Aleksandra Ziółkowska-Boehm: niewiele zrobiliśmy, by nagłośnić naszą historię
Tomasz Leszkowicz: Czy historię Polski lepiej widać zza oceanu?
Aleksandra Ziółkowska-Boehm: U tych, którzy się interesują, czytają pisma, prace historyczne na temat Polski jak i kraju, w którym mieszkają, na pewno pojawia się perspektywa oddalenia i dystans. Może to wywołać zamknięcie się w środowisku tej samej kultury, lub wręcz grupy politycznej, ale może – przy pozytywnym założeniu – stworzyć chłodniejsze i szersze spojrzenie. Chłodniejsze, nie znaczy: mniej serdeczne. Mamy historię dramatyczną, bolesną, piękną; możemy być dumni z naszych dążeń niepodległościowych.
T.L.: A jak Pani jako Polka mieszkająca w Stanach patrzy na historię tego kraju?
A.Z-B.: Gdy się poznaje bliżej kraj nowego zamieszkania, czyta się o nim i jego przeszłości, dowiadujemy się, jak nieraz okrutne miał on historyczne poczynania. Amerykanie jednak piszą o swoich „błędach i wypaczeniach” zwykle bez rozdzierania szat i lamentów.
Przeczytałam niezwykle interesującą książkę Lynne Olson (z mężem Stanleyem Cloudem napisali przetłumaczoną na polski i cieszącą się dużym powodzeniem książkę „Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski”) zatytułowaną „Those Angry Days. Roosevelt, Lindbergh, and America’s Fight over World War II, 1939-1941” (NY 2013). Książka na tylnej okładce ma wspaniałe rekomendacje (m.in. Madeleine K. Albright, Tom Brokow, Chris Matthews).
Lynne Olson pisze w niej o latach, zanim Ameryka przystąpiła do drugiej wojny, i jak silne były wówczas nastroje antywojenne. Pisze, że Charles Lindbergh – amerykański pionier lotnictwa – w 1938 roku odbierał medal od Hermanna Goeringa. W książce jest rozdział zatytułowany „Setting the Ground for Anti-Semitism”, gdzie autorka pisze, że większość amerykańskich uniwersytetów, włączywszy niemal wszystkie „Ivy League”, miały „strict quota sytems” ([numerus clausus]) w przyjmowaniu Żydów na studia. Cytowany jest uniwersytecki dziennik „Yale Daily News” zamieszczający antysemickie komentarze. Autorka pisze, że nawet po ukończeniu studiów Żydzi mieli problemy ze znalezieniem pracy. Książka ma wiele recenzji, żaden z recenzentów nie przywołał tego rozdziału, tematyki, o której niemal nikt nie wie.
Umiejętność odrzucenia, może lepiej: odsunięcia wielu tematów – to jest cecha amerykańska (i można na nią patrzeć z różnych perspektyw). Może dlatego przeciętny Amerykanin ma tak dobre samopoczucie i świadomość „wyjątkowej roli” Ameryki?
Nawet Indianie (którym poświęciłam książkę „Otwarta rana Ameryki”, ukazała się w Stanach pt. „Open Wounds. A Native American Heritage”) nie chcą przypominania im o bolesnych okresach w swojej historii. W muzeum indiańskim w Waszyngtonie (National Museum of the American Indian) otwartym w 2004 r. nie pokazuje się okresu cierpień, „szlaku łez” (Trail of Tears). Gdy zbierałam materiał do książki Indianie nie żalili mi się, za to z dumą mówili o swoim udziale w drugiej wojnie światowej, o indiańskich szyfrantach (code talkers).
Mieszkałam kilka lat w Dallas w Teksasie. Piszę w książce („Ulica Żółwiego Strumienia”), że w 1993 roku, w 30. rocznicę śmierci prezydenta Kennnedy’ego, ogłoszono miejsce zamachu miejscem historycznym. Zawieszono tablicę z brązu, na której nie ma nazwiska prezydenta. Komentowano enigmatyczną treść tablicy tym, że mieszkańcy Dallas... nie są wciąż gotowi na umieszczenie słów „John Kennedy Assassination Site”.
T.L.: Jak więc Amerykanie postrzegają polską historię? Na przykład tak bliskie Pani Powstanie Warszawskie...
A.Z-B.: Raz po raz denerwujemy się, że świat, Amerykanie także, nic albo niewiele, wiedzą o Powstaniu Warszawskim. W książce „Kaja od Radosława” w Aneksie pokazuję wypowiedzi Amerykanów różnych zawodów, do których się zwróciłam, by odpowiedzieli, co wiedzą o Powstaniu Warszawskim 1944 roku. Jedynie historyk Stanley Weintraub napisał: „były dwa powstania, warszawskie w gettcie, i potem polskiego ruchu oporu”.
Większość Amerykanów wie o jednym powstaniu – w gettcie, i cokolwiek się dowie na temat drugiego, dokłada te informacje do tego, o którym słyszało. Powstanie w Gettcie całe lata było nagłaśniane i przeciętny człowiek o nim wie. Kiedy potem czyta o Warszawskim 1944 r., myśli, że wciąż mowa o Powstaniu w Gettcie 1943 r.
W amerykańskiej telewizji w 60. rocznicę Powstania Warszawskiego kilka razy powtarzano bardzo dobry dokumentalny film Davida Ensora „CNN Presents: Warsaw Rising” z udziałem m.in. Zbigniewa Brzezińskiego, Normana Daviesa, Zofii Korbońskiej, która prowadziła Radiostację „Świt”, i Krystyny Brzezickiej-Jaroszewicz, kurierki w Powstaniu. Kilku moich znajomych powiedziało mi potem, że dowiedzieli się wiele więcej o powstaniu w... gettcie.
Za mało, nie chcę powiedzieć – wręcz: niewiele, prawie nic – zrobiliśmy by przez lata nagłaśniać temat Powstania – i nie wyszliśmy z nim na zewnątrz.
Niemcy wypuścili serial „Nasze matki, nasi ojcowie”, w kilku miejscach świata go pokazano. Wiele osób protestowało, pisano krytyczne recenzje, ale film na pewno „zrobił swoje”: obejrzał go przeciętny człowiek i mu zostanie w pamięci.
Polecamy książkę Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Mamy wybitnych twórców, trzeba starać się promować siebie. Utrwalajmy naszą bolesną piękną historię. To jest sprawa wielkiej polityki kulturalnej, wyzwanie dla autorów, filmowców, a także, by instytucje i stowarzyszenia wspierały dobre, pozytywne filmy, książki wydawane w innych językach. Nagłaśnianie – to powinny być wieloletnie starania, które należy z uporem ponawiać.
Cieszmy się cudownym filmem o Katyniu naszego wielkiego twórcy Andrzeja Wajdy. Mam jedną małą uwagę. Na końcu filmu można było podać 3-4 zdania – ile osób zostało zamordowanych, i że potem odkryto nowe groby. Tak się robi w każdym non-fiction filmie amerykańskim, a my tego unikamy. Gdy wyszłam z kina usłyszałam zadane w języku angielskim pytanie – Ile osób zamordowano...400-600? Komentarz kilkuzdaniowy na początku i końcu wielu filmów polskich by pomógł. Nieprawda, że Polacy wszystko wiedza, nie tylko cudzoziemcy nie wiedzą, ale Polacy też zapominają, nie kojarzą, nie doczytali.
T.L.: Co jest dla Pani najważniejsze przy opowiadaniu o historii i losach Polaków?
A.Z-B.: Chcę kiedyś o tym napisać, jak ja „to robię”. Tym bardziej, że czytam o procesach sądowych w Polsce wytaczanych autorom przez rodziny ich bohaterów, i widzę także, jak w Stanach ważna jest autoryzacja.
Pokazuję losy rozbitych wojennymi wypadkami rodzin, dramaty pojedynczych osób. Jak mówię, emocje mnie popychają do pisania, ale potem tekst trzeba odłożyć, aby się uleżał, i po jakimś czasie należy go wycyzelować – zabrać własne emocje (brzmią one szczególnie fatalnie po latach). Im trudniejszy temat, tym trzeba być oszczędniejszym w słowach. Komentarz jest niepotrzebny, emocje powinien wywołać u siebie czytelnik w czasie lektury. Nie powinna być wskazana gotowa interpretacja, wypowiedziana przez narratora, pisarza. Wydawca amerykański napisał mi, że poprzez pokazane losy czytelnik się identyfikuje i wzrusza, i że tak się dzieje m.in. dlatego, że nie wstawiam własnego komentarza.
Co jest dla mnie najważniejsze? Aby czytelnik chciał przeczytać książkę, aby potrafił się utożsamić z tragediami, o których piszę, aby go poruszyły. Moje książki mają przypisy, bibliografię – dla tych, którzy chcą poznać temat bliżej.
Czytelnicy Histmag.org: W „Drugiej bitwie o Monte Cassino” ważną rolę odgrywa rozmowa. W jaki sposób dociera Pani do swoich rozmówców?
A.Z-B.: Czasami mówię, żeby mi życia starczyło, abym mogła spokojnie poczytać, pomyśleć, wysłuchać, spisać, i wreszcie napisać. Moi rozmówcy sami się jakby pojawiają... Kiedy w 1990 roku zamieszkałam za oceanem, poznałam wielu emigrantów z okresu wojny. Dla wielu zamieszkanie na obczyźnie wyzwoliło nowe problemy, ból i trudności adaptacyjne. Kompensowali to wielkim oddaniem sprawom polskim – powstawały kościoły, organizacje, stowarzyszenia, pisma, książki, księgarnie. Kiedy wysłuchiwałam ich losów – nieraz „wstrzymywałam oddech”; szczególnie reagowałam na te, po których wysłuchaniu „serce topniało”. Gdy były to osoby bez pielęgnowanego żalu, goryczy i pretensji do świata – reagowałam najserdeczniej. Zadawałam pytania, chciałam słuchać. Potem proponowałam, że napiszę – nie wiedziałam, czy powstanie niedługi tekst, wywiad czy większa opowieść. Ustalaliśmy, że mi opowiedzą „o wszystkim” bez oporów, a ja potem każdą wypowiedź autoryzuję. Usuwałam fragmenty ze wspomnieniami, którymi się dzielili ze mną, ale nie chcieli światu ich obwieszczać. Mają do tego święte prawo, a ja mam obowiązek postępowania etycznego.
T.L.: Przed laty współpracowała Pani z Melchiorem Wańkowiczem. Czy wpłynęło to na Pani pisanie o historii? Ile „Wańkowicza” jest w Pani opowieściach?
A.Z-B.: Pamiętanie o swojej przeszłości, historii, świadomość, gdzie należę, do jakiej kultury – to jest piękne, cenne i uważam za bardzo ważne. Uwrażliwił mnie na polską historię mój ojciec, od dziecka czytałam podsuwane przez niego książki. Na pewno i Wańkowicz wywarł na mnie swoimi książkami duży wpływ, ale i nasi wielcy klasycy, ale i Aleksander Kamiński, Zofia Kossak, i wielu wielu innych. Wańkowicza pisanie, jak gdzieś napisałam, jest jak mocne perfumy – ma słownictwo kresowe, bogatą kresową polszczyznę. Ja piszę oszczędniej, innym językiem, wyciszonym, swoim własnym.
Znałam pisarza ledwie 2 lata i 3 miesiące, w tym rok byłam wciąż studentką (przywożącą mu materiały do „Karafki La Fontaine’a”), drugi rok jego asystentką i sekretarką. Gdziekolwiek pisarz był – był wrażliwy na polskie losy, pokazywał je, ale także pisał o „polskich wadach” nieraz w sposób mocny, jak w broszurce „Kundlizm”.
Polecamy książkę Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”:
Czytelnicy Histmag.org: Którą ze swoich znakomitych historycznych opowieści chciałaby Pani ujrzeć na ekranie (w formie filmu fabularnego lub serialu)?
A.Z-B.: Myślę, że losy dwóch bohaterów – Kai (z książki „Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego Krzyża”) i Romana Rodziewicza – Hubalczyka z opowieści „Z miejsca na miejsce – w tomie „Lepszy dzień nie przyszedł już” – pokazujące niezwykle bogate w wydarzenia historyczne, naznaczone historią dramaty życia.
Byłabym przeszczęśliwa, gdyby można pokazać je na ekranie. I Kaja, i Roman już nie żyją, dostaliby więc nowe życie. Myślę, że ich dramaty i zajęte postawy mogą wzbudzić dumę i wywołać empatię i podziw dla ich dzielności i postaw.
Czytelnicy Histmag.org: Czy sądzi Pani, że świadomość tragedii Polski w czasie II wojny światowej jest na nowo odkrywana w USA? A może wręcz przeciwnie – jest przemilczana?
A.Z-B.: „Na nowo odkrywana”? Chyba nie. Dla historyków są opracowania naukowe, ale myślę o przeciętnym inteligentnym obywatelu tego państwa. O polskiej tragedii w czasie II wojny wie niewielu. Dlatego, będąc poza krajem, uważam, że mamy niejako obowiązek reagowania. Każdy powinien narzucić sobie, wymagać od siebie, by „coś zrobić”.
Jeżeli mogę dać przykład – nie jest źle z moimi książkami. Ukazały się w języku angielskim w dobrym wydawnictwie popularnonaukowym. Dwie książki: „Kaia. Heroine of the 1944 Warsaw Rising” i „The Polish Experience through WWII. A Better Day has not Come” – mają drugie wydania (w pierwszym były wydane w twardej oprawie, drugie są w miękkich okładkach). Książka o Hubalczyku „Polish Hero Roman Rodziewicz: Fate of a Hubal Soldier in Auschwitz, Buchenwald, and Postwar England” pokazuje, że w Auschwitz byli także Polacy chrześcijanie. Książki zakupują biblioteki angielskojęzyczne w świecie. Kto zainteresuje się tematem naszych polskich losów drugiej wojny światowej, znajdzie je w katalogu i może dotrzeć do moich książek.
Czy nasza historia jest „przemilczana”? Ogólnie – historią interesują się elity, czy w Polsce, czy w Stanach, czy w innych krajach. Ale o te elity trzeba dbać – wydawać książki i naukowe, i popularne, produkować filmy; to one kształtują także „powszechną wiedzę”. Brak rzetelnej informacji o polskiej historii, szczególnie tej wojennej, w amerykańskich mediach zawdzięczamy między innymi sobie, bo po wojnie i później niewiele w tej sprawie zrobiliśmy.
Są kraje, które sponsorują tłumaczenia na inne języki i wydania, a potem promocje książek dotyczących ich historii. U nas to są zwykle własne starania. Przynajmniej ja mam takie doświadczenie.
Czytelnicy Histmag.org: W ostatnim czasie dość często spotykamy się w zachodniej prasie i wypowiedziach poważnych osób (choćby prezydenta Obamy) z terminem „polskie obozy koncentracyjne”. Pani spędziła za granicą spory szmat czasu. Czy wśród przeciętnych Amerykanów takie podejście jest równie powszechne?
A.Z-B.: Nie ma w tych wypowiedziach złości czy lekceważenia, wynikają one z głębokiej niewiedzy i niechlujstwa (braku dostatecznego przygotowania do wizyt w nowym kraju). Przypomnę, że także wiceprezydent Al Gore pomylił Powstanie w Gettcie z Warszawskim, podobnie zresztą jak prezydent Niemiec, Roman Herzog, gdy w 1994 r. zostali zaproszeni do Warszawy na 50-lecie wybuchu Powstania.
Dobrze, że reagujemy, że wysyłamy protesty. Podpisuję różne petycje, mój mąż, Amerykanin, pisał wiele listów w sprawach polskich (jest o tym np. w książce Jana Nowaka Jeziorańskiego „Polska droga do NATO”). Jeżeli chodzi o powiedzenie „polskie obozy koncentracyjne”, to tak, jakby powiedzieć „więzienie kubańskie w Guantanamo”, bo jest położone na kubańskiej ziemi (a nie: „więzienie amerykańskie w Guantanamo”).
Wielu polityków wykazuje brak wiedzy historycznej nie tylko innych krajów, ale i własnej. Politycy, kandydaci na prezydentów czasami mówią rzeczy, które świadczą o ich ignorancji i niewiedzy. Przeciętni Amerykanie nie wiedzą wiele o historii innych krajów, ale też nie tak wiele wiedzą o swojej historii.
Na koniec zadam pytanie... Czy przeciętny Polak wie wiele o historii Ameryki? Czy my, Polacy, dobrze znamy historie innych narodów? I jak dalece znamy dobrze własną historię?