Marysieńka Sobieska jakiej nie znamy
Paryż, październik A.D. 1671
Prawdziwa władza kryje się w cieniu. Wybrzmiewa szeptem knowań i pochlebstw, dźwięczy złotem, zabija trucizną i zdradą. Ten, kto osiągnął mistrzostwo w sztuce intrygi, może za po-mocą niewidzialnych sznurków sterować losami innych, choćby byli oddaleni o tysiące mil.
Markiza d’Arquien miała całkowitą pewność, że mężczyzna, którego odwiedza po zmroku, trzyma w swych zręcznych dłoniach mnóstwo takich niewidzialnych nici. W tym kilka łączących się bezpośrednio z nią.
Kardynał Pierre de Bonzi siedział zgarbiony za biurkiem, dzierżąc w dłoni gęsie pióro i skrobiąc nim po karcie papieru. Za plecami jego eminencji wisiał na ścianie olbrzymi portret Ludwika XIV. Król Francji, w peruce i zbroi, unosił szpadę, kierując ostrze w stronę jakiegoś oblężonego miasta.
Markiza wykrzywiła wargi na wspomnienie upokorzeń, których doznała od tego ogarniętego megalomanią bufona. Po raz setny przysięgła sobie, że któregoś dnia Ludwik zapłaci jej za afronty.
Kardynał nie okazał zdziwienia późną porą wizyty. Z markizą znali się jeszcze z czasów, gdy Bonzi pełnił służbę ambasadora Ludwika XIV w Rzeczypospolitej i wspólnie czynili starania, aby wynieść na tron Polski francuskiego pretendenta księcia de Condé. Niestety szlachta zniweczyła te plany, głosując na syna kniazia Jaremy – Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Mit obrońcy Zbaraża miał, jak się okazało, większą wartość w oczach panów braci niż złoto i wszelkie obietnice płynące znad Sekwany.
Markiza minęła buzujący ogniem kominek i stąpając po miękkim dywanie, ruszyła w stronę oświetlonego przez świece biurka. Kardynał wyszedł jej naprzeciw. Był szczupłym, wciąż atrakcyjnym mężczyzną. Miał pociągłą twarz o wystających kościach policzkowych i ciemne włosy, w których połyskiwały iskierki siwizny.
Gdy się uśmiechnął, w jego oczach pojawił się drapieżny błysk.
– Witaj, droga przyjaciółko. Cieszę się, że znalazłaś dla mnie czas przed wyjazdem.
– Nie mogło być inaczej, eminencjo. – Podeszła bliżej.
W chwili, gdy powinna była pochylić głowę i ucałować kardynalski pierścień, wpadła w ramiona odzianego w szkarłat mężczyzny. Odchyliła głowę w tył, a on złapał ją za podbródek i pocałował zachłannie w usta. W pierwszym odruchu zamierzała odepchnąć go i zrugać. A jednak nie zrobiła nic, by go powstrzymać.
Kardynał miał coś, na czym bardzo jej zależało. Kufer ze złotem, bez którego nie zamierzała opuszczać Paryża.
Pierre de Bonzi wydał z siebie niski pomruk. Obrócił ją plecami do biurka, chwycił w talii i bez wysiłku posadził na blacie. Wygięła się i oparła ciężar ciała na zgiętych łokciach, gdy eminencja zadarł wysoko jej błękitną suknię. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. Kardynał podciągnął sutannę i nie spuszczając z markizy ognistego spojrzenia, wsunął się między jej uda z pomrukiem chciwej żądzy.
Szybko wstrząsnął nim spazm. Chrząknął gardłowo i poruszył biodrami w ostatnim konwulsyjnym pchnięciu. Westchnęła, zastanawiając się, ile dni dzieli ją od miesięcznego krwawienia.
Szybko jednak odgoniła od siebie te myśli. To była jej ostatnia noc w Paryżu i zostało jeszcze wiele rzeczy do omówienia, nim opuści ojczyznę i powróci do męża.
W gabinecie zapachniało tytoniem i kawą, zestawem egzotycznych, piekielnie kosztownych nowinek, na które w Paryżu zapanowała moda, odkąd Ludwik XIV postanowił dorównać innym europejskim potęgom i zdobyć dla Francji kolonie. W kraju nad Sekwaną pojawiły się tytoń i trzcina cukrowa z Ameryki, czarni niewolnicy z Senegalu, kawa i drogocenne przyprawy ze Wschodu. Nowe wspaniałe klejnoty w koronie Króla Słońce, wzmacniające jego potęgę, której i tak żaden inny monarcha w Europie nie mógł samodzielnie sprostać.
„I wielkie pieniądze, bez których nic nie jest możliwe”, pomyślała markiza z zawiścią. Choć starannie to skrywała, czuła się jak żebraczka, musząc prosić króla Francji o kolejne subsydia. Walka o tron pochłaniała krocie, a majątki jej rodziny pustoszone rok w rok przez wojnę przynosiły zaledwie cząstkę dawnego dochodu. Najgorsza była świadomość, że dla Ludwika są to niemal drobniaki, dla niej zaś i jej męża – cała nadzieja na przetrwanie ciężkich czasów w Polsce.
Na szczęście tu, w Paryżu, mogła liczyć na protekcję kardynała de Bonziego w staraniach o pozyskanie funduszy z królewskiego skarbu.
– Wino, kakao czy kawa? – Głos eminencji oderwał ją od rozmyślań.
– Poproszę kawę – odparła.
Usiadła na krześle i spojrzała na kardynała stojącego przy stoliku z napojami. Bonzi skończył napełniać filiżanki, odstawił imbryczek i uśmiechając się, wręczył jej napar.
Markiza posłała mu wymuszony uśmiech. Ostrożnie wzięła łyk – kawa była gorąca.
Eminencja umościł się blisko niej.
Tekst jest fragmentem książki Roberta Forysia „Gambit hetmański”:
– Za nasze przyszłe powodzenie – wzniósł toast swoją filiżanką.
– I spełnienie najskrytszych planów – dodała ona.
– Tak… – Oblicze kardynała przybrało czujny, przebiegły wyraz. Spojrzeli sobie w oczy. – Czy jesteś pewna, że twój mąż zdecyduje się na bunt?
– Na bunt nie, lecz jeśli nazwiemy to działaniem w obronie praw i wolności jego ukochanej Rzeczypospolitej, owszem. Zadbam o to – zapewniła z pełnym przekonaniem.
De Bonzi zacisnął usta w wąską linię.
– Tym razem nie możemy ponieść porażki. Francja staje w obliczu wojny z koalicją Austrii, Holandii, Prus i Hiszpanii. Ludwik bardzo liczy na hetmana. Jeśli obalicie Korybuta i jego austriacką królową, książę de Longueville przypłynie do Gdańska z flotą i żołnierzami.
– A to odciągnie Austriaków od naszych granic. Jest pewne, że cesarz zechce ratować siostrę i szwagra na polskim tronie – dodała cynicznie markiza. Mówiąc „naszych granic”, czyniła to szczerze. Wciąż uważała się za Francuzkę i nie przypuszczała, aby kiedykolwiek uległo to zmianie. Nie w głębi jej serca.
– Najważniejszy jest prymas Prażmowski – oznajmił de Bonzi. – Zapewnij go, że pozostaje w pamięci i łaskach Ludwika. Na dowód tego wkrótce otrzyma dziesięć tysięcy funtów w złocie.
– Czy to wystarczy? – wyraziła wątpliwość markiza. – Owszem, wydaje się, że prymas szczerze nie znosi Korybuta, lecz wynika to tylko z urażonej ambicji. Prażmowski jest wrogiem Wiśniowieckiego, gdyż ten słucha we wszystkim matki, żony Habsburżanki i Paców.
– Prymas od lat wykazuje lojalność wobec Francji – rzekł de Bonzi.
– Ale podczas elekcji poparł carewicza Fiodora – przypomniała cierpko. – Ponoć wziął za to olbrzymie kwoty w rublach i sobolach. Nie ma wątpliwości, nasz prymas służy tylko własnej ambicji i temu, kto najlepiej go opłaca.
– Jak my wszyscy, markizo. Dlatego nasza oferta jest najlepsza. – Kardynał uśmiechnął się lekko. – Król Ludwik zaproponuje prymasowi coś, czego nikt inny na świecie nie może mu dać.
Wstrzymała oddech, obserwując zagadkowy uśmieszek na jego ustach. Dając sobie czas na zastanowienie się, odstawiła pustą filiżankę na szafeczkę mieszczącą się za palikiem baldachimu. Nagle ją olśniło. Robiąc wielkie oczy, spojrzała na kardynała.
– Chcecie zrobić go papieżem!? – zawołała podekscytowana.
– Jestem pod wrażeniem twej przenikliwości, markizo – odparł de Bonzi. – Zaproponowałem taki plan i król wyraził zgodę. Otrzymam też niemałe fundusze, aby zdobyć stosowne poparcie w kolegium kardynałów.
Markiza ochłonęła już po pierwszym szoku.
– To się nie uda. – Potrząsnęła głową, wzburzając falę ciemnych loków opadających na szczupłe jasne ramiona. – Od czasów Borgiów nie wybrano na tron papieski nikogo spoza Italii!
– Z jednym bardzo krótko trwającym wyjątkiem – przyznał kardynał. – Jest to jednak bardziej zaleta niż przeszkoda, jeśli zaproponuje się kurii rzymskiej odpowiedniego kandydata.
– Ludzie kupią tylko to, czego pragną – zauważyła trzeźwo.
– A czego pragną kardynałowie?
Markiza ironicznie uniosła brwi.
– Bogactw i młodych chłopców?
De Bonzi uśmiechnął się, doceniając drwinę.
– Oczywiście, pieniądze pozwalają zaspokajać pragnienia – powiedział, markiza zaś odniosła wrażenie, że mówi o samym sobie. – Mam jednak na myśli ideę, która uwiedzie kolegium kardynalskie. Coś, czego brakuje w Rzymie rozrywanym przez konflikty w kurii. Nada nowy sens misji sług Kościoła.
– Co może dać kardynałom wybór Polaka?
– Szanse na powrót do czasów świetności. Kościół potrzebuje papieża spoza Italii, kogoś oderwanego od jej małych konfliktów i intryg. Człowieka, który zorganizuje ligę państw katolickich skierowaną przeciw imperium tureckiemu. Wzmocni tracące na znaczeniu i bogactwie papiestwo.
– I Prażmowski ma tego dokonać? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie sam, oczywiście. – Jego eminencja uśmiechnął się nieskromnie.
– Skąd przypuszczenie, że kardynałowie poprą taki zamiar?
– Pytanie brzmi: co ich czeka, jeśli tego nie uczynią? Poza wpływem Kościoła pozostaje wielka część protestanckich Niemiec, Skandynawia, Anglia i Holandia z ich koloniami. Rzym nie otrzymuje z tych krajów dziesięciny. Samo państwo papieskie otoczone jest przez italskie posiadłości Hiszpanii i Austrii. Katoliccy monarchowie zaczynają wyciągać ręce po biskupstwa, domagać się od duchownych, by w pierwszej kolejności byli wierni państwu i królowi, a nie Ojcu Świętemu. Papież Polak to wizja, która pozwoli Kościołowi odzyskać dawną pozycję zachwianą przez reformację i potęgi chrześcijańskich królów.
Tekst jest fragmentem książki Roberta Forysia „Gambit hetmański”:
„W tym także tego bufona Ludwika, którego w głębi serca oboje nie cierpimy”. Tę myśl markiza zachowała jednak dla siebie. Pewnych spraw lepiej nie poruszać, nawet gdy jest się nagim w alkowie.
Musiała przyznać, że plan był śmiały i pociągający. Godzien nieprzeciętnej inteligencji kardynała de Bonziego. Choć przebieg jego realizacji – podobnie jak jego twórca – piekielnie nieprzewidywalny.
Człowiek z blizną
Kufer był tak ciężki, że musiało dźwigać go czterech silnych mężczyzn. W pewnej chwili jeden z nich idący na przedzie zaczepił czubkiem buta o nierówność bruku i na moment wielka skrzynia przechyliła się niebezpiecznie na bok. Sama myśl, że mogłaby trzasnąć o ziemię i otworzyć się, ujawniając sekretną zawartość, wywołała kpiący uśmieszek u Charlotty Mesire.
Odsunęła się od okna i wkroczyła do kancelarii, gdzie powitał ją sekretarz kardynała. W białych pończochach, szustokorze i pofryzowanej peruce przypominał Charlotcie elegancko wystrzyżonego pudla.
– Jego eminencja jest zajęty modlitwą – oznajmił wyniośle. – Wyraźnie zaznaczył, że nie należy mu teraz przeszkadzać.
Charlotta spojrzała na sekretarza, mrużąc oczy.
Wielu rzeczy można było się spodziewać po kardynale Tulonu, lecz nie tego, że oddaje się porannej pokucie zaraz po nocy spędzonej z mężatką.
– Zatem poczekam.
Usiadła na wygodnym, wyściełanym aksamitem krześle ustawionym pod ścianą.
Sekretarz zmarszczył brwi, ale nie ośmielił się zaoponować. Z niezadowoloną miną wrócił za biurko. Wyciągnął gęsie pióro z kałamarza, strząsnął nadmiar atramentu i zaczął pisać coś na karcie papieru.
Zdołał nakreślić dwa, trzy zdania, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie jakiś dworak. Wymachując naręczem opatrzonych pieczęciami dokumentów, zaczął perorować podniesionym głosem, nie zwracając uwagi na obecną w pomieszczeniu damę. Padły takie słowa, jak „poważne konsekwencje”, „zaniedbanie”, „skandal” i „łapówka”. Przy każdym z tych określeń sekretarz krzywił się, jakby obrywał pięścią w brzuch.
W końcu udało mu się przerwać oskarżycielską tyradę. Poderwał się zza biurka i obiecując natychmiast wyjaśnić zarzuty, wyprowadził z sekretariatu rozwścieczonego mężczyznę.
Charlotta podniosła się z krzesła, gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi z cichym szczękiem. Podeszła do przeszklonego wyjścia na taras. Wystarczyło przekręcić zasuwkę, aby otworzyć podwoje i dostać się na szeroki balkon o wysokiej kamiennej balustradzie. Zadrżała, gdy owiało ją chłodne powietrze.
W dole, na alejkach między wilgotnymi żywopłotami zbierała się mgła napływająca od Sekwany. Charlotta nie dostrzegła żadnych strażników, wszyscy byli zajęci na dziedzińcu przy pakowaniu na wozy drogocennych skrzyń.
Tekst jest fragmentem książki Roberta Forysia „Gambit hetmański”:
Taras miał kształt litery L, której krótsza część niknęła za narożnikiem gmachu. Skierowała się tam, mijając gabinet kardynała, i skręciła za róg, gdzie znajdowały się olbrzymie okna alkowy. Kompleks pomieszczeń zajmowany przez kardynała składał się z sypialni, łazienki, garderoby i saloniku. Właśnie w tym ostatnim pokoju eminencja prowadził rozmowę ze swym gościem.
Niestety firany były szczelnie zasłonięte. Przez szparę w uchylonym oknie sączyły się ciche głosy, zagłuszane przez hulający po tarasie wiatr. Charlotta musiała maksymalnie wytężyć słuch, aby wychwycić poszczególne słowa.
– Eminencja ufa jej?
– Dlaczego miałbym nie ufać? Dotychczas dobrze nam służyła.
– Mój pan odnosi wrażenie, że markiza Sobieska myśli więcej o pozycji swego męża niż o powodzeniu naszej sprawy.
– Cóż… taki to urok małżeństwa – rzekł de Bonzi. – Zresztą zabezpieczyłem się przed…
Dalsze słowa skutecznie przytłumił świst wiatru.
– Czy książę de Longueville gotów jest przyjąć na siebie ciężar korony? – To był już głos rozmówcy kardynała.
– O ile zostanie wezwany przez swych nowych poddanych – zaznaczył kardynał z rezerwą. – Król Ludwik ma żywo w pamięci poprzednie niepowodzenie w Polsce z elekcją księcia de Condé.
– Decyzja szlachty była zupełnie nie do przewidzenia, eminencjo.
– Wiem to. Tym razem nie możemy…
Skrzypienie zatrzaśniętej przez wiatr okiennicy zagłuszyło głos kardynała.
Charlotta zaklęła w duchu i odruchowo przykucnęła przy murze dzielącym dwa okna saloniku.
– … potrzeba nam pewności, że zmiana na tronie odbędzie się bez kolejnej wojny domowej, której wynik zawsze jest niepewny.
– Taką gwarancję da tylko śmierć Michała Korybuta, eminencjo.
– Zatem Bóg wybaczy nam, jeśli usuwając jednego człowieka, unikniemy większych ofiar i kosztów. Proponuję wybrać dyskretny sposób. Nazywają to „wdowia łza”…
Rozchwierutane okno znów trzasnęło.
– Bądź tak dobry i zamknij okiennice – poprosił de Bonzi z irytacją w głosie.
Charlotta przywarła do muru. Zasłona odchyliła się i za szybą ukazała się ręka. Spód dłoni mężczyzny przecinała wąska podłużna blizna. Prawdopodobnie pamiątka po garocie.
Okiennica zamknęła się cicho i zasłona wróciła na swoje miejsce. Charlotta odczekała chwilkę, po czym wycofała się skulona za narożnik tarasu. Tam wyprostowała się i szybkim krokiem dotarła pod przeszklone drzwi kancelarii.
Odetchnęła z ulgą na widok pustego miejsca za biurkiem, wsunęła się do ciepłego wnętrza i przekręciła zasuwkę. Nim zdążyła dopaść krzesła, wrócił sekretarz. Zamarł w progu i zmierzył Charlottę nieufnym spojrzeniem. Posłała mu niewinny uśmiech. W tym samym momencie rozwarły się podwoje prowadzące do samotni kardynała.
Eminencja zmierzył ją wzrokiem.
– Dobrze, że jesteś – rzekł krótko i zaprosił skinieniem dłoni do siebie.
Przeszli od razu do saloniku. Po rozmówcy kardynała nie było już śladu. Uznała, że wymknął się tylnym wyjściem. Jej samej w przeszłości zdarzało się korzystać z tego rozwiązania.
Eminencja spoczął w fotelu. Łaskawym gestem wskazał jej krzesło.
Wciąż było ciepłe od ciała tamtego człowieka.
– Chcę mieć pewność, że użyte środki nie zostaną zmarnotrawione przez naszych przyjaciół – oznajmił kardynał. – Będziesz mnie informować listownie o postępach w naszej sprawie.
– Jak eminencja rozkaże – zgodziła się bez wahania. – Obawiam się jednak, że ich osobiste ambicje są znacznie silniejsze niż lojalność wobec Francji.
Przez moment zdawało się, że kardynał de Bonzi się uśmiechnie.
– Taka jest natura polityki, moja droga. Rzucamy garściami złoto z nadzieją, że ludzie, którzy je przyjmą, będą pożądać go więcej i więcej. Chciwość to cecha, na którą zawsze można liczyć.
– Problem w tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapłaci więcej – zauważyła Charlotta.
– W takiej sytuacji najlepiej od razu podejmować zdecydowane działania. – W głosie eminencji zadźwięczała stal. – Zadbasz, aby nasi przyjaciele pozostali lojalni. Gdyby jednak rozsądek przegrał u nich z chciwością… Cóż… wiesz, co masz robić.
Charlotta zmusiła się do niewyraźnego uśmiechu.
– Wiem, eminencjo.
– Doskonale, nigdy w ciebie nie wątpiłem, moje dziecko.
Kardynał dźwignął się z fotela i podał jej dłoń. Charlotta popatrzyła mu w oczy i uklękła. Musnęła wargami pierścień z olbrzymim rubinem.
Był kimś więcej niż ojcem, którego niemal nie pamiętała.
Uważał się za jej Stwórcę.
Charlotta uśmiechnęła się w duchu na to zadufanie. Gdyby eminencja poświęcał więcej czasu na czytanie Biblii, odkryłby, że wszelkie stworzenie nosi w sobie ukrytą skazę nieposłuszeństwa.