Krokiem chwiejnym przez przedwojenną Warszawę
Przedwojenna Warszawa – zobacz też: Nędza z baraków – bezdomni w przedwojennej Warszawie
Reportaż tutaj przedstawiony mógłby powstać, gdyby jakiś zabłąkany dziennikarz uzyskał możliwość spędzenia wieczoru na wspólnej wyprawie szlakiem warszawskich lokali z najbardziej rozrywkowym oficerem przedwojennego Wojska Polskiego.
Z pułkownikiem Bolesławem Wieniawą Długoszowskim, moim dawnym znajomym, umówiłem się oczywiście w Małej Ziemiańskiej. Jest rok 1930, a jak jako mieszkaniec odległego Lwowa, eksmieszkaniec Warszawy może nie tyle nie znam miasta, co nie poruszam się po jego wieczornej mapie wystarczająco swobodnie. O godzinie czwartej po południu melduję się na Mazowieckiej 12 przed wskazanym lokalem. Pcham drzwi, dzwoneczek alarmuje obsługę o przybyciu kolejnego klienta. Wyfraczony kelner przystępuje do mnie, pyta się czy jest rezerwacja na stolik. „A, pan do pułkownika”, kiwa głową i kieruje na piętro.
Na piętrze stoliki otulone dymem z fajek. Wieniawa macha do mnie zachęcająco, przedstawia współbiesiadników. U szczytu stolika, z pączkiem zatrzymanym w pół drogi do ust okrytych brodą Franc Fiszer, Sokrates miasta stołecznego Warszawy. Obok niego mężczyzn z myszką na twarzy, czyli Julian Tuwim, skryty w kącie ponury Aleksander Wat, co swego czasu napisał Bezrobotnego Lucyfera, oraz wąsaty filozof Tadeusz Kotarbiński z Uniwersytetu. Dostaję podsuniętą pod nos parującą filiżankę z kawą, w tle rozbrzmiewają kolejne zwrotki Yira, Yira Carlosa Gardela.
Fayando y fayando
Te largue parao...
Cuando estés bien en la vía,
Sin rumbo, desesperao...
Cuando no tengas ni fe,
Ni yerba de ayer
Secándose al sol...
Przy stole toczą się rozmowy o filozofii, najnowszych odkryciach Einsteina, logice i „Miesięczniku Literackim” redagowanym przez obecnego przy stole Wata. Wieniawa palcem grozi, że jednak to komunizm i że mogą być nieprzyjemności. Pisarz odpowiada śmiechem, zaraz na stole pojawia się nalewka wiśniowa. Atmosfera staje się coraz bardziej rozluźniona, rozmowa swobodniejsza i coraz bardziej frywolna. Rozochocony Fiszer rzuca anegdotą o tym, jak na jednym ze spotkań w charakterze deseru pokazano dzieci.
Wieniawa komenderuje, że trzeba coś zjeść, a przecież zaraz tutaj jest Victoria na ulicy Jasnej. Ale przecież nie będziemy iść per pedes, jak by powiedział ludek Warszawy. Pułkownik kiwa ręką na woźnicę dorożki. Jest godzina dwudziesta, gdy wysiadamy z budy konnego wehikułu i wchodzimy do jasnego wnętrza hotelowej restauracji. W pas kłania się panu pułkownikowi obsługa, rychło wskazany zostaje stolik. Do ręki podają nam kartę dań. Wieniawa głośno zastanawia się czy raczej karp w śmietanie, czy szczupak a la Menier, czy może bryzol z polędwicy. Wybieramy w końcu na przystawkę raki z koprem, jajka po wenecku, a na drugie danie kaczkę. Do tego wódkę Baczewskiego i Kapuścińskiego Cherry Brandy. Przy sąsiednim stoliku siedzi Ludwik Bergson, właściciel firmy węglowej Samuel&Ludwik Bergson i zajadając się szaszłykiem baranim po kaukasku prowadzi ożywioną rozmowę z przedsiębiorcą Leopoldem Daabem, który zgodnie z ewangelicką naturą nakazującą mu wstrzemięźliwość zadowolił się barszczem czerwonym. Do stolika docierają urywki rozmów o kryzysie i wahaniach na giełdzie warszawskich. My w tym czasie wracamy do naszego posiłku i trunków.
„Więc co teraz? Mamy godzinę za dwadzieścia dziewiąta” pyta Wieniawa. Qui pro Quo – bo trzeba trzymać się przyjacielskich zobowiązań, w końcu to tam, a nie do Morskiego Oka Tuwim pisze teksty. Znowu znakiem ręki pułkownik daje znać dorożkarzowi. „Do kochanej starej budy” stęka, wchodząc do wehikułu.
A zatem do kabaretu. Ulica Senatorska 29, pasaż obok hotel Grand. Wchodzimy pod szklany dach Galerii Luxemburg. W pierwszym rządach widzę siedzących luminarzy kultury – Jan Paradowski, Tadeusz Boy-Żeleński, ale też adwokat Niedzielski, przemysłowiec Szczerbiński, gdzieś miga mi przemykający Lechoń. A tam na scenie peroruje już roześmiany Jarosa. W fraku zaczyna swoje zwyczajowe i sławne na całą Polskę „Proszę Państwa”, rzuca pierwsze kilka żartów i zaczyna się show – na estradę wchodzą roznegliżowane (ale ciągle jeszcze ubrane) girlsy. Następnie na scenie pojawiają się: Chór Dana, wschodząca gwiazda Mieczysław Fogg, Nowakowski, Bogdanowicz. Następują pisane przez Tuwima i Hemara skecze. No i ostateczne zakończenie, podobnie jak początek znane na całą Polskę:
Qui Pro Quo – kochana stara buda,/Qui Pro Quo – ten teatra nam się udał![](/Co jak co,/Niech tam kto/Ma skarbów Sezamy,/Po co nam to? My mamy:/Qui Pro Quo – co będziemy długo gadać/O to tylko szło)/Chodźcie gdzie chcecie,/Lecz w końcu przyjdziecie/Zawsze znowu do Qui Pro Quo!
Kabaret się skończył, Wieniawa postanowił jednak kontynuować zabawę. Noc jeszcze młoda, dopiero jedenasta wybija. Więc co? Może Oaza? Czemu nie. Ruszamy tym razem taksówką na Wierzbową. Zaciągam się dymem z podanego mi Egipskiego, śledzę migające światła neonów nocnej Warszawy.
Artykuł inspirowany jest książką Mariusza Urbanka „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie”:
Wierzbowa 9, przed lokalem kręcą się pojedyncze prostytutki, zachęcające wchodzących i wychodzących klientów. Lokal przyjmuje nas swoim ciepłem. Po raz kolejny kelner wskazuje stolik. Pojawiają się na nim pierwsze trunki: jarzębiaczek Izdebnicki, potem koniak Ratyfikacji Warszawskiej. Zespół zaczyna grać fox-trot. Na parkiet wychodzą kolejne pary, kilku elegancików z przylizanymi włosami, wśród nich znany mi z ekranu Eugeniusz Bodo oraz Stefan Jaracz, założyciel teatru Ateneum. Mignęła mi w tłumie również Jadwiga Smosarska. „Patrz”, Wieniawa wskazuje na bruneta w kącie lokalu, „To niejaki Dołęga. Dziennikarz który zaczął pisać powieści. Nie jestem pewien, ale chyba niedługo będzie o nim głośno”.
„A teraz zobaczysz coś zupełnie innego”, mówi Wieniawa konfidencjonalnym szeptem, „Teraz poznasz zupełnie inną Warszawę”. Jest godzina pierwsza w nocy. Łapiemy dorożkę na Wierzbowej. Pułkownik nachyla się do ucha dorożkarza, od którego wyraźnie czuć alkoholem. Nie słyszę co mówią.
Dorożka rusza na zachód. Stosunkowa krótka jazda kończy się przy obdrapanych kamieniczkach na ulicy Grzybowskiej. Wjeżdżamy do żydowskiej Warszawy. Po bramach stoją cwaniacy, który niechybnie okradli by nas gdyby tylko mogli. Wytaczamy się z dorożki, jednak czuć już alkohol który zdążyliśmy w siebie wlać.
Ponura kamienica przy Gnojnej 7. Niewidoczny w ciemności szyld, ze środka dobiega gwar rozmów i śmiechów, ktoś rżnie na harmonii. Duszny lokal, dwie izby. W pierwszej siedzą weseli przedstawiciele warszawskiej ferajny. Wszyscy obsiedli wianuszkiem dwóch łysych siedzących u szczytu jednego ze stołów. Jeden gruby z sumiastym wąsem, jego sepleniące zdania słychać nawet ponad grającego w kącie harmonistą. Nagle wstaje drugi z mężczyzn, poprawia dobrze skrojony garnitur. „A teraz zagraj o obecnym tutaj moim druhu”. „Oczywiście panie doktorze”. Pieśniarz zaczyna grać znane nawet w moim mieście „Rum-Helka”. My tymczasem wchodzimy do drugiej sali, a za nami rozbrzmiewa:
Tasiemce powiedzieli,/Że Helka jest klawa,/Że z Helką jest zabawa,/Więc Tata zgodził się./I Helkę sprowadzili,/W melinę wtaszczyli – /Tasiemka ujrzał ją.
Tam siedzi kilku ludzi, których nazwisk wolałbym nie wymieniać. Powiem jedynie, że na co dzień, za dnia, pełnią oni różne ważne funkcje w rządzie, opozycji i wojsku. Kiedy siadamy pojawia się wódka i zagryzki, w tym pyzy i śledzie w oleju. Rozmowa toczy się na tematy który nie powinienem rozwijać szerzej, ze względu chociażby na dobre samopoczucie małżonek moich kompanów.
Od Grubego Jośka wytaczamy się przed czwartą nad ranem i pierwszą napotkaną dróżką jedziemy do mojego hotelu.
Bibliografia:
- Mączewski Ryszard, Warszawa między wojnami. Opowieść o życiu stolicy 1918-1939, Księży Młyn, Łódź 2009.
- Trepman Paul, A gesl in Warsze, Montreal 1949, tłum. Anna Ciałowicz [w:] varshe.org.pl [dostęp: 20 listopada 2015 roku] <[http://www.varshe.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=219%3Aulica-gnojna&catid=10%3Ao-miejscach&Itemid=49&lang=yi]>.
- Warszawa1939.pl [dostęp: 20 listopada 2015 roku] <[http://www.warszawa1939.pl/]>.
- Wittlin Tadeusz, Ostatnia cyganeria, LTW, Łomianki 2010.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz