Lingua Rei Publicae. O republice i słowach, czyli rzeczach błahych i ulotnych
Zobacz też: Marianna w areszcie domowym
Co prawda nieco ponad dziesięć lat temu pojawiły się pierwsze dysonanse w mowach ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Nicolasa Sarkozy'ego. Lecz po mrocznych latach rządów prawicy miał nastąpić rozkwit i zmiana: po raz pierwszy od zakończonej w 1995 roku prezydentury Mitteranda, w 2012 roku na fotel wybrany został socjalista François Hollande. Retoryka wraz z wieloma innymi rzeczami miała wrócić do normy.
Pewien zgrzyt miał miejsce w 2014 roku, gdy nowo mianowany premier Manuel Valls ogłosił utworzenie „rządu bojowego” („gouvernement de combat”). Ale pojawianie się wojennego słownictwa i coraz częściej prowadzone operacje wojskowe za granicą przecież nie muszą być znakiem militaryzowania się polityki, prawda?
W nocy z 13 na 14 listopada 2015 roku prezydent François Hollande ogłosił wprowadzenie stanu wyjątkowego. Po wstrząsających zamachach przemówienia członków rządu nabrały nowego odcienia: Francja została ofiarą nieoczekiwanej napaści wrogiego elementu, z którym poniekąd toczy wojnę. Nadszedł (ponownie) czas zjednoczenia narodowego. W partyturach członków rządu pojawiły się nowe nuty: „Francja będzie prowadziła wojnę bez wytchnienia”, „bez litości”, „do całkowitej eksterminacji wroga”, „wojnę totalną”. Teraz już w imię Republiki, wolności i laickości.
Reakcje w mowie publicznej pojawiły się natychmiast. Portale społecznościowe zakwitły hasztagiem #enterrasse, którym to autor danego wpisu zaznaczał, iż wbrew terrorystom właśnie coś pije w ogródku kawiarni bądź baru. Część osób gromadzących się na minutę ciszy w poniedziałek 16 listopada wyraźnie tłumaczyła, że ciszą tą zamierzają „pokazać tym terrorystom”. Tak więc paryska młodzież okazała swe bohaterstwo i dokonała zemsty na wrogach Republiki. Podkładkę ideologiczną zapewnia powtarzany przez obrońców laickości pacierz: religie są z natury źródłem wszelkiego zła. W kręgach paryskiej młodzieży, studentów czy lewicy jest to niepodważalnym wyznaniem wiary.
Ciekawe zmiany można zaobserwować także w słownictwie prasy. W odpowiedzi na komentarz deputowanej z partii Zielonych, która stwierdziła, że nie należy przedłużać stanu wyjątkowego, dziennikarz zapytał z świętym oburzeniem: „a czemu nie!”. Normą ustanowioną w debatach telewizyjnych jest brukselski liberalizm: dziennikarze nie tłumaczą się z pogardy, którą darzą jakąkolwiek krytykę ekonomicznego i politycznego porządku Francji i Europy. Jest to jeden z ważniejszych zarzutów, które stawia się „Premier Ministre polonais Kaczyński” („polskiemu premierowi Kaczyńskiemu”). Według słów przerażonej specjalistki do spraw Europy Środkowej stacji telewizyjnej francuskiego Parlamentu, Pan Kaczyński miał „podnieść rękę na [ekonomiczny] liberalizm!”.
Francuskie samoloty bojowe, oddziały wojsk lądowych i służby specjalne są, zgodnie z powtarzaną pobożnie przez specjalistów od wojskowości mantrą, „skrajnie precyzyjne”. Niczym skalpel wycinają z Bliskiego Wschodu i Afryki raka dżihadyzmu nie zabijając, raniąc ani niszcząc czegokolwiek innego. A „koncert mocarstw” jest coraz częściej spotykaną nazwą państw które się w grze dyplomatycznej liczą…
Klasa polityczna nie zostaje w tyle. Bruno Le Maire, deputowany partii Les Republicains (prawica, byłe UMP) tłumaczy: „nie wolno krytykować Francji. Nie wolno krytykować francuskiej pamięci. Nie wolno krytykować francuskiej historii. Każdy musi zrozumieć, że teraz ci którzy nie kochają Francji, nie mają we Francji miejsca”. W tej wypowiedzi pobrzmiewa echo słów Sarkozy'ego z czasów jego prezydentury: „Francję albo kochasz albo opuszczasz”.
Jeśli czytając cytat pana Le Maire odczuwają Państwo pewien niepokój, odrobina kontekstu może pomóc w zrozumieniu wagi i znaczenia owych jakże ważnych dla nauk społecznych zakazów. Otóż coraz częściej rząd, opozycja, dziennikarze czy „eksperci” różnej maści formułują opinie, że nauki społeczne, a w pierwszej kolejności socjologia, powinny zostać ograniczone w swoich badaniach nad wrogimi grupami społecznymi. Badanie (historyczne, socjologiczne itp.) które miałoby w jakikolwiek sposób łączyć się z krytyką Państwa (czyli władzy) to diabolus in musica : akord zakazany. Premier Manuel Valls powiedział przecież 9 stycznia 2016 roku: „Nie może być żadnego tłumaczenia, bo tłumaczyć to już trochę usprawiedliwiać”.
Polecamy e-book: „Źródła nienawiści. Konflikty etniczne w krajach postkomunistycznych”
Wypowiedź ta jest w prostej linii rozwinięciem jego komentarza o „ograniczeniu intelektualizmu”. Można też przypomnieć, że premier prosił Senat i Trybunał Konstytucyjny o pobieżną weryfikację praworządności tekstu o (pierwszym) przedłużeniu stanu wyjątkowego. Według słów samego premiera, tekst posiadał pewne wady i niedociągnięcia które nie powinny pozwolić na jego potwierdzenie przez instancje weryfikacyjne. Jednak stan wyjątkowy drastycznie wzmacnia władzę wykonawczą, a jednocześnie cieszy się poparciem znakomitej większości deputowanych I senatorów. Prawo i Konstytucja są najwyraźniej drobiazgami, które nie dotyczą ustawodawcy.
W tymże kontekście (socjalistyczny) premier przypomina: „la securité est la première des libertés” („bezpieczeństwo jest pierwszą z wolności”). W roku 1992 to samo hasło było refrenem kampanii wyborczej Jean-Marie Le Pen'a (Front Narodowy, skrajna prawica).
Środowiska katolickie bronią swoich haseł: „je suis Clovis” („jestem Chlodwigiem”). Hasło „je suis Charlie”, które było sztandarem francuskiej middle-class, zostało tym samym wykorzystane do (od)budowy dziewiętnastowiecznej wizji narodu: „nasi przodkowie Gallowie”, „Karol Wielki to ojciec francuskiego szkolnictwa”, „Francja zanosi całemu światu blask Oświecenia i kaganiec cywilizacji”. Ten ostatni element jest zresztą obecny i w dyskursie lewicy. Taka pozycja graniczy z politycznym autyzmem i wraz z wypowiedziami polityków i mediów zaostrza konflikty między miriadą grup społecznych, które się bynajmniej wszystkie w Chlodwigu nie odnajdują.
Hasło „je suis Charlie” było z resztą od dawna przerabiane. Można wspomnieć o zeszłorocznym „je suis Flic” („jestem gliniarzem”). Wariant był oddaniem czci francuskim służbom po styczniowych zamachach. I retorycznym zrównaniem policji ze, zdawałoby się, antypaństwowym i anarchistycznym pismem które z policji zawsze szydziło. Jak widać Państwo, niczym każda budowla, potrzebuje podpór stojących jedna naprzeciw drugiej.
Lewica pozarządowa wskrzesza stare dychotomie: szczytem krytyki politycznej staje się przeciwstawianie sobie reakcji i postępu (tymi jakże subtelnymi i precyzyjnymi kategoriami myślowymi dziewiętnastego wieku zaczyna również operować prawica w osobie Nicolas Sarkozy'ego). Wiecznie działające studenckie organizacje wciąż z uporem odwołują się do Lenina czy Trockiego. Jean-Luc Melenchon, najbardziej widoczny polityk owej lewicy dzieli z Frontem Narodowym i katolicką reakcją pewne sympatie: „wobec amerykańskiej ekspansji zimna krew Putina jest jedyną rzeczą, która chroni nas przed trzecią wojną światową”.
Ale przecież są to tylko „słowa słowa słowa”, o ulotności których świadczą względna cisza i brak reakcji ze strony społeczeństwa czy klasy politycznej. Kto by się taką błahostką martwił?
A z resztą, nawet gdyby ktoś chciał zaprotestować przeciwko takiej retoryce czy wyrazić obawy przed brutalizacją języka w sferze publicznej, to przecież Francję chroni stan wyjątkowy. Zebrania publiczne są zakazane i mogą stanowić powód do aresztowania, zaś rewizje i areszty domowe mogą zostać zastosowane, gdy „istnieją podejrzenia, że osoba może stanowić niebezpieczeństwo dla porządku publicznego”. Decyzje podejmują prefekci bez żadnej kontroli ze strony sądu.
Wzrostem frekwencji cieszy się wyrażenie „lettre de cachet” („list opięczętowany”). Jak widać, muzyczka aparatu represyjnego Ludwików nadal gra.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz