Zza kółka

opublikowano: 2005-10-15, 19:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Jak nietrudno się z tytułu domyśleć, niniejszy felieton traktował będzie o polskich drogach i przypadkach z nimi związanych. Nie zamierzam jednak wdawać się w żale nad ich jakością, bo temat to tyleż ograny, co żałosny. W zamian postaram się podzielić się kilkoma wrażeniami, powstałymi ostatnio zarówno w czasie jazd urlopowych, jak i miejsko-zawodowych.
reklama

W tym przypadku potwierdza się prawidłowość, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – aktywnym użytkownikiem dróg jestem raptem od kilkunastu miesięcy, to jednak wystarcza, żeby sytuacje panujące na naszych drogach dopisać do długiej listy współczesnych paranoi. A zatem – nomen omen – jedziemy!

Choć prawo jazdy mam już kilkanaście lat, to jednak aktywniej jeżdżę dopiero od paru miesięcy. Miesięcznie przejeżdżam około dwóch tysięcy kilometrów, część jako kierowca, część – z racji wykonywanego zawodu – jako pasażer. Nie jest to dużo, ale wystarczająco, żeby pokusić się o naszkicowanie kilku paranoi, które da się zaobserwować na naszych drogach.

Pierwszą jest totalne lekceważenie powiedzenia „znaj proporcją, mocium panie”. W kraju rzekomo biednym, gdzie ludzie wiążą ledwo koniec z końcem, ciężko już uświadczyć poloneza czy malucha, a i o najniższą klasę [Seicento, CC] na drogach międzymiastowych niełatwo. Pełno za to samochodów klas wysokich i arcywysokich, o stanie technicznym wołającym o pomstę do nieba. Ponieważ samochód – jak powszechnie wiadomo – służy do przedłużenia męskiego narządu prokreacyjnego, więc gnane niepohamowanym impulsem towarzystwo ściąga z zagranicy samochody za parędziesiąt [jeśli nie paręset tysięcy] złotych. Nikomu nie zamierzam zaglądać do kieszeni, nie moja to sprawa, zresztą sam jeżdżę czymś, co najlepsze lata ma już dawno za sobą. Szkopuł w tym, że w przytłaczającej większości przypadków, kierowane motywami, o których wspomniałem powyżej, towarzystwo, mając do wyboru np. piętnastoletnie Renault czy dwudziestoletnie bmw wybiera to drugie, bo większy szpan i płeć piękna plastikowa szybciej omdlewa. Żenada podwójna.

Raz, że na ogół „starsze, ale wypaśniejsze” jest w stanie stokroć gorszym od modelu nieco mniej reprezentacyjnego, ale młodszego, a dwa, że zakup nie uwzględnia niemal nigdy serwisowania! Podam tutaj dwa przypadki, znane z rozmów osobistych. Pierwszy z nich to „tanie marki”podzespołów. Część, kosztującą w standardzie powiedzmy 50 złotych, firma X sprowadza z Chin i konfekcjonuje w jakości dużo gorszej, sprzedając ją po 10 złotych. Obrót ma duży z przyczyn oczywistych, reklamacji mało, bo nikomu nie będzie chciało wykłócać się o 10 złotych. Pół biedy, jeśli mówimy o jakimś podzespole silnikowym. Gorzej, jeśli chodzi o elementy np. układu hamulcowego… Wspomniana praktyka jest oczywiście wyjątkiem, budowanie tanich marek samochodowych w ten sposób to w Polsce rzadkość i firmy takie można policzyć na palcach jednej ręki, niemniej jednak przypadki się zdarzają. Sprawa druga, to kwestia kosztów. Ktoś, kto pół życia przejeździł maluchem i przyzwyczajony jest do ichniejszych relacji cenowych, nagle kupuje, powiedzmy, Skodę Octavię, zapożyczając siebie, rodzinę i kładąc hipotekę na dorobek swoich dzieci do piątego pokolenia w przód. Nagle, po upływie gwarancji, zdycha amortyzator. Naszemu bohaterowi po wizycie w serwisie, kosztem niedojadania, wystarcza tylko na jeden. Albo na zeszlifowanie tarczy hamulcowej. Albo oszczędza np. na naprawie świateł stopu. I tak dalej, i tym podobne. Opisanych przypadków, dzięki Bogu, nie spotkałem jeszcze w działaniu [a raczej: niedziałaniu] na drodze, ale boję się, że prawem wielkich liczb…

reklama

Kolejną paranoją – nie będę w tym oryginalny – są poczynania Policji. Nie należę do fanatyków, sprejujących CHWDP na każdej bramie, nie pozwala mi na to wiek i wrodzone poczucie godności, prywatnie jestem zwolennikiem państwa raczej policyjnego, ale to, co wyprawiają niebiescy na drogach, woła o pomstę do nieba. Ot, chociażby codzienne przykłady, znane z Ronda Grunwaldzkiego w Krakowie. Towarzystwo o manierach dresiarskich skręca tam, gdzie skręcać nie ma prawa, jeździ po pasach przeznaczonych tylko dla autobusów, przejeżdża linie ciągłe, robiąc ogólnie – przepraszam za wyrażenie – burdel na kółkach. Rzecz jest wkurzająca o tyle, że w przeciwieństwie do np. jazdy z prędkością wyższą od dozwolonej – tracą na tym kierowcy przyzwoici. Dziesiątka samochodów, wciskająca się przede mnie na mój pas, z pasa, z którego wciskać się nie powinny, powoduje to, że dziesiątka samochodów stojących za mną traci czas i dojedzie do pracy/szkoły później. Więc następnym razem pojadą drugim pasem. I koło się zamyka. Tymczasem policję na Rondzie Grunwaldzkim widziałem wszystkiego może dwa razy.

reklama

Policja woli za to obstawiać miejsca, gdzie drogę [za wyjątkiem krzaków idealnie nadających się do czatowania] widać kilometr w przód, gdzie przechodniów jak na lekarstwo, gdzie wreszcie każdy manewr wyprzedzania można wykonać ze stuprocentową pewnością. W takich miejscach policja rozstawia lotne patrole i łapie „wariatów drogowych”. Celowo napisałem to w cudzysłowiu, bo utożsamiać się z tą idiotyczną kampanią może chyba tylko ktoś, komu nigdy nie zdarzyło się jechać przez Polskę zgodnie z przepisami. Z braku autostrad często kilkaset kilometrów należałoby jechać z prędkością 70 km/h. Życzę powodzenia i powstrzymania się od wulgaryzmów. Wyklinani tak często przedstawiciele handlowi [wśród których, nie przeczę, zdarza się masa ryzykantów, a i o „wariata” nietrudno] to w większości przypadków ludzie zapracowani, którzy traktują samochód jako narzędzie pracy. Droga z Krakowa do Kielc na tle ogólopolskim wypada bardzo ładnie – z tym, że przeciętna ilość patroli oscyluje w okolicach pięciu, a obecnie niemalże na całej trasie tworzą się zatory, co przekłada się również na zmęczenie kierowców. Oczywiście „bezpieczni” tego nie widzą, liczy się ustrzelenie frajera.

Jeśli ktoś dalej upiera się przy chorych ograniczeniach prędkości – niech każe księgowym obejść się bez możliwości korekt, dziennikarzom – bez prywatnych źródeł informacji, użytkownikom komputerów – kazać płacić za wszystkie windowsowe programy, używane w domu, kazowiczom – za każdy ściągnięty film. Wszystkiego najlepszego. A tak na marginesie: co generuje większe niebezpieczeństwo na drodze? Wypoczęty handlowiec, jadący godzinkę po pustej drodze 140 km/h, czy ten sam handlowiec, wracający do domu 70 km/h trzy razy dłużej, ciemną nocą, po kilkunastu godzinach jazdy? Odpowiedzcie sobie sami.

reklama

W ogóle mam wrażenie, że cała „zmiana świadomościowa” idzie na drodze w kierunku zupełnie przeciwnym do normalnego. Nagonka na „wariatów drogowych” powoduje, że zupełnie [albo – bądźmy obiektywni – prawie zupełnie] zaniedbuje się kwestię bezpieczeństwa pieszych. Śladowa ilość kampanii, traktujących o widoczności pieszych [o tym, jak ważne są „odblaski”, przekonałem się dopiero samemu prowadząc samochód na nieoświetlonej drodze późną jesienią!], brak chodników, frywolni rowerzyści [również bez odblasków], kumoszki na drodze, wyprzedzanie na trzeciego… przykłady można mnożyć. Tyle że o tym nie zająknie się już nikt albo prawie nikt, przynajmniej w porównaniu z – nomen omen – trąbieniem o ograniczeniach prędkości.

Kolejny przykład to stek zakazów, słusznych samych w sobie, lecz w Polsce jak zwykle narzucanych w durny sposób. Władzuchna najwyraźniej wychodzi z założenia, że nie tylko lepiej od nas samych zadba o nasze pieniądze, ale nawet o nasze życie! Nawet wbrew tym jednostkom, które lubią adrenalinę, chcą zaszaleć czy są po prostu GŁUPIE. Ot, chociażby regulacje kodeksu drogowego. Jak najbardziej osobiście popieram obowiązek świateł, niechby i całorocznych [mocna przesada, ale jestem w stanie to ścierpieć – każdy uczestnik ruchu ma być widoczny dla wspólnego bezpieczeństwa]. Ale pasy? Ale foteliki dziecięce? Ale gaśnice? Co państwo obchodzi, że jakiś kretyn chce zabić siebie, ludzi, którzy mu zaufali, wsiadając z nim do jego auta, czy swoje dzieci? Dla ścisłości, jeżdżę w pasach z własnej woli [aczkolwiek mandat za niezapięte pasy raz zapłaciłem… nie chciało mi się ich założyć na 800 metrów, na które musiałem skorzystać z auta], dziecko wożę w foteliku, gaśnicę też mam… jakąś. Ale co jakiegoś policjanta powinno obchodzić, czy ja chcę się zabić?

Jadąc niegdyś z Niemcami po Zagłębiu Ruhry, zobaczyłem swego czasu ograniczenie prędkości na autobahnie do 80 km/h. Wokół żadnych zakrętów, zabudowań, etc. Spytałem kierowcy, skąd się wzięło to ograniczenie. Odpowiedział, że paręnaście lat temu wprowadzono to na prośbę Zielonych [jak powszechnie wiadomo, Zielony to niedojrzały Czerwony :)], ponieważ badania wykazały, że przy 80 km/h wydziela się relatywnie najmniej spalin i inszego dziadostwa. Upłynęło parę lat, silniki „zoptymalizowano ekologicznie” na prędkości przekraczające setkę, aut przybyło… a ograniczenie zostało, powodując niemożebne korki i zasmrodzenie okolicy nieporównywalne z tym, jakie byłoby przy zniesieniu ograniczenia prędkości do pułapu powszechnie przyjętego. Obyśmy na zakazach i fali durnych gadających głów nie zostawiali naszego zdrowego rozsądku.

Kraków, 2005-09-20.

reklama
Komentarze
o autorze
Łukasz Karcz
Autor nie nadesłał informacji na swój temat.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone