Jak przeżyć pierwszy rok okupacji?

opublikowano: 2016-06-10, 08:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Nikt w Polsce nie wiedział jak będzie wyglądała II wojna światowa. Nikt też nie miał pojęcia jak będzie się żyło pod niemiecką okupacją. Rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania.
reklama

Dla mnie ta wojna zaczęła się wcześniej niż 1 września 1939 roku. Pracując w lewicowym i antyhitlerowskim piśmie satyrycznym „Szpilki”, rysując do „Sygnałów” i „Tygodnia Robotnika”, przebywałem wśród ludzi, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że polityka III Rzeszy musi doprowadzić do wojny i przestrzegali przed hitleryzmem. Wykonałem w tym czasie wiele rysunków, które świadczą o tym, że niestety trafnie przewidywaliśmy rozwój wypadków, choć nie w tak potwornej formie i skali.

Ponieważ nie odbywałem służby wojskowej, gdyż jak wcześniej pisałem, przyznano mi kategorię B, w sierpniu 1939 roku wysłano mnie na specjalny kurs, na którym poznałem zasady obrony przeciwlotniczej oraz nauczyłem się kopać rowy chroniące przed bombami. Zabawne, że na tym kursie siedział ze mną w jednej ławce profesor Józef Laure – nauczyciel matematyki z gimnazjum imienia Joachima Lelewela. Oczywiście on mnie nie poznał, ale ja pamiętałem doskonale, jak niezadowolony z moich odpowiedzi przy tablicy trzepał mnie palcami po uszach i wołał z kresowym akcentem:

– Won, dureńku, do kąta! Nic nie umiesz!…

Żołnierze polscy z jednostki artylerii przeciwlotniczej w rejonie Dworca Głównego, podczas Obrony Warszawy w pierwszych dniach września 1939 (fot. WAF; domena publiczna)

A teraz okazało się, że jestem od niego bardziej pojętny, przynajmniej w sprawach dotyczących obrony przeciwlotniczej. Po ukończeniu kursu zostałem mianowany komendantem niezabudowanego terenu obok domu stojącego na rogu alei 3 Maja i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Do moich zadań należało wytyczenie rowów przeciwlotniczych i organizowanie pracy licznych, chętnie zgłaszających się ochotników. Było to trzy dni przed wybuchem wojny. Przy kopaniu tych rowów zdarzył się zabawny incydent. Pewien starszy, otyły jegomość, spocony, zmęczony kopaniem, wychylił się z rowu i wskazując na mnie, zawołał:

– My tu się męczymy, a taki młody stoi i tylko nami dyryguje…

Parę osób stojących obok pokiwało głowami, aprobując jego wystąpienie. Musiałem szybko zareagować, aby nie utracić mego rowowego autorytetu. Spytałem grubasa, czy wie, jak długi ma być rów. Nie wiedział. A jak głęboki, jak szeroki i co ile metrów ma zakręcać? Gruby milczał. Wtedy zawołałem:

– Widzi pan, nie wszyscy muszą kopać, muszą być też tacy, co myślą za tych, co kopią.

Rozległ się gromki śmiech, grubas poczerwieniał, opuścił głowę i zaczął dzielnie machać łopatą. Rundę wygrałem.

Sam początek wojny zatarł mi się nieco w pamięci. Wczesnym rankiem dowiedziałem się z radia, że Niemcy zaatakowali Polskę. Podawano nazwy miejscowości, na które spadły pierwsze bomby. W nocy pełniliśmy wartę na dachu i ktoś przyniósł wiadomość, że bombardowano Wolę. Zgłosiłem się do RKU (Rejonowa Komenda Uzupełnień), ale oczywiście odprawiono mnie z kwitkiem. Nie przyjmowano nawet oficerów i żołnierzy rezerwy, a cóż dopiero kogoś z pospolitego ruszenia. Dowiedziałem się o organizowaniu jakiegoś ośrodka propagandy, którym miał kierować wojewoda śląski – Michał Grażyński – ale nie wiedziałem, gdzie on się mieści, wobec czego nie mogłem zaoferować swych usług plakacisty i karykaturzysty. I tak minęło kilka dni.

reklama

Czwartego września przybiegli do nas Ewa i Stefan Otwinowscy z poufną wiadomością, pochodzącą jakoby z dobrze poinformowanych sfer rządowych, że wojska niemieckie zbliżają się do Warszawy, że rząd szykuje się do opuszczenia stolicy, a wszyscy mężczyźni zostaną wezwani do służby wojskowej i pomocniczej na wschód od Warszawy. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy opuścić stolicę.

Byłem całkowicie bez grosza, bo honorarium od Braci Jabłkowskich miałem otrzymać dopiero w początkach września. Na szczęście poratował mnie ojciec mego kolegi i wspólnika, Andrzeja Rubinrota, doktor Stanisław Rubinrot, pożyczając mi sto złotych, abym jednak miał w drodze jakieś pieniądze.

Następnego dnia, we wtorek piątego września, Otwinowscy, moja żona Hanna, ja i jeszcze kilka osób wyszliśmy z Warszawy, licząc – tak jak wszyscy – że możemy być jeszcze potrzebni na tyłach frontu. Docelowym punktem naszej wędrówki miały być Sarny, położone blisko ówczesnej granicy z ZSRR. Gospodarzył tam brat Stefana i liczyliśmy na jego gościnę.

Otwinowscy zaproponowali jeszcze, aby razem z nami wyruszyli: Jerzy Andrzejewski i jego znajomy, Eugeniusz Biernacki, my z kolei zabraliśmy mego szwagra, Zbigniewa Gosławskiego, i jego żonę Zofię, która była w ciąży, ale sama w Warszawie nie chciała zostać. Do Gosławskich dołączył w ostatniej chwili kuzyn Zosi, współwłaściciel kwiaciarni „Francillon”, Czesław Mützel.

Michał Grażyński wojewoda śląski i (od 2 września 1939 r.) minister propagandy w rządzie Felicjana Sławoja Składkowskiego (domena publiczna)

Za miejsce zbiórki obraliśmy stację kolejki wąskotorowej „Most”, koło mostu Kierbedzia. Dokładnie o umówionej godzinie nastąpił nalot i wszyscy pogubiliśmy się. Dopiero po pewnym czasie udało się zebrać całej naszej dziewiątce i kolejką, choć z przerwami i przygodami, dotarliśmy do Józefowa. Tam przenocowaliśmy w opustoszałym domku wuja mojej żony, Gerarda Zwolińskiego, i wybraliśmy sztab wyprawy w składzie: Stefan, Zbigniew i ja. Sztab ten postanowił, że w dalszej wędrówce będziemy unikać szos i głównych dróg; lepsze są drogi polne, gdzie na pewno jest i bezpieczniej, i łatwiej o żywność i noclegi. Trasę wytyczyliśmy na znalezionej w domu wuja mapie. Jak pokazał czas, decyzja nasza była słuszna.

Zbyszek Gosławski jako pracownik Polskiego Radia był w posiadaniu pewnego rodzaju dokumentu ewakuacyjnego, a na ramieniu nosił wspaniałą opaskę z napisem „Polskie Radio”. Ta opaska i ten papierek okazały się dla nas niesłychanie pożyteczne, bo udając pracowników radia, otrzymaliśmy od sołtysa w Karczewie podwodę, która zawiozła nas do następnej gminy. Tam zdobyliśmy kolejną furmankę i tak, zmieniając podwody, przez Karczew, Osieck, Pilawę i Stoczek dotarliśmy 9 września do Łukowa, akurat w dniu nalotu. W płonącym mieście zgubiliśmy przerażonego woźnicę, opaska przestała działać i dalej musieliśmy maszerować piechotą. Wyczerpani marszem nocnym z Łukowa zatrzymaliśmy się na kilkudniowy pobyt we wsi Kępki. Tam nasz „sztab” postanowił, że dalsza wspólna podróż z niezbyt koleżeńskim Andrzejewskim i Biernackim jest niemożliwa. Dalej wędrowaliśmy osobno.

reklama

Stefan był z całej naszej grupy najsłabszy fizycznie. Szedł bardzo powoli, jak podczas spaceru w alejach, musiał często odpoczywać, na plecach dyndała mu malutka czerwona walizeczka, a raczej teczka uwiązana na sznurku. Stanowił kontrast z nami, wlokącymi walizy i toboły. Pewnego razu Stefan zupełnie załamany, położył się w rowie i oświadczył, że już się nie ruszy, że woli zginąć, niż iść dalej. Natomiast Ewa wykazywała ogromny hart ducha, niosła walizkę i jak mogła, tak pomagała Stefanowi.

Na postojach i noclegach Stefan ożywiał się, prowadził ze spotykanymi osobami długie dyskusje, pokazując na mapie, że tu Bug, tu Wisła, tam Niemcy… Oczywiście były to tylko nasze pobożne życzenia, zupełnie oderwane od rzeczywistości, jako że pozbawieni byliśmy wszelkiej informacji.

Tak wędrując, minęliśmy Zosinowo, Kąkolewnicę, Komarówkę i Wisznice, i dotarliśmy do wsi Sosnówka niedaleko Bugu. Spotkaliśmy tam Wandę Melcer z bliźniętami – Elżbietą i Erykiem. Tu od chłopów dowiedzieliśmy się, że po szosie za Bugiem jeżdżą już niemieckie czołgi, w nich zaś, jak opowiadano: „Chłopcy wyczesani, eleganccy, z krótkimi rękawkami”. Wieś była białoruska, niechętnie do Polaków nastawiona, toteż postanowiliśmy wracać do Warszawy. Poza tym dochodziły nas słuchy, że za Bugiem miejscowa ludność nie darzy sympatią uciekinierów (co można było zawdzięczać polityce władz sanacyjnych na tych terenach) i nie tylko nie udziela pomocy, ale nawet można tam nieźle oberwać.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się ponownie we wsi Kępki, gdzie przyjmowano nas serdecznie w czasie pierwszej bytności. Choć była to zamożna wieś szlachecka (gospodarze nosili takie nazwiska jak: Rozwadowski, Jaworski, Gołaski), gościny udzielił nam jeden z biedniejszych gospodarzy, Jan Ostojski, odstępując chatę i dzieląc się skromnymi zapasami.

Tekst jest fragmentem książki Eryka Lipińskiego „Pamiętniki”:

Eryk Lipiński
„Pamiętniki”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
408
Ilustracje:
Eryk Lipiński
Format:
235 x 165
ISBN:
978-83-244-0431-5
EAN:
9788324404315

Otóż w tych Kępkach pewnego dnia wpadł ktoś do nas z wiadomością, że we wsi są Niemcy i o coś pytają, ale nikt ich nie rozumie. Udało nam się namówić Stefana, który coś tam po niemiecku umiał, i poszliśmy do tych Niemców. Było ich dwóch. Okazali się żołnierzami Wehrmachtu; jeden był kierowcą motocykla, drugi siedział w koszu. Było to nasze pierwsze bezpo- średnie spotkanie z okupantem, patrzyliśmy więc z ciekawością i zazdrością na ich wspaniałe buty, nieprzemakalne płaszcze, groźne hełmy, w oczach mając obraz naszych żołnierzy na furmankach i z obtartymi stopami.

Niemcy pytali o jakąś sąsiednią wioskę. Stefan coś im tam tłumaczył i pokazywał, po czym żołnierze pojechali, a my poszliśmy do domu. Już po kilku minutach usłyszeliśmy strzały i wkrótce jakiś chłopak przybiegł z wiadomością, że gdy tylko motocykl wyjechał ze wsi, został z pobliskiego lasku ostrzelany. Jeden Niemiec uciekł, drugi leży ranny przy drodze.

reklama
Adolf Hitler obserwujący płonącą Warszawę(Bundesarchiv, Bild 101I-013-0064-35 / Kliem / CC-BY-SA 3.0)

Ponieważ działania wojenne były już właściwie zakończone, taka strzelanina mogła grozić przykrymi konsekwencjami, no a my – warszawiacy – byliśmy najbardziej podejrzani. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy opatrzyć rannego Niemca. Był to zwykły, ludzki odruch, ale też i chęć zabezpieczenia się przed ewentualnymi represjami. Zabraliśmy wszystkie posiadane leki i bandaże i poszliśmy. Na miejscu okazało się, że rannemu udzielili już pomocy polscy żołnierze, ci, którzy przed chwilą do niego strzelali. Ułożono go na łóżku w chłopskiej chacie. Niemiec był ranny w brzuch. Byliśmy zdania, że należy go odtransportować do najbliższego szpitala w Łukowie. Żaden z chłopów nie kwapił się do tego, dopiero wizja spalonej wsi poskutkowała. Bardzo nas rozbawiło, że chłop, który zdecydował się zawieźć rannego, przypadkowo nazywał się Mościcki. Ale chłop sam jechać nie chciał, wobec tego Czesław i ja zdecydowaliśmy się towarzyszyć mu piechotą.

Gdzieś w połowie drogi do Łukowa zatrzymali nas Niemcy. Na widok rannego żołnierza zaczęli wrzeszczeć, wygrażać pięściami, poszturchiwać. Najbliższa przyszłość rysowała nam się czarno. Na szczęście ranny ocknął się i słabym głosem wyjaśnił kolegom, co nam zawdzięcza. Wkrótce przybyła sanitarna karetka, do której rannego przeniesiono, a oficer lekarz podziękował nam nawet za opiekę.

Ponieważ ściemniało się i mieliśmy wracać przez wsie, w których już stacjonowały oddziały niemieckie, a dwóch młodych blondynów na furmance mogłoby wzbudzać podejrzenie, poprosiłem lekarza, aby dał mi jakąś przepustkę, która nas zabezpieczy przed ewentualnymi przykrościami. Z braku innego papieru lekarz posłużył się moim biletem wizytowym. Napisał ołówkiem, że wymieniony na odwrocie udzielił pomocy rannemu żołnierzowi niemieckiemu i że prosi się o swobodne przepuszczenie nas do wsi Kępki.

Przezorność moja okazała się nieoceniona, bo po drodze zostaliśmy zatrzymani i przesłuchani przez jakiegoś wyższego oficera. Na szczęście autograf Niemca (jak się okazało naczelnego lekarza tej jednostki) zrobił wrażenie i puszczono nas wolno.

W rok później przygodę tę wykorzystał Tadeusz Kański w podaniu o zwolnienie mnie z obozu w Oświęcimiu; powoływał się na fakt, że marszałek Walter von Reichenau osobiście mi dziękował za pomoc udzieloną rannemu żołnierzowi Wehrmachtu. Ponieważ nie sprawdzano u marszałka, czy rzeczywiście taki fakt miał miejsce, pomysł Kańskiego ocalił mi prawdopodobnie życie.

Wkrótce Otwinowscy, Gosławscy i Mützel wrócili do Warszawy, a Hania i ja zostaliśmy w Kępkach. Oboje bowiem byliśmy chorzy. Hanka miała anginę, a mnie zrobił się na lewym ramieniu jakiś paskudny czyrak. Do chaty Ostojskiego, w której mieszkaliśmy, często zaglądali żołnierze Wehrmachtu stacjonujący w tej wsi. Pewnego dnia jeden z nich przysłał do nas wojskowego lekarza. Niemieckim lekarzom wojskowym nie wolno było udzielać pomocy ludności cywilnej, ale młody Willy Perschewski nie bardzo się tym zakazem przejął. Przyniósł jakieś lekarstwa, które od razu Hance pomogły, i zoperował – choć w warunkach niesłychanie prymitywnych – moją rękę, twierdząc, że gdyby pomoc przyszła później, mogła mi grozić amputacja. Był berlińczykiem, zresztą z pochodzenia Polakiem, ale z rodziny zniemczonej od kilku pokoleń. Nie uważał się za hitlerowca, ale działalność Führera bardzo mu imponowała.

reklama

Po kilku dniach opuściliśmy Kępki, ale z Perschewskim zachowaliśmy kontakt korespondencyjny. Kiedy Hanka zawiadomiła go, że zostałem wywieziony do Oświęcimia, napisał z Francji, gdzie wówczas przebywał, list, w którym informował o moim „życzliwym” stosunku do III Rzeszy, niewątpliwie w nadziei, że ta jego opinia pomoże w staraniach o moje zwolnienie. Później nasz kontakt się urwał. Kiedy po skończonej wojnie znalazłem się jesienią 1945 roku w Berlinie, udałem się na Weberstrasse 21, gdzie mieszkała jego matka i być może potrzebowała pomocy. Zastałem tam tylko ruiny.

W parę dni po powrocie z Kępek do Warszawy wyszedłem obejrzeć zniszczenia powstałe w czasie oblężenia i przekonać się, jak funkcjonuje miasto. Od razu rzuciły mi się w oczy dykty w wielu witrynach sklepowych i oknach mieszkań z wmontowanymi w środku szybkami dającymi nieco światła. Potem zburzona ulica Świętokrzyska, gruzy zamiast wspaniałych antykwariatów, z których ulica ta słynęła. Następnie przez Senatorską doszedłem do placu Zamkowego i nagle zobaczyłem spalony Zamek. Patrzyłem przez kilka minut, a potem otarłem łzy, których powstrzymać nie byłem w stanie – jak na pogrzebie kogoś bliskiego.

Obrona Warszawy w 1939. Pałac Staszica, w głębi pałac Zamoyskich (fot. Ryś; domena publiczna)

Wkrótce nawiązałem kontakt z moim przedwojennym klientem, właścicielem wydawnictwa „Renaissance”, Ludwikiem Erdtrachtem, i wraz z Zenonem Wiktorczykiem oraz kilkoma dziennikarzami wzięliśmy się za uliczną sprzedaż książek tego wydawnictwa. Ale że nie bardzo nam to szło, więc szybko zrezygnowaliśmy. Po pewnym czasie jeden z tych dziennikarzy, Zygmunt Śledziewski, zwrócił się do mnie i do mojej żony ze zdumiewającą propozycją. Twierdził, że nawiązał kontakt z jakimś niemieckim lotnikiem wojskowym, który za odpowiednią opłatą zgodził się zabrać nas troje do Portugalii, dokąd w najbliższych dniach miał polecieć służbowo.

Suma nie była nawet wygórowana i przy pomocy rodziny i przyjaciół mogliśmy ją zebrać, ale cała sprawa wydała nam się nieprawdopodobna. Nie wierzyliśmy, że może się udać. Obawialiśmy się, że od razu na lotnisku zostaniemy zatrzymani, pieniądze przepadną, a my pójdziemy do więzienia lub obozu. Wszyscy rozsądni ludzie też nam odradzali pakowania się w tak niepewną imprezę. Zrezygnowaliśmy więc z tej rzekomo atrakcyjnej okazji. Jakież było nasze zdumienie, kiedy po pewnym czasie dostaliśmy z Lizbony paczkę sardynek od Śledziewskiego!

Zaczęliśmy się z Hanką zastanawiać, z czego będziemy żyli. Nie mieliśmy żadnych oszczędności, żadnej biżuterii, w ogóle niczego, co można byłoby sprzedać. Od Braci Jabłkowskich należało mi się sześćset złotych za prace graficzne wykonane przed samą wojną. Poszedłem więc do dyrektora, Zbigniewa Jabłkowskiego, ale firma nie miała pieniędzy, więc zaproponowano mi, abym wybrał sobie w ich magazynie równowartość tej sumy w towarach z 30-procentowym rabatem. Zdecydowaliśmy się na fajansowy angielski serwis „Willow”, zdobiony chińskim pejzażem w kolorze niebieskim. Serwis był ogromny, na 24 osoby. Czego tam nie było! Talerze, talerzyki, tace, filiżanki, kubeczki, dzbanki… Przywieziono go nam do domu w ogromnym koszu. Używaliśmy tego serwisu przez całą wojnę, trochę się wytłukł, a w roku 1944, na krótko przed powstaniem, część tego, co zostało, kupił od nas właściciel Chemiczno-Farmaceutycznych Zakładów Przemysłowo-Handlowych, ul. Kaliska 9, firmy produkującej nasiona, Leon Nasierowski. Wkrótce wszystko, co kupił, uległo w czasie powstania zniszczeniu. Natomiast nam pojedyncze sztuki służyły jeszcze przez wiele lat. Ostatni egzemplarz tego serwisu, nieco już wyszczerbiona taca, znajduje się od roku 1981 u mojej córki w Londynie. Choć serwis ten jest bardzo w Anglii popularny, poszczerbiona taca jest uważana za antyk, i szczyci się swymi wojennymi przygodami.

reklama

Tekst jest fragmentem książki Eryka Lipińskiego „Pamiętniki”:

Eryk Lipiński
„Pamiętniki”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
408
Ilustracje:
Eryk Lipiński
Format:
235 x 165
ISBN:
978-83-244-0431-5
EAN:
9788324404315

Mieliśmy więc serwis, ale nie mieliśmy pieniędzy. Któregoś dnia zaszedłem do mieszczącej się przy ulicy Tamka 45b firmy „Henryk”, gdzie zaopatrywałem się przed wojną w koszule i krawaty, które w tym sklepie były niedrogie, choć w dobrym gatunku. Właściciel firmy miał jeszcze jeden sklep przy Marszałkowskiej 99, gdzie na szyldzie widniał napis „Henri”. Pan Henryk zaproponował mnie i Hance pracę w swoich sklepach w charakterze „aryjskich twarzy”. Nazywał się bowiem Hersz Zajdenberg i był pochodzenia żydowskiego. Żołnierze niemieccy, widząc go za ladą, często brali towar i wychodzili, nie płacąc. Panu Henrykowi chodziło o to, żebyśmy udawali, że te sklepy są naszą własnością. Propozycję przyjęliśmy. Hanka siedziała w kasie w sklepie na Tamce, a ja na Marszałkowskiej demonstrowałem swoje blond włosy i niebieskie oczy. Każde z nas otrzymywało pięć złotych dziennie; za co z wielkim trudem, ale można już się było utrzymać.

Po paru tygodniach do sklepu na Tamce dostarczono ciepłe damskie pantofelki domowe. Hanka, która bardzo marzła w nieopalanym mieszkaniu, miała na nie wielką ochotę, ale cena – trzydzieści pięć złotych – przekraczała jej tygodniowy zarobek. Ja zaś zdecydowanie ją na ten zakup namawiałem, twierdząc zupełnie bezpodstawnie, że jakoś damy sobie radę. Pantofelki zostały nabyte. Tego samego dnia przyszedł do nas znajomy z dużym pudełkiem kolorowych jedwabi „Gütermanna”, pytając, czy możemy to gdzieś sprzedać. Podał swoją cenę, a ja następnego dnia zaniosłem je do Stanisława Arcta, który księgarnię na Nowym Świecie 35 zmienił w mały dom towarowy. Otrzymałem za te jedwabie o trzysta złotych więcej, niż żądał nasz znajomy, i w ten sposób zarobiłem w jednej chwili więcej, niż oboje z Hanką pracując u „Henryka” przez miesiąc.

reklama
Gmach Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego w Warszawie, w latach 1939-1944 siedziba Gestapo na dystrykt warszawski (fot. Henryk Poddębski; domena publiczna)

Jeszcze raz przekonałem się, że podejmowanie pozornie błędnych decyzji nie zawsze ma ujemne skutki. Porzuciliśmy natychmiast pracę w sklepach „Henryk” i „Henri”, mając zapewniony byt na cały miesiąc. Potem próbowałem jeszcze handlować swetrami i galanterią, ale poniosłem całkowite fiasko.

Wkrótce po zajęciu Polski i utworzeniu Generalnej Guberni władze niemieckie postanowiły ograniczyć ilość pieniędzy na rynku krajowym. Pierwszym posunięciem było wycofanie brązowych stuzłotówek z wizerunkiem księcia Józefa Poniatowskiego i wymiana ich na dwa banknoty stuzłotowe na osobę; banknoty identyczne, ale z nadrukiem władz okupacyjnych. Oczywiście, jak zwykle w takich przypadkach, ludność uboższa była bardziej poszkodowana.

Po ogłoszeniu tego rozporządzenia odwiedził mnie mój dobry znajomy, były pracownik Polskiego Radia – Janusz Brzeziński – z następującą sprawą: otóż władze polskie na emigracji przekazały na cele walki podziemnej czterdzieści milionów złotych, które przez Węgry dotarły do Warszawy. Niestety, cała suma była w banknotach stuzłotowych i wobec rozporządzenia o wymianie jej wartość była problematyczna. Brzeziński, oficer Związku Walki Zbrojnej, zaproponował mi, abym zorganizował przestemplowanie tych banknotów. Obejrzałem dokładnie stemplowaną setkę, a fotograf Nosanowicz zrobił duże, fotograficzne powiększenie, po czym zamalowałem cały banknot na biało, a rysunek pieczęci ze wszystkimi nierównościami na czarno. Z tego można już było zrobić kliszę drukarską. Pracowałem w nocy przy palącym się piecu, abym w razie niespodziewanej wizyty niemieckich władz mógł szybko spalić kompromitujące materiały.

W ciągu kilku dni udało nam się zorganizować drukarnię, znaleźć identyczną farbę, zrobić rysunek i kliszę pieczęci i wkrótce polska armia podziemna dysponowała sumą prawie „legalnych” czterdziestu milionów. Chociaż później ukazało się więcej setek z fałszywymi nadrukami, a nawet na placu Kercelego stemplowano setki ręcznie stemplem kauczukowym, to jednak nadruku na naszej serii najwięksi fachowcy bankowi nie potrafili odróżnić od nadruku prawdziwego. Przy okazji dzielni działacze podziemia postanowili zarobić i dalej stemplowali setki, ale już na własny rachunek. Ponieważ wielu ludzi miało ogromne sumy w banknotach stuzłotowych, więc chętnych do wymiany nie brakowało. Ja, jako stojący najbliżej organizatorów, płaciłem tylko pięć złotych za zmianę „czystej” setki na stemplowaną. Od swoich klientów brałem już za nią dziesięć złotych, a następna „ręka” zarabiała piętnaście, dwadzieścia, a nawet czterdzieści. Oczywiście nikt z kupujących nie wiedział, że sami te setki stemplujemy.

reklama

Pierwszą paczkę do „wymiany” otrzymałem od moich przyjaciół z getta. Dziesięć tysięcy złotych. Kiedy zaniosłem tę ogromną dla mnie sumę do lokalu kontaktowego, który znajdował się w mieszkaniu przy ulicy Oleandrów 4 (dziś Partyzantów), nie spałem całą noc dręczony niepewnością, czy coś się nie stanie, czy lokal nie zostanie nakryty itp. Nazajutrz jednak mogłem już wręczyć doktorowi Stanisławowi Rubinrotowi paczkę przestemplowanych setek. Po pewnym czasie już bez przeliczania zostawiałem kilkudziesięciotysięczne sumy i bez liczenia też je następnego dnia odbierałem. Sporo w ten sposób zarobiwszy, wynająłem obszerne mieszkanie przy alei 3 Maja 2 z nadzieją, że wojna wkrótce się skończy.

W podziemiach gmachu towarzystwa ubezpieczeń „Prudential” na placu Napoleona (obecnie hotel „Warszawa” na placu Powstańców Warszawy) wkrótce po zajęciu Warszawy przez Niemców powstała kawiarnia „Sztuka”, w której znaleźli pracę jako kelnerzy i kelnerki aktorzy teatrów warszawskich. Organizatorem, projektantem i prężnym kierownikiem ka- wiarni był Tadeusz Hartman-Kański, aktor, reżyser i architekt w jednej osobie. Kawiarnia zaprojektowana była przez Kańskiego bardzo interesująco i charakteryzowała się tym, że żaden stolik nie stał na środku sali. Koło każdego były jakaś ścianka lub przegródka z kwiatami, co stwarzało dla siedzących gości intymną atmosferę.

Pałac Brühla w latach 1939–1944 siedziba gubernatora dystryktu warszawskiego, Ludwiga Fischera (domena publiczna)

Kańskiego poznałem w sierpniu 1940 roku przez mieszkającego u mnie Jerzego Wilhelma Korabiowskiego, popularnego radcę Strońcia z radiowej „Wesołej lwowskiej fali”. Już po kilku dniach znajomości, która z czasem przerodziła się w wielką przyjaźń, Kański zamówił u mnie projekt malowidła ściennego do barku znajdującego się w jednym z bocznych pokoików kawiarni „Sztuka”.

Nie mając właściwie żadnych regularnych zarobków, ucieszyłem się z tego zamówienia ogromnie i wziąłem się raźno do pracy. Już po kilku dniach wybrałem się do Kańskiego z projektem pod pachą. Był to pogodny dzień 12 sierpnia 1940 roku. Mieszkałem wówczas w alei 3 Maja. Na spotkanie z Kańskim wyszedłem z domu razem z Korabiowskim. Szliśmy aż do Smolnej pod wiaduktem mostu Poniatowskiego. Kiedy doszliśmy do schodów prowadzących do górnej części alei, Korabiowski stwierdził, że zapomniał czegoś zabrać z domu i zawrócił. Umówiliśmy się, że wkrótce przyjdzie do kawiarni „Sztuka”.

Kiedy wszedłem po schodach, zatrzymał mnie żołnierz niemiecki, żądając ausweisu. Podałem mu polski dowód osobisty i wskazałem palcem rubrykę „zawód – artysta malarz”. Kazał mi stanąć przy wieży wiaduktu, a sam poszedł na most. Gdybym wiedział, co mnie czeka, szybko uciekłbym schodami w dół. A ja, ponieważ byłem pierwszym zatrzymanym w tym miejscu, stałem jak gapa. Po chwili od strony Pragi nadjechały pełne tramwaje. Wygarnięto z nich wszystkich mężczyzn i znalazłem się w dużej grupie. Zaprowadzono nas pod mur Muzeum Wojska.

Wszyscy wiedzieliśmy już, że trafiliśmy w łapankę. Niestety, było za późno na ucieczkę. Wkrótce załadowano nas na ciężarówki i zawieziono na plac koło dawnego Dworca Głównego na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Po drodze wyrzuciłem karteczkę z wiadomością dla żony.

Tekst jest fragmentem książki Eryka Lipińskiego „Pamiętniki”:

Eryk Lipiński
„Pamiętniki”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
408
Ilustracje:
Eryk Lipiński
Format:
235 x 165
ISBN:
978-83-244-0431-5
EAN:
9788324404315
reklama
Komentarze
o autorze
Eryk Lipiński
Ur. 1908, zm. 1991. polski karykaturzysta, satyryk, dziennikarz, grafik, autor plakatów i ilustracji książkowych, tekstów kabaretowych i felietonów, książek o karykaturze i satyrze, także scenograf. Założyciel tygodnika satyrycznego „Szpilki” i Muzeum Karykatury. Autor Pamiętników.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone