aż nazbyt spokojnie. Dowiedziałem się, że mamy znowu pójść do odwodu, i to zupełnie popsuło mi humor, sam nie wiem dlaczego. Żeby to wino było chociaż trochę przyzwoitsze, można by się upić. Jeszcze jest ostatnia butelka, trzeba będzie ją wykończyć.
Ostatnio u nas na stanowisku jest jak w redakcji. Inni szperają po okolicy, obszukują stare amerykańskie stanowiska i szukają niewypałów, a porucznik i ja siedzimy w domu, on pisze, ja robię ilustracje. Co chwila ktoś wchodzi i przeszkadza, ale jednocześnie przynosi nowy materiał. To żołnierz z armii amerykańskiej spod Anzio szuka swoich krewnych – ma urlop i opowiada nowości z frontu, to znów dowódca baterii z pal-u ze swoim nowym nabytkiem – psem Cassino, to znów przyjeżdża nasz stary na łaziku. Zdaje się, że najlepsza zabawa na tej wojnie będzie w korespondenta wojennego.