Czy defilady wojskowe są nam dzisiaj potrzebne?
Defilada wojskowa co najmniej od XIX wieku, epoki rodzących się nacjonalizmów, imperializmów i rytuałów państwowych, jest klasycznym elementem celebrowania ważnych uroczystości. Do dziś wielkie parady organizuje się od republikańskiej Francji aż do putinowskiej Rosji. Defilowało przedwojenne Wojsko Polskie, czcząc 3 maja, 11 listopada, 15 sierpnia i 19 marca, ale także powojenne, które do marszu ruszało 1 maja (zwłaszcza w okresie stalinowskim) czy 22 lipca, na przykład w ramach wielkiej Defilady Tysiąclecia w 1966 roku ;4.
Do tradycji organizowania 15 sierpnia defilady z prawdziwego zdarzenia, z udziałem ciężkiego sprzętu, wrócono w 2007 roku, z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Już w 2009 roku „nowa, świecka tradycja” została porzucona (oficjalnie: ze względów na kryzys gospodarczy i koszty), wrócono do niej w 2013 roku (wcześniej Świętu Wojska Polskiego towarzyszyły pikniki i statyczne pokazy sprzętu wojskowego oraz rekonstrukcji historycznej).
Idea organizowania defilady z okazji 15 sierpnia ma jednak swoich krytyków. Część z nich patrzy na problem z perspektywy ścisłych podziałów politycznych – defiladę „wymyślił” Lech Kaczyński, a obecny rząd ją chętnie wykorzystuje, w związku z czym jest to wydarzenie „pisowskie”. Inni, krytyczni wobec nadmiaru militaryzacji przestrzeni publicznej, sceptycznie podchodzą do zachwytów nad narzędziami służącymi do „niszczenia siły żywej”, czyli mówiąc niesztabowym językiem do zabijania. Wreszcie, do defilady krytycznie podchodzą wszyscy ci, którzy traktują tego typu manifestacje jako rodzaj „wymachiwania szabelką”, charakterystycznego raczej dla państw z mocarstwowymi i ekspansjonistycznymi zapędami, w których zwykle prawa człowieka są mniej ważne niż nowy sprzęt dla dywizji pancernych.
Rozumiem te argumenty, co więcej – części z nich mógłbym przyznać słuszność. Mimo to wydaje mi się, że pomysłu organizowania defilady z okazji rocznicy bitwy warszawskiej 1920 roku nie powinniśmy uznawać za zły i z niego rezygnować.
Po pierwsze, nie można zapominać o kontekście międzynarodowym. Aneksja Krymu i wojna w Donbasie wywróciły politykę bezpieczeństwa w naszej części świata, uzmysławiając opinii publicznej, że koncepcja „końca historii” z lat 90. staje się coraz bardziej odległa. Nastrój „tuż przed Wielką Wojną” podbijają też doniesienia o działaniach radykalnych islamistów z ISIS. Nie chodzi wszak o to, by szykować Polaków do wojny – warto jednak wskazywać, że Polska traktuje swoje bezpieczeństwo poważnie, jest zdecydowanym członkiem NATO i stara się przeznaczać odpowiednie sumy na swoją obronność, zwłaszcza modernizację sprzętu. W tegorocznej defiladzie wzięli udział stacjonujący w Polsce żołnierze amerykańscy i kanadyjscy, zresztą razem ze swoim sprzętem pancernym (czołgi Abrams i transportery opancerzone Bradley) – chociaż jest to gest, to moim zdaniem nie można go ignorować.
Po drugie, takie wydarzenia pozwalają budować pozytywny wizerunek Wojska Polskiego w społeczeństwie. Nie tylko chodzi tu o to by pokazać, na jaki sprzęt idą pieniądze z podatków. Wojsko jest (tradycyjnie) ważną instytucją życia społecznego. Od zniesienia powszechnego obowiązku służby w pewnym sensie oddaliło się ono od życia obywateli – ma to swoje dobre strony (patologie koszarowe), jednocześnie prowadzi do tego, że armia staje się abstrakcyjna. A przecież to na zawodowych, profesjonalnych i dobrze przygotowanych oddziałach opiera się bezpieczeństwo Polaków – warto o tym przypomnieć w czasach zachwytu nad „organizacjami proobronnymi” i „obroną terytorialną”, sprowadzającym się do recepty: dajcie ludziom broń, to obronią Polskę. Nie, pospolitakom udało się to ostatni raz może w czasach Grunwaldu. Dzisiaj potrzebujemy solidnych instytucji, a nie optymizmu i „patriotyzmu”. Jestem świadom, że polska armia nie jest wcale czołową siłą zbrojną Europy, a pokazywane dzisiaj na defiladzie Rosomaki i Leopardy to wciąż raczej mniejszość w zestawieniu z Bojowymi Wozami Piechoty z lat 60. czy czołgami T-72 i PT-91. Jednak zarówno przesadny optymizm, jak i pesymizm są szkodliwe i raczej niczemu dobremu nie służą.
Po trzecie wreszcie, pomysł organizowania defilady jest w końcu jakąś receptą na polskie obchodzenie rocznic historycznych. Dziś brakuje w Polsce rytuałów wspólnego, ponadpolitycznego świętowania. Widać to bardzo dobrze po obchodach Święta Niepodległości, które zdominował radykalnie prawicowy Marsz Niepodległości, a pomysł Bronisława Komorowskiego na marsz „Razem dla Niepodległej” utopił się w partyjnych nawalankach. Defilada gromadzi ludzi ciekawych widowiska, ale czujących podniosły i wspólnotowy charakter celebracji. Nie da się jej zakwalifikować jako wydarzenie tylko jednej opcji politycznej. To dobre podglebie do łączenia coraz bardziej szkodliwie podzielonego politycznie społeczeństwa.
Chciałbym, by Wojsko Polskie zachowało charakter instytucji publicznej, która może łączyć Polaków, nie zaś być narzędziem politycznych rozgrywek. Która może przysłużyć się społeczeństwu nie tylko jako potencjalny obrońca, ale także patron patriotyzmu pasującego do współczesnych czasów. W Polsce historia ostatnio bardziej dzieli niż łączy. Może więc każdy sposób na znalezienie tego coraz bardziej umykającego wspólnego mianownika warto wykorzystać?
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.