Eugeniusz Wojdecki: Nie można oddzielać historii Kresów od historii Polski
Michał Woś: Pamięć o Kresach ulega w Polsce zatarciu, to znaczy, że myślimy o Wilnie i Lwowie, ale niekoniecznie w kontekście polskiej historii. Zgodzi się Pan z taką tezą?
Eugeniusz Wojdecki: Zgodzę się, ale historia w ogóle jest zadeptywana. Dedykacja w książce o Wilnie jest nie bez kozery.
MW: To ja może zacytuję: „Wszystkim polskim dzieciom z życzeniami, aby historia jak najszybciej znalazła właściwe miejsce w szkole”.
EW: To jeszcze było napisane w momencie, kiedy tej historii w ogóle nie było w szkole. Teraz powoli zaczyna się pojawiać, ale też w bardzo mocno okrojonym zakresie. Mówię o historii Kresów w kontekście historii Polski. No bo przecież to jest jedność – nie można oddzielać historii Kresów od historii Polski.
MW: Książka o dziejach Wilna to dzieło dwóch autorów. Jak podzieliście się Panowie pracą?
EW: Moja rola polegała na przygotowaniu oprawy fotograficznej i ikonograficznej. Uporządkowanie wszystkich materiałów i to zarówno zbieranych przeze mnie bezpośrednio, w archiwach i najprzeróżniejszych miejscach, nie tylko na Litwie, jak i znajomych fotografików. Wszystko po to, żeby tekst napisany przez pana Ryszarda Czarnowskiego odpowiednio zilustrować.
MW: Tych ilustracji jest w książce bardzo wiele.
EW: Od razu były takie założenia, że będzie ona miała charakter albumu. W naszej pierwszej książce, o Lwowie, było to ponad 800 zdjęć, w Wilnie już ponad 920. To bardzo dużo jak na książkę 400-stronnicową.
MW: Panowie w przypadku obu tych miast używają określenia „bramy Kresów”. Dlaczego zdecydowaliście się przybliżać czytelnikom akurat Kresy?
EW: To jest taka miłość, która trwa dokładnie od 1999 roku, wtedy po raz pierwszy wyjechaliśmy do Wilna. Później jeździliśmy tam wielokrotnie, podobnie zresztą jak do Lwowa. Wynika to w dużej mierze z koneksji rodzinnych. Zarówno rodzina Ryszarda Czarnowskiego, jak i moja, od strony mamy, pochodzi ze Lwowa. Mój dziadek był tam scenografem i malarzem. Poza tym jest to też kwestia patriotycznej więzi. No a dodatkowo miałem w liceum świetnego nauczyciela od historii, który zaraził mnie miłością do Kresów.
MW: W książce pada wiele gorzkich słów pod adresem litewskich historyków i tamtejszej narracji historycznej. Na czym polega problem?
EW: W przypadku Litwy historia Polski traktowana jest jeszcze gorzej niż na Ukrainie. Polskość i Polskę traktuje się tam bardzo źle. Litwini tworzą na swój użytek zupełnie nową historię. Zakłamują ją od nazwisk, przez życiorysy, a kończąc na dziejach. Temat jest bardzo poważny i nawet bardzo poważni politycy unikają go na oficjalnych forach. Mam wrażenie, że nie bronią polskiej sprawy.
MW: Jak Pan ocenia w takim razie sytuację polskiej mniejszości na Kresach?
EW: Niedobrze. We wsiach pod Lwowem, w chałupach bardzo często nie ma nawet podłogi, tylko klepisko. Totalna bieda. W miarę możliwości staramy się z żoną pomagać. Nasi znajomi z Podhala organizowali niedawno zbiórkę dla polskich dzieci na Ukrainie, właśnie w okolicach Lwowa. Zebrałem na tę okazję bardzo dużo niepotrzebnych ludziom magnetowidów, kaset z polskimi filmami i książek z polskich wydawnictw. Pojechało to wszystko do tych polskich rodzin.
MW: Jak wyglądała praca nad zbieraniem materiałów do książki?
EW: Ostatnią podróż do Wilna odbyłem w zeszłym roku. Brakowało mi jeszcze materiału ilustracyjnego. Miałem bardzo zaplanowaną podróż, pojechałem na tydzień czasu. Jeden dzień chciałem poświęcić na Ponary, upomnieć się o wymordowanych tam ludzi. Widziałem na mapie, gdzie one leżą, wiedziałem, że na południu Wilna, ale od mojego ostatniego pobytu pobudowano tam bardzo wiele autostrad, nowych dróg i nawet GPS nie potrafił mnie tam doprowadzić. Na stacji benzynowej zapytałem o drogę. Tłumaczę, że chodzi mi o miejsce zbrodni, gdzie w latach 40. wymordowano prawie 100 tys. ludzi. Facet kompletnie nie wiedział o co chodzi.
MW: Ale ostatecznie ktoś pomógł?
EW: Jeszcze inna osoba nakierowała mnie tak, że trafiłem z powrotem do Wilna. Szukałem Ponar cztery godziny, ale w końcu znalazłem. Była to droga głęboko zaszyta w lesie. Byłem bardzo zdumiony tym, co zastałem na miejscu.
MW: Dlaczego?
EW: Niezależnie od tego jak na to spojrzeć: czy wymordowano tam Żydów, polskich Żydów, czy po prostu Polaków, byli to wszystko obywatele polscy. Kwatera polska, gdzie znajduje się memoriał poświęcony bezpośrednio Polakom, jest natomiast bardzo niewielka. Zarówno w Ponarach, jak i w całym Wilnie, wszelkie informacje są po litewsku, rzadko po angielsku, ale nigdy po polsku. Miejsce, jak już mówiłem, jest nieoznakowane. Na drogach nie ma żadnych tablic o miejscu pamięci.
MW: Można mówić o celowym wypieraniu odpowiedzialności za współudział Litwinów w tej zbrodni?
EW: Nie wiem, czy to wszystko można złożyć na karb wstydu, ale wprowadzano mnie w błąd, żebym tam nie dojechał.
MW: Czy o podobnej postawie można mówić w kontekście Ukrainy?
EW: Tak. Te książki, to nie są tylko zbiory zdjęć, to nie miały być przewodniki. One miały uzupełniać lukę historyczną, opisać skąd się wziął problem Lwowa i Wilna. Miały odpowiedzieć młodym ludziom na pytanie, dlaczego jest taki problem. Bo jeśli pojadą do Wilna, to zobaczą np. nazwisko Mickiewicza zapisane po litewsku i się bardzo zdziwią. Te książki dają na to odpowiedź.
Polecamy książkę Ryszarda Jana Czarnowskiego i Eugeniusza Wojdeckiego pt: „Wilno. Dzieje i obraz miasta”:
MW: Ten problem przejawia się pewnie na różnych płaszczyznach.
EW: Kiedy mowa o Wilnie, to warto również przywołać świętą Faustynę i zapomnianego malarza Eugeniusza Kazimirowskiego, który – słuchając opisów jej widzeń - stworzył pierwszą wersję obrazu „Jezu, ufam Tobie”. Ten obraz znajduje się teraz w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, ale sam napis „Jezu, ufam Tobie” został zasłonięty, nie ma tego. Kazimirowski to postać bardzo pomijana, a on na przykład pomalował też freski na dworcu we Lwowie… choć one zostały później skute po wojnie.
MW: Zapominamy chyba nie tylko o Kazimirowskim, ale też o wielu innych postaciach związanych z Kresami.
EW: Wilno i Lwów stanowiły przez kilka wieków niesłychanie ważne miejsca dla polskiej kultury. Dlatego też wyeksponowaliśmy w naszych książkach rozdziały o Uniwersytetach we Lwowie i Wilnie, przedstawiając zarówno ich profesorów jak i wychowanków – jest się czym chwalić.
MW: W kontekście postaci ważnych dla historii Polski, nie sposób więc nie zapytać: jak wyglądają miejsca pamięci związane z Józefem Piłsudskim?
EW: Tu przede wszystkim nasuwa się kwestia Zułowa, rodzinnej miejscowości Marszałka. Czy to nie jest barbarzyństwo, że stoi tam tablica przy drodze wyłącznie z litewskimi nazwami? Pod spodem wystarczyłoby dać po polsku „Zułów”. Ile ja się naszukałem, żeby znaleźć to miejsce.
MW: Możemy się domyślać, dlaczego na Litwie nie eksponuje się osoby Piłsudskiego.
EW: Ja wszystko rozumiem, ale Marszałek Piłsudski ich nigdy przecież nie mordował. Litwini mają tę traumę za Żeligowskiego, ale przecież nic by im się nie stało, gdyby ta tablica miała też adnotację po polsku. Przecież tam przyjeżdżają Polacy, zostawiają swoje pieniądze.
MW: Rozumiem, że na historycznym szczeblu nie można więc powiedzieć, żeby relacje polsko-litewskie prezentowały się dobrze, ale jak to wygląda tak po ludzku, z Litwinami?
EW: Z Litwinami niedobrze, natomiast z Litwinami polskiego pochodzenia i mieszkającymi tam Polakami – przeciwnie, są nam bardzo życzliwi. W pracy bardzo pomógł mi Marek Hajdukiewicz, który obfotografował miejsca, do których mnie nie chcieli wpuścić, na przykład bibliotekę na Uniwersytecie w Wilnie. Jego żona jest z kolei przewodnikiem i pokazała mi wiele ciekawych miejsc. Założyła też stowarzyszenie i zbiera pieniądze na renowację grobów na Rossie. Są i inne cmentarze, potwornie zaniedbane. Litwini o to nie dbają.
MW: W przypadku Polski i Litwy mówimy o dwóch różnych narracjach historycznych. Ale czy jest możliwość konsensusu, wypracowania wspólnej wizji? Polacy i Litwini są przecież związani wspólną historią od wieków.
EW: Oni się przede wszystkim bardzo boją, że my zaanektujemy Wilno.
MW: Trudno sobie coś takiego wyobrazić. Polskie władze są zresztą dalekie od podobnej retoryki…
EW: Według mnie nawet za dalekie. Litwini bardzo nas dyskryminują, chociażby to nazewnictwo polskich nazwisk, szkolnictwo polskie na Litwie. Dla porównania, w Puńsku na Suwalszczyźnie znajduje się szkoła litewska i nie ma tam żadnego obowiązku pisania nazwisk po polsku. Ja nie umiem myśleć jak Litwini i tego wszystkiego rozumieć. Myślę jak Polak i wyrażałem te myśli na łamach tych książek. Mam na ten temat bardzo określone zdanie. Uważam, że Wilno i Lwów powinny leżeć w polskich granicach.
MW: Być może polskie władze uważają, że więcej dobrego da się uzyskać, nie komentując kontrowersyjnych sytuacji.
EW: Zarówno w rodzinie, jak i w polityce, unikanie trudnych tematów nie prowadzi do niczego dobrego, bo kiedyś może to wyjść bokiem. Należy wszystko do końca sobie wyjaśnić. To byłoby otwarcie do normalnych stosunków.
MW: Mieliśmy więc już książki o Wilnie i Lwowie. Jakie dalsze plany? Czy wciąż Kresy?
EW: Wilno i Lwów to były perły w koronie Rzeczypospolitej. Miałem w zamyśle zrobienie też innych bardzo ważnych miejsc dla Polski: Krakowa, Wrocławia, Gdańska i Warszawy. Teraz jeszcze przyszło mi do głowy Gniezno. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.