Żyjąc w okupowanym Mińsku
W ciemną marcową noc 1943 pociąg unosi nas na wschód, do Ostlandu. Miarowy stukot kół kołysze do snu. Wagon zalegają gęste ciemności, tylko chwilami w słabym blasku tlących się papierosów ukazują się kontury twarzy, ponure, milczące, zastygłe w bezruchu. Tadek z głową wciśniętą w kołnierz burej kurtki rzęzi w półśnie. Mój sąsiad z prawej to Zygmunt Staręga. Poznałem go wczoraj w biurze naszej firmy.
– To porządna, uczciwa firma, rozumiecie, chłopaki, chrześcijańska – powiedział do nas, gdyśmy razem wyszli na ulicę. – Czwarty raz już jadę na wschód i wiem, jak jest… Goły jestem, chłopaki, jak byście coś postawili…
Weszliśmy do knajpy. Stolik zasłonięty filarem stał w mrocznym kącie brudnej, obskurnej sali. Tadek zaraz napełnił kieliszki.
– No to cyk, chłopaki – Zygmuntowi zatrzęsła się ręka, gdy chwycił kieliszek.
Koniec ze mną – pomyślałem – i wlałem w siebie pełną „angielkę”. Tadkowi zaczerwienił się kark i zaróżowiła łysina. Wyblakłe oczy Zygmunta nabrały blasku. Poczułem przyjemne ciepło, przestało mną trząść, znikł gdzieś ból głowy.
– Źle zrobiłeś, Józiu, żeś się zapisał na elektryka. Deszcz nie deszcz, łaź jak ta małpa po słupach. – Spojrzał na moje ręce i dodał: – Z ciebie taki rzemieślnik jak z koziej dupy fujarka. Trzeba się było zapisać na mechanika, to byś robił ze mną w ślusarni. Ten – wskazał na Tadka – na szoferaka wygląda… Ale nic, da się radę… Żaden z tych, co się zapisali, nie jest fachowcem. To doliniarze, szmuglery i insza granda. Jak przyjadą do Mińska, towar opylą, ciuchy wezmą i wio nazad. W domu klamoty opchną, do innej firmy się zapiszą i tak w kółko…
– A ty cztery razy już tam byłeś? – spytałem.
– A no, co myślałeś? Teraz już zostanę… Matka umarła, forsę przepiłem i po jaką cholerę będę tu wracał, no nie? Nalej, Tadziu.
– To tak można wracać, kiedy się tylko chce? – spytał Tadek.
– Trzeba uważać i globus mieć. Jak cię złapią, to krewa. Władują do pierdla, do lagra, a i w czapę mogą dać.
Zygmunt napełnił kieliszki, spojrzał z żalem na pustą butelkę i zapalił papierosa.
– Rrrówne z was chłopaki – Zygmunt chwilami się jąkał – nic się nie bójcie. Chody zzznam, jak będzie źle – razem pryśniem.
– Źle? A co może być źle? – spytał Tadek z udanym zdziwieniem.
– Różnie bywa. Czasem micha kiepska, co tu dużo gadać, głód, czasem robota cholerna. Niemcy dranie, jak któremu się podpadnie, to marne widoki. Ale nic, radę się da…
Chłód i wiatr przenikają przez szpary bydlęcego wagonu. Mam na sobie cały mój ruchomy majątek – dwie pary spodni, dwie koszule i sweter, ale mimo to zimno przenika mnie na wskroś. Siedzę na wąskiej ławce, usiłuję oprzeć głowę o ścianę, lecz wagon podryguje i uderza rytmicznie o potylicę. Na środku wagonu rozłożyli się współtowarzysze niedoli. Po kiego licha oni się tam pchają? Każdy z nich ma przecież rodzinę, bliskich, przyjaciół, znajomych… Tadek śpi z głową przechyloną na bok i oddycha głośno przez otwarte usta. Polipa ma chyba w nosie. Teraz to pół biedy, ale latem miałby pełno much w gębie – przychodzi mi na myśl.
– Masz fajkę? – pyta mnie cicho Zygmunt i wyciąga rękę. – Zimno, cholera, przydałoby się trochę bimbru. O pierwszej będziemy w Brześciu, zafasujem ferflegung, rano przesiadka i jadziem dalej.
Opieram głowę o Tadka, usiłując zasnąć, lecz sen uparcie nie nadchodzi. Owiewa mnie naraz zimny prąd powietrza płynący z uchylonych drzwi wagonu.
– Zamknij, do cholery! – rozlega się głos w ciemności.
– Abo co, odlać się nie można? – dochodzi w odpowiedzi.
– Zaraz, zaraz, nie zamykaj – odzywa się kilka osób na raz, po czym zrywają się z miejsc i kolejno podchodzą do drzwi.
Głowę rozsadza mi tępy ból, mdli mnie, wyschnięte wargi pieką boleśnie. W świetle tlejącej się zapałki Wągrowski, z którym Tadek zawarł znajomość na dworcu w Warszawie, wyciąga z tobołu butelkę, kraje kiełbasę i rozdaje swoim kumplom. Wagon zaległy znów ciemności, lecz domyślam się, że butelka z bimbrem wędruje teraz z rąk do rąk. Turkot kół zagłusza ożywioną rozmowę, tylko strzępki dochodzą mnie chwilami i nagle pada gdzieś z ciemności: „Żyd… Żydzi…”.
– Słyszałeś? – szepczę Tadkowi do ucha.
– Co?
– Niczego nie słyszałeś?
– Nie zawracaj głowy, daj mi spać – odpowiada opryskliwie. Przesłyszałem się widocznie.
W półśnie czuję, że pociąg drgnął. Brześć – stacja graniczna. Z drewnianym kuferkiem w ręce kroczę za Tadkiem niosącym na ramieniu swój bagaż. W tłumie niemieckich żołnierzy pan Gąsiorowski, nasz Transportführer, prowadzi nas do poczekalni.
– Chłopcy – poucza nas – siedźcie cicho, majdany pod stół.
Nasi towarzysze przynieśli skądś menażki wypełnione fasolową zupą. Tadek oparł głowę o stół i od razu zasnął. Usiadłem na własnym kuferku i bezmyślnie spoglądam na olbrzymią salę. Obok mnie muskularny, krępy Wągrowski kończy grzebać łyżką w menażce, ociera usta wierzchem dłoni i z uczuciem sytości zaciąga się głęboko dymem.
– A ty co? – zwraca się do mnie – nie masz dołka? Nie wiesz, co dołek? Na, masz menachy i szoruj do czerwoniaka… Rote Krojc.
Wypłukałem menażki w ubikacji, zajmuję miejsce w kolejce wśród żołnierzy i powoli zbliżam się do lady. Schwester z Czerwonego Krzyża napełnia mi dwie menażki fasolową zupą. Stawiam jedną Tadkowi pod nos i trącam go lekko. Podnosi głowę, przeciera oczy.
– Co to jest?
– Nie widzisz? Dołek…
– Dołek? – powtarza zdziwiony – skąd to masz?
– Mama mi dała.
– No, wiosłuj – odzywa się Wągrowski, przeciskając się ciasnym przejściem tuż przy mnie.
Tekst jest fragmentem książki Józefa Makowskiego „Uciekinier”:
Tadek trzyma łyżkę, minę ma niezdecydowaną.
– Wiosłuj, Tadzio, wio – odzywam się.
– Gadaj, kto ci to dał? – uśmiecha się i zaczyna powoli jeść.
– Szwesterka z czerwoniaka.
– Co za cholera w ciebie wstąpiła – dołek, wiosłuj, czerwoniak, szwesterka… Gadajże wreszcie po ludzku! To dają za darmo?
– Zależy komu. Ode mnie nie chciała pieniędzy, widocznie spodobałem jej się. Zupka smakowała? To może byś tak wypłukał menachy?
– Ja?
– Nie, poprosisz szwesterkę, to ci wyszoruje.
Nasz Transportführer przytaszczył z Witkiem, swoim pomagierem, kosz pełen chleba, pokrojonej kiełbasy, sera, masła i papierosów. Towarzystwo radośnie obstąpiło wodza, kiedy się jednak okazuje, że jest tylko dwadzieścia porcji na dwadzieścia pięć osób, miny rzedną, sypią się siarczyste przekleństwa.
– Kiedy więcej nie chcieli dać – tłumaczy Gąsiorowski.
– Coś pan, z choinki się urwał? Za frajerów nas pan masz? Trzeci raz już jadę i wiem, jak jest – krzyczy głośno niski, podobny do Cygana mężczyzna.
– Nie drzyj mordy, daj spokój, Cygan – rozległ się głos.
– Sprytny facet z tego Gąsiorowskiego, ukradł czy kupił? – zwracam się do Tadka.
– Dają, to bierz…
Tadek zajmuje wolne miejsce przy stole, podpiera ręką głowę i po chwili już cicho chrapie. W powietrzu unosi się odór tytoniu, ludzkich ciał, wilgotnej skóry, fasolowej zupy. Wokół żarówek snują się kłęby niebieskiego dymu. W zatłoczonej poczekalni żołnierze czytają, rozmawiają półgłosem bądź drzemią oparci głowami o blat stołu. Tylko chwilami sala się ożywia, gdy wkracza tłum żołnierzy lub kiedy na zapowiedź mającego odejść pociągu żołnierze, wkładając w pośpiechu plecaki, kierują się do wyjścia. Przy sąsiednim stole grupa żołnierzy węgierskich w zniszczonych mundurach przypomina typową bosą komandę. Rasowa, a może tylko wrodzona gadatliwość nie pozwala mi usiedzieć na miejscu. Z papierosem w ustach podchodzę do jednego z nich – blondyna o bujnej, jasnej czuprynie – i proszę o zapałki. Uśmiecha się i coś do mnie mówi, czego pojąć nie mogę, mimo że z potoku słów wyławiam swojsko brzmiące słowiańskie dźwięki.
– [Goworitie po ruski]? – pytam.
Zaprzecza ruchem głowy. Węgierski sierżant okazuje się Chorwatem. Przysłowiowe esperanto Słowian – niemiecki – pozwala nam dopiero swobodnie się porozumieć. Gawędzimy o tym i owym, mój „Węgier” sarka na wojnę, klnie jak szewc i nagle urywa na widok zbliżającego się do stołu węgierskiego oficera.
Do naszej grupy podchodzi feldżandarm i żąda dokumentów. Wręcza mu je Witek w postawie „na baczność”.
– [Zwanzig Mann]? [dwudziestu ludzi] – żandarm wodzi po nas wzrokiem.
– [Jawohl] – odpowiada błyskawicznie Witek i, pomagając sobie ręką, liczy nas: eins, zwei… neunzehn, zwanzig.
Tadek spojrzał na mnie z ukosa i nieuchwytnie trącił mnie łokciem; jest nas razem dwadzieścia pięć osób.
– [Stimmt, macht euch reisefertig] – odzywa się żandarm i wyprowadza nas na peron.
W sennym, szarym przedświcie wlokę się z Tadkiem na końcu grupy.
– Teraz już rozumiem, dlaczego było tylko dwadzieścia porcji.
– Ty tylko o żarciu – przerywa mi – a nie przyszło ci na myśl, że pięciu z nas po prostu szmuglują bez dokumentów i kto wie, czy właśnie nie nas.
– No i co z tego? – odpowiadam. – Dokumenty żandarm sprawdzał i wszystko grało. Najgorsze mamy już za sobą.
Zajęliśmy trzy przedziały w osobowym wagonie, lecz zaledwie ulokowaliśmy się, drzwi rozwierają się z trzaskiem, wchodzi feldżandarm, ryczy: „Transportführer!” – i prężącemu się przed nim Gąsiorowskiemu poleca opróżnić wagon. Gąsiorowski usiłuje coś nieśmiało tłumaczyć, ale z miny żandarma poznać bez trudu, że nie rozumie tego potoku bezokoliczników mających imitować język niemiecki.
– Do tego jeszcze nie doszło, by żołnierze niemieccy mieli stać, a Polacy wygodnie jechać – odzywa się Niemiec.
Tego z kolei nie rozumie Gąsiorowski i uśmiecha się głupkowato.
– [Rrraus!] – huknął żandarm. Nie musi nam tego powtarzać. Wszyscy go doskonale zrozumieli i w mig wyskoczyli z wagonu. Żandarm wskazuje nam wagon towarowy.
– [Acht Pferde oder vierzig Mann] – mówię cicho do Tadka.
– „Osiem koni lub czterdziestu ludzi”? Świetnie, będzie nam bardzo wygodnie, jest nas mniej niż przewiduje regulamin.
Nasi towarzysze objuczeni ciężkimi pakami idą wolno. Wyprzedzamy ich bez trudu i zajmujemy miejsca na jednej z trzech ławek. Reszta kuca na własnych kuferkach. Naprzeciw mnie ulokował się Felek Gaik ze swoim bratem Franciszkiem. Zalani w pestkę prowadzą jakąś bezsensowną rozmowę z lekko zawianym Wągrowskim. Z wynurzeń Felka domyślam się, że cieślą jest tylko z pozoru, jak ja elektromonterem. W poprzedniej firmie był dekarzem, ale spadł z dachu i zmienił fach. Na drugim końcu wagonu, gestykulując żywo, rej wodzi Cygan, niski, szczupły brunet, o zarośniętym czole, wydatnym nosie i zwisających w dół cienką nitką czarnych jak smoła wąsach. W obcisłym, sięgającym kostek płaszczu wojskowym ta śmieszna i pokraczna kreatura z maniackim uporem pijaka opowiada, drąc się wniebogłosy, chyba po raz dziesiąty, o swych wyczynach w poprzedniej firmie, u Kodera.
– Dobra jest, Cygan, siadaj, daj innym coś powiedzieć.
– Mnie tu nikt nie przegada – drze się Cygan dalej, dołączając do tego wiązankę określeń zatrącających anatomią, nawet inwersją seksualną, co prawda różnych nieco od suchych naukowych definicji, za to barwnych i pełnych dynamiki.
Siedzący opodal towarzysze wyciągają z tobołków butelki. Nie chcę być ani kibicem, ani współuczestnikiem, więc staję w otwartych drzwiach wagonu. Przede mną ścieli się bielą pokryta równina, okolona ciągnącą się nieprzerwanie na horyzoncie czarną smugą lasów, upstrzona szarymi plamami nagich krzewów, samotnych drzew i z rzadka rozsianych, pochyłych strzech. Wzdłuż torów ciągną się wyręby leśne i wbite w kilometrowych odstępach, ledwie nad powierzchnię ziemi sterczące bunkry i roztrzaskane, zwalone z nasypu wagony. Nad wymarłą ziemią wisi nisko ponure niebo i tylko czarne, ciężkie w locie wrony uosabiają tu życie.
Tekst jest fragmentem książki Józefa Makowskiego „Uciekinier”:
Rozpijaczone bractwo śpiewa, ryczy, wyje, pluje i szczy w wagonie. Przekleństwa rymują, skandują i odmieniają we wszystkich przypadkach. Człowiek bydlę wyłazi ze skóry i obnaża swą duszę. Stojący za mną Tadek popadł w nastrój filozoficzny i z ponurą miną długo i zawile rozprawia o nicości życia, o udręce tułaczki na ziemskim padole…
– Ale nie traćmy, Józiu, nadziei, może będziemy mieli szczęście i wpadniemy na minę – kończy.
Możemy swobodnie rozmawiać; nikt nas nie podsłuchuje. Wagon dygocze, trzęsie i podskakuje, jakby się toczył po grudach. Trzymam się mocno skobla, aby nie wypaść.
– Masz rację – pociągi tu chyba często wylatują w powietrze – mówię, pokazując ręką spiętrzone wagony, kupę żelastwa i drzewa, które właśnie mijamy. – À la guerre comme à la guerre, któż jednak zaręczy, że zginiemy? Na przekór losowi, może właśnie my ocalejemy?
– Skoro jesteś taki mądry, może mógłbyś mi powiedzieć, jak się tu odlać?
– Są dwa sposoby, Tadziu. Możesz wyskoczyć z pociągu – przerwiesz tułaczkę na ziemskim padole i, nie krępując się, wysiusiasz się na tamtym świecie albo możesz odlać się do spodni, nie zwracając niczyjej uwagi na twoje okaleczone genitalia.
– Z tymi genitaliami to nasi praojcowie ładnie nas urządzili. Co za szczęście, że nie wpadli na pomysł ucinania koniuszka ucha. A propos genitaliów – zapamiętaj sobie, że „kur de balans” i temu podobne określenia dyskwalifikują cię z miejsca. Klnij jak szewc, po ludzku, albo milcz.
– Spójrz, Józiu, jak chlają – odzywa się Zygmunt, który właśnie podszedł.
– Nie martw się, Zygmunt – mówię – i my się napijemy.
– Masz cóś? – w jego oczach zabłysła nadzieja.
– Nie, nie mam, ale w Mińsku…
– Ee tam, w Mińsku – powtarza zniechęcony.
Pociąg zatrzymał się. Wyskakuję z wagonu, szukając wzrokiem ubikacji. Budynki stacyjne zostały po drugiej stronie toru. Żołnierze ustawieni wzdłuż pociągu dają upust swoim naturalnym potrzebom. Zajmuję miejsce w przyzwoitej odległości. Kiedy się odwracam, stoi za mną Felek Gaik.
– No i jak? – pyta i jakoś dziwnie na mnie patrzy.
– Jak? No dobrze…
Uśmiechnął się i mrugnął znacząco, a ja zatrząsłem się ze strachu na myśl, że mnie podglądał. Stałem przecież odwrócony – pocieszam się, ale lęk jak czad przenika niedostrzeżony i wolno wsącza się w krew. Jakże łatwo drugich pocieszać…
Baranowicze. Dłuższy postój pozwala nam skorzystać z dobrodziejstw „Verpflegung u. Betreuungsstelle” – punktu aprowizacji i opieki. Połykam proszki od bólu głowy i popijam czarną lurą w tym samym czasie, kiedy Tadek wbija w krzyże już drugą głęboką miseczkę gęstej grochówki.
– Dobra zupa, czemu nie jesz? – zwraca się do mnie.
– A tak bardzo chciałeś niedawno temu umrzeć – mówię.
– Na razie żyję, a dopóki żyję, czuję głód – odpowiada, nie podnosząc wzroku znad miski.
– Szkoda umierać, prawda? Kto wie, czy na tamtym świecie miłosierne szwesterki rozdają zupę za darmo.
W umywalni, mimo dotkliwego zimna, żołnierze rozebrani po pas myją się lodowatą wodą. Patrzę na moje brudne ręce i czuję brud na twarzy, lecz wstyd mi stanąć w ubraniu pod kranem, a zbyt mi zimno, aby się rozebrać. W zniszczonej czarnej kurtce, pomiętych portkach i dużych buciskach z wygiętymi do góry czubami wyglądam nędznie. Przelotne spojrzenie do lustra przeraża mnie: mój nos wydłużył się jakoś dziwnie, nadając mej twarzy rysy… Wolę o tym nie myśleć.
Zaledwie pociąg ruszył w dalszą drogę, w wagonie wywiązała się ożywiona dyskusja na tematy kulinarne. Cygan, przekrzykując wszystkich, opowiada głośno, gdzie na wschodzie dają najlepszą „michę”.
– Zamknij, cholero, jadaczką! – odzywa się Wągrowski swoim sznapsbarytonem, usiłując posadzić go siłą na ławce, lecz Cygan wyrywa mu się gwałtownie i, zaczynając od matki rodzicielki, rozstawia swojemu przeciwnikowi rodzinę po kątach, sięgając genealogicznie piątego pokolenia wstecz. Wągrowski ma tego dość i chwyta Cygana za włosy.
– No co? Zamalować ci morduchnę?
Cygan zamilkł i, złorzecząc, przenosi się na inne miejsce. Dyskusja została gwałtownie przerwana.
Zapadł zmierzch. Ciemności i cisza zaległy w wagonie.
– Nie zabraliście sody? – pyta mnie Gąsiorowski, częstując papierosem.
– Nie.
– To tak z pustymi rękami jedziecie?
– Tak zupełnie z pustymi to nie – odpowiadam – mamy inną kombinację.
– Aha, rozumiem.
Nie wiem, co on rozumie, jeśli tyle co ja, to nic. W ciemnościach czuję się doskonale – moja twarz nie zdradza mnie. Przez całą drogę zastanawialiśmy się, co też zawierają olbrzymie paki naszych towarzyszy. Dopiero w Baranowiczach Tadek, jako mimowolny świadek rozmowy, dowiedział się, że kulinarna soda to towar poszukiwany na wschodzie. A więc to tak… To miał na myśli Zygmunt, kiedy nam w Warszawie w knajpie mówił: „Jak przyjadą do Mińska, towar opylą…”.
– A bo to warto zabierać sodę? – pytam od niechcenia.
– Jak komu. Wie pan, na „świnkach” też nieźle się zarabia, ale ostatnio kilka osób wpadło. To pachnie obozem… Ile teraz płacą za „świnki”?
– Nie wiem – odpowiadam, tym razem nie bujając. Gąsiorowski zachodzi chyba w głowę, co my wobec tego wozimy? Bo żeby tak z „pustymi rękami”… Nie śmie jednak o to zapytać.
– Pewnie, dźwiganie ciężarów to żadna przyjemność – odzywa się znów i, czując się widocznie zażenowany, dodaje – ale zawsze któryś z tych mi pomoże nieść.
– A gdyby nawet samemu, to co? – wtrąca się Tadek. – Żadna praca nie hańbi.
– No tak, ale nie każda przynosi zaszczyt – wyrywa mi się.
Tadek ścisnął mi mocno przegub ręki. Zostawiam mu inicjatywę i przysłuchuję się rozmowie. Pan Gąsiorowski, jedyna zresztą kulturalna osoba w tym gronie, pracuje w naszej firmie od niedawna i pierwszą partię robotników holował do Mińska w lutym. Poprzednio pracował w tym samym charakterze w innej firmie. Ta synekura umożliwia mu przemyt a legitymacja Transportführera zapewnia osobiste bezpieczeństwo. Soda przynosi pokaźny, lichwiarski dochód, możliwy chyba tylko w okresie wojennej koniunktury. Tadek, niczym detektyw, wyciąga od Gąsiorowskiego zdanie po zdaniu. A więc kilogram sody kosztuje w Warszawie 11 złotych, a cena w Mińsku waha się od 40 do 50 ostmarek, przy kursie 2–3 a nawet niekiedy 4 złotych za markę. Nasz wspólny majątek nie przekracza 2 tysięcy złotych – równowartość kilku kilogramów tłuszczu. I Tadek zapewne oblicza w tej chwili, ile straciliśmy na naszej nieświadomości.
Tekst jest fragmentem książki Józefa Makowskiego „Uciekinier”:
– Chciałbym za jakieś dwa tygodnie wyskoczyć w pilnej sprawie na jeden, dwa dni do Warszawy, czy to będzie możliwe? – pyta Gąsiorowskiego.
– Proszę pana – odpowiada, ociągając się – jedynie Bauleitung, kierownictwo budowy, któremu ściśle podlegamy, może wydać dokumenty upoważniające do podróży. Na ogół o taki dokument trudno.
Mińsk. Zaspany zrywam się z ławki i z kuferkiem w ręce podążam za grupą. Poprzez zastawione wagonami liczne tory wleczemy się w ciemnościach do baraku Czerwonego Krzyża. Gąsiorowski oddaje dokumenty Tadkowi i wychodzi, a za nim Zygmunt obładowany dwiema ciężkimi walizami. Zarobi sobie na ćwiartkę. Zostaniemy tu do rana.
Tadek przyniósł miskę zupy, wolno zajada, potem rozciąga się jak długi na ławie i po chwili już śpi. Nasi zajęli miejsce w ciemnym kącie baraku, majdany zamaskowali pod ławkami i wyjątkowo nie zwracają na siebie uwagi obecnych. Z głośnika dochodzi stłumiony głos spikera: „Wir geben die Luftlage… samoloty nieprzyjacielskie nadlatujące z północnego zachodu kierują się na południe…”. Kilku podoficerów rozmawia przyciszonym głosem ze swoimi szwesterkami stojącymi za ladą przy dymiących kotłach z zupą.
Wydaje mi się, że nie słuchają komunikatu. Zżyli się widocznie z myślą, że „Terror und Luftbanditen”, jak trąbi Goebbels, mordują wyłącznie dzieci, kobiety i starców, z premedytacją niszcząc odwieczne pomniki kultury niemieckiej. Wyczerpany, półprzytomny ze zmęczenia, kładę się na ławce blisko żelaznego piecyka, żując leniwie chleb.
Zbudził mnie hałas. Barak jest pełen żołnierzy. Tadek siedzi obok Zygmunta i pije kawę.
– Gdzie reszta? – pytam.
– Poszli na metę odnieść towar – odpowiada Zygmunt, od którego zalatuje na odległość wódką.
– A gdzieś ty spał?
– U cioci Szury, z Gąsiorowskim.
– To on tu ma ciotkę? – pyta Tadek naiwnie.
– Ttto nie ciotka, tak się tylko mówi. On się u niej melinuje.
Nadszedł Gąsiorowski, wypoczęty, ogolony i schludnie ubrany. Powoli schodzą się nasi towarzysze.
W mroźny słoneczny poranek wleczemy się długim sznurem wzdłuż ulicy zabudowanej niskimi drewnianymi domami, kierując się za drogowskazem do Flughafen [lotnisko] Minsk-Süd. Spotkani po drodze dwaj robotnicy, którzy przybyli tu przed miesiącem, nie wróżą świetlanej przyszłości. Z bezradną miną Gąsiorowski wysłuchuje szeregu dźwięcznych epitetów pod adresem naszej firmy i jej szefa.
– I co wy, do kurwy nędzy, myślita! Pieniędzy my nie dostali, ciuchów nie dali… – kończy jeden z nich.
Warkot motorów zapowiada bliskość lotniska. W promieniach słońca błyszczą z oddali stalowe hełmy wartowników za szlabanem. Gąsiorowski podaje dokumenty i tłumaczy wartownikowi cel naszego przybycia.
– [Arbeiten, Luftwaffe, Feldbauleitung…] – powtarza za Gąsiorowskim, naśladując jego akcent, przysadzisty, szeroki w barach żołnierz i z ironicznym uśmiechem na twarzy niedbałym ruchem wskazuje kierunek.
Szerokim, wysypanym żużlem, czarnym traktem kroczymy zwartą grupą, mijając ciągnące się skrajem drogi dwupiętrowe budynki. Fasady zdobią olbrzymich rozmiarów szyldy: „Haus Lichtenstein”, „Haus Sachsen”, „Haus Brandenburg” i wiele innych hauzów – przyczółek Germanii na dalekim wschodzie Europy. I wreszcie długi, z zieloną farbą malowanym dachem barak z tabliczką: „Feldbauleitung d/Lw. Minsk-Süd”. Oparty o ścianę robotnik o tępej twarzy i krwią nabiegłych białkach odrywa się gwałtownie, zbliża się wolno do Gąsiorowskiego i, podsuwając mu pięść pod nos, wyrzuca z charczącej krtani wiązankę zgoła wyszukanych wyzwisk. Stanął teraz przed nami i, gestykulując żywo, jak trybun ludu, w czarnych barwach maluje czekającą nas przyszłość.
– Nie słuchaj, Józiu, co on gada – zwraca się do mnie Zygmunt. – Znam łobuza ze Smoleńska. To Szymczak, bandzior, no, rozumiesz, kreminalista…
– Po jakie cholerę żeś tu przyjechał? – odzywa się Szymczak, spostrzegłszy Zygmunta.
– Odczep się, Władek, mówię po dobroci… Jużeś zapomniał, jakiem ci sprał facjatę? – odpowiada z flegmą Zygmunt.
Władek widocznie pamięta i, mrucząc pod nosem, usuwa się.
Staliśmy długo na mrozie, tupiąc dla rozgrzewki, zanim ruszyliśmy dalej. Rozglądam się ciekawie dookoła: po lewej rozciąga się rozległe pole startowe, na którym stoją szeregi smukłych samolotów bojowych, nieliczne długoskrzydłe Storchy, rozłożyste hangary i pokryte brezentem działa. Chaotycznie rozrzucone baraki, wieże drewniane i rozproszone w nieładzie blaszane beczki przed otwartymi drzwiami garażu zasłaniają widok z prawej. Wartownik przy przeciwległej, południowej bramie otwiera boczną furtkę i niecierpliwym ruchem ręki przynagla nas do wyjścia. Nie chce nawet oglądać dokumentów, które Gąsiorowski podsuwa mu pod nos. W odległości 200–300 metrów, za drogą biegnącą wzdłuż wysokiej siatki okalającej lotnisko, odcina się ciemną plamą od bieli śniegu samotny w polu barak, nasz przyszły „dom”.
Przed barakiem stoi Niemiec ubrany w szary mundur lotniczy bez wojskowych dystynkcji. Przyprószone siwizną włosy, poorana zmarszczkami twarz i miły uśmiech sprawiają sympatyczne wrażenie.
– To nasz Barackenleiter, Paul Vichard – zwraca się do nas Gąsiorowski i, podchodząc do niego, ze skupioną twarzą przysłuchuje się smutnej nowinie, jaką obwieszcza nam Niemiec.
– Słyszysz – trąca mnie Tadek – zaczyna się nieźle. Niezafasowali dla nas prowiantu. Nie przygotowali łóżek…
W pomieszczeniu zajętym przez grupę, która przybyła tu w lutym, zastajemy kilku robotników. Leżą w ubraniu na pryczach. Chorzy, pijani? Na pierwszy rzut oka nie sposób ustalić. Rolę gospodarza spełnia mężczyzna w wieku około 50 lat, dziobaty, z rozwichrzoną czupryną, niegolony chyba od tygodnia. Częstuje nas kawą i gorąco zaprasza do picia.
– To Bober – szepcze mi do ucha Zygmunt – znam dziada z Bobrujska. Niczego chłop, można powiedzieć nawet rrrówny…
Ktoś spytał o wodę.
– Woda? – odzywa się Bober. – U nasz woda na Lebensmitelkarty. Czasem beczkowóz nawali, to i wody ni ma. Taskamy wodę aż z tam, o – podchodzi do okna, wskazując ręką na odległy o kilkaset metrów budynek z czerwonej cegły – z czerwoniaka, gdzie ruskie mieszkają, za rozwalono cegielnio. Gnajo te ruskie tam bimber, cholerna śmierdziucha, burakiem podjeżdża i czerwona. Woda będzie, jutro przywiezo…
W sąsiedniej, mrocznej i zakurzonej izbie ustawiamy drewniane piętrowe łóżka. Deski pod sienniki przycinają nam na lotnisku, dokąd zaprowadził nas Vichard, dwaj rosyjscy robotnicy. Do noszenia desek została jednak tylko połowa ludzi – reszta ulotniła się do miasta, zapewne opylać sodę. Ciężar obiektywnie nieduży, jest jednak ponad moje siły.
– Kiepski z ciebie będzie robotnik – odzywa się Vichard idący przy mnie – gubisz deski.
– Od czterdziestu godzin nie spałem…
– Poczekaj, pomogę ci – uśmiecha się przyjaźnie i bierze ode mnie połowę ciężaru.
Od żelaznego, wygasłego piecyka bije chłód. Leżę na gołym, zapylonym sienniku i, drżąc z zimna pod kusą kurtką, usiłuję zasnąć. Nasi towarzysze hulają gdzieś w mieście, jedynie Zygmunt tkwi bogobojnie na miejscu, nie odzywając się słowem. Za oknami dmie wiatr, zapada zmierzch i nieuchwytnie ciemności zalegają izbę…
Zbudził mnie gwar i podniesione głosy naszych towarzyszy, którzy trzaskają drzwiami i z łomotem przestawiają ławki. Upstrzona przez muchy, zwisająca nisko żarówka rzuca słaby, różowy blask i w małym tylko kręgu rozprasza mrok. Zygmunt z wzrokiem utkwionym w stojącą na stole litrową butelkę fioletowej buraczanki siedzi jak urzeczony i przełyka ślinę. Nasi kumple raczą się obficie, nie zwracając na nas uwagi.
Nagle drzwi otwierają się z rozmachem, do izby wpada Cygan, staje na rozkraczonych nogach i wlepia w Tadka obłędny wzrok.
– Złaź, skurwysynu! – drze się na całe gardło – To moje miejsce, upatrzyłem je sobie!