Conn Iggulden - „Zdobywca. Władcy łuku” - recenzja i ocena
Tak zaczyna się druga część serii poświeconej Dżyngis-chanowi autorstwa Conna Igguldena. Tym razem wyruszamy na podbój Chin. Będzie on trwał długo, bardzo długo. Nie będzie to zwykła wojna z koczownikami. Tym razem tradycyjna chińska wojskowość, jej wielowiekowe sposoby na kawalerzystów ze stepów okażą się bezskuteczne. O tym, że to zupełnie nowy przeciwnik przekonali się już rządzący państwem Jin Dżurdżenowie, których system obronny Mongołowie sforsują dzięki fortelowi obmyślonemu przez młodego oficera o imieniu Subedej.
A co robią wasale cesarza chińskiego? Proszą go o pomoc. Co robi senior? Cieszy się, że jego wrogowie mają kłopoty. I jak Chińczycy mają wygrać tę wojnę, prowadząc tak samobójczą politykę? Nie ma takie możliwości, szczególnie że przeciwnik jest prawdziwie nietuzinkowy.
O ile w Narodzinach Imperium otrzymaliśmy obraz kształtowania się osobowości Temudżyna, to Władcy Łuków przynoszą nam raczej opowieść o kształtowanie się machiny wojennej Mongołów. Oczywiście w dalszym ciągu śledzimy losy głównego bohatera i jego bliskich – ale tym razem mamy już do czynienia z portretem męża stanu, który dąży do osiągnięcia wyznaczonego celu.
O wiele ciekawiej Iggulden przedstawia pierwszą wojenną kampanię Mongolów. To sama w sobie ciekawa kwestia. Zazwyczaj koczownicy stosowali swoją starą stepową taktykę, na którą stojący na wyższym poziomie cywilizacyjnym mieli od wieków wypracowane sposoby. Tym razem było inaczej – najazd mongolski jest świetnie zaplanowany w każdym szczególe – koczownicy zneutralizowali przewagę cywilizacyjną swoich wrogów, Kinów, niemal w każdym aspekcie.
Interesujące jest pokazanie przez Igguldena istnienia już w średniowieczu czegoś w rodzaju chińskiej mafii. Oczywiście zgodnie z konfucjańskim ideałem nad życiem mieszkańców Państwa Środka nad wszystkim trzymają pieczę urzędnicy, wszyscy utrzymują się z pracy sprytnych kupców i pracowitego, szacownego chłopstwa. Ale czy koniecznie tak musiało być?
Jednym z istotnych elementów mongolskiej sztuki wojennej był znakomity głęboki wywiad. Agentem mógł być każdy – kupiec udający się na przygraniczny handel, grupa pasterzy „przypadkowo” przepędzających swoje stada nie po tej stronie pogranicza co trzeba, lub też grupa najemników szukających zatrudnienia… Sposobów jest naprawdę wiele. Co najciekawsze – zazwyczaj były one wyjątkowo udane.
Jeden z takich sposobów opisuje Iggulden, jednak w wyprawie wywiadowczej nie chodzi tylko o zdobycie informacji, lecz także o zdobycie kogoś, kogo dziś byśmy określili mianem „uśpionego agenta wpływu”. Okazuje się, że w mongolskim świecie autora nie jest to wbrew pozorom aż tak trudne. Cudowna konfucjańska idea – jak sama nazwa wskazuje – jest jedynie ideą. Wszak wśród grup społecznych wielki filozof nie przewidział powstania różnego rodzaju tajnych stowarzyszeń, które teoretycznie nie są elementem systemu władzy, a faktycznie nie tylko nimi są – ale wręcz zastępują urzędników.
Dzięki temu mamy całą gamę charakterów, które ukazują swoją dwulicowość. Nie tylko przy współpracy z Mongołami, lecz także w wewnętrznych walkach o władzę i wpływy. Konfucjański ideał piórem Igguldena jest daleko od swojego ideału. Ministrowie knujący przeciwko sobie i własnemu cesarzowi, generałowie kierowani bardziej ambicją niż poczuciem obowiązku (choć może jedno wynika z drugiego?), słabi władcy… Doprawdy, powieściowie Chiny wcale nie wydają się takie potężne.
Iggulden odrobił lekcje w zakresie znajomości epoki pod kątem społecznym, a zwłaszcza politycznym. Niestety, momentami rzuca się w oczy, że zaniedbał militariów. Sceny batalistyczne w tej części są krótkie, ogólne i nie mają tej dynamiki niezbędnej mongolskiej jeździe. Choć widać, że pomysł na interpretacje mało znanych i słabo opisanych bitew istnieje w zamyśle autora – to jednak nie wychodzi on poza skromne ramy. I to byłaby właściwie jedyna rzecz, która zniechęciła mnie lekko do drugiej części kariery Dżyngis-chana… Ale wierzę, że trzecia część to nadrobi.