Zwłoki z jeziora Fatburen
Ten tekst jest fragmentem książki Niklasa Natt och Daga „1793”.
Na sekretarzyku spoczywa arkusz kratkowanego papieru. Cecil Winge kładzie na blacie kieszonkowy zegarek, odpina łańcuszek i przysuwa świecznik ze skwierczącymi świecami. Z boku leżą w jednym rzędzie dłutka, pincety, cążki i śrubokręty. Winge wyciąga przed siebie dłonie i ogląda je w blasku świec. Są nieruchome, żadna nawet nie zadrży.
Ostrożnie zabiera się do pracy. Otwiera kopertę zegarka i poluzowuje nakładki, które utrzymują wskazówki w ich pozycji. Wyciąga je z koperty i układa na kratkach narysowanych na kartce. Potem unosi cyferblat, odsłania mechanizm zegarka i bez problemu go wyjmuje. Stopniowo wymontowuje kolejne elementy i kładzie je na oddzielnych kratkach. Uwolniona ze swego dotychczasowego więzienia płaska spirala momentalnie się wydłuża. Niżej znajduje się wgłębienie na trzpień. Za po mocą śrubokrętów, które są niewiele większe od igieł do szycia, Winge wykręca z maleńkich otworów drobne śrubki.
Ponieważ po tych zabiegach zegarek staje się niezdatny do użytku, o upływających godzinach informują jedynie kościelne dzwony. Nad Ladugårdslandet – jedną z dzielnic w północno-wschodnim Sztokholmie – bije wielki dzwon kościoła Hedvig Eleonory. Od strony zatoki Saltsjön dobiega słabe echo dzwonów stojącego na wzgórzu kościoła pod wezwaniem św. Katarzyny. Czas biegnie.
Po rozłożeniu zegarka na drobne części Winge zaczyna go ponownie składać. Zegarek wraca stopniowo do dawnej postaci, wszystkie elementy trafiają na swoje miejsce. Wąskie palce zaczynają mu coraz bardziej sztywnieć i dlatego co jakiś czas musi sobie zrobić przerwę, żeby mięśnie i ścięgna odzyskały pełną sprawność. Zaciska i rozwiera dłonie, rozciera je o kolana. Niewygodna postawa, jaką przybiera podczas pracy przy sekretarzyku, znowu sprawia mu ból, a skurcze w biodrze, które odczuwa coraz częściej, promieniują do kręgosłupa i zmuszają go do ciągłej zmiany pozycji na krześle.
Kiedy wskazówki są już na właściwym miejscu, Winge wkłada do dziurki niewielki kluczyk. Przekręca go i czuje opór sprężynki. Chwilę później kończy nakręcać mechanizm i słyszy charakterystyczne tykanie. W tym momencie po raz chyba setny tego lata przychodzi mu do głowy ta sama myśl: właśnie tak powinien funkcjonować świat – racjonalnie i zrozumiale. Świat, w którym każde łożysko i każda najmniejsza śrubka mają swoje miejsce, a efekt działania takiego mechanizmu łatwo można przewidzieć.
To optymistyczne uczucie jest na tyle ulotne, że opuszcza go w chwili, gdy Winge wraca do rzeczywistości, a świat, w którym czas się na moment zatrzymał, znowu nabiera dawnych kształtów. Winge kładzie palec na nadgarstku i mierzy sobie puls. Wskazówka sekundowa obiega tarczę, na której wypisano nazwę firmy zegarmistrzowskiej: Beurling, Sztokholm. Sto czterdzieści uderzeń na minutę. Układa śrubokręty i pozostałe narzędzia w równym rzędzie. Chce się zabrać do pracy przy następnym zegarku, ale czuje zapach jedzenia. Do drzwi pokoju puka służąca, która zaprasza go do stołu.
Na stole stoi waza na zupę w niebieski wzorek. Gospodarz – powroźnik Olof Roselius – pochyla głowę w szybkiej modlitwie, a potem wyciąga dłoń, żeby unieść pokrywkę. Jest jeszcze gorąca, więc klnie na czym świat stoi i zaczyna machać ręką, żeby schłodzić poparzone palce.
Winge siedzi po jego prawej stronie. Przez cały czas udaje, że ogląda drewno, z którego zrobiony jest stół. W tym samym czasie służąca spieszy powroźnikowi z pomocą i podaje mu ręcznik. Zapach buraczków i gotowanego mięsa poprawia gospodarzowi humor. Zmarszczki na czole od razu mu się wygładzają. Roselius ma siedemdziesiąt lat, upływający czas wywabił z jego brody i włosów wszystkie możliwe kolory. Siedzi na krześle pochylony i przygarbiony. Znany jest powszechnie jako człowiek sprawiedliwy, przez wiele lat zaangażowany w prowadzenie przytułku dla biednych przy kościele Hedvig Eleonory i hojnie dysponujący swoim majątkiem, który kiedyś był tak duży, że Roselius kupił za niego puste tereny rozciągające się na obrzeżach Ladugårdslandet. Na stare lata uwikłał się w nieudany interes z sąsiadem, niejakim Ekmanem, który był kancelistą w Kolegium Izby. W centrum tej afery stał tartak w prowincji Västerbotten. Winge domyśla się, że po tylu latach działalności charytatywnej Roselius czuje się niedoceniany. To zgorzknienie położyło się cieniem na całym jego majątku.
Wynajmuje u starego powroźnika lokal, ale nic nie poradzi na to, że swoją obecnością przypomina mu o złych czasach.
Tego wieczoru Roselius jest chyba w jeszcze gorszym nastroju niż zwykle, bo przed każdą porcją wydaje z siebie głębokie westchnienie. Kiedy w końcu udaje mu się wykrztusić wydzielinę zalegającą gardło, na dnie talerza są już tylko resztki jedzenia.
– Doradzanie młodym ludziom to trudna sprawa. Człowiek słyszy w odpowiedzi same reprymendy. Mimo to będę z tobą rozmawiał jasno i szczerze, Cecilu. Uważnie mnie posłuchaj. Chcę jedynie twojego dobra. – Roselius robi przerwę, żeby nabrać powietrza, bo ma jeszcze sporo do powiedzenia. – To, co robisz, jest nienaturalne. Mąż powinien mieszkać razem z żoną. Nie pamiętasz, że przysięgałeś jej przed Bogiem wierność? Wróć do niej.
Winge czuje, jak krew napływa mu do twarzy. Zmiana, jaka się w nim dokonuje, zaskakuje go. Przecież rozumnemu człowiekowi nie przystoi błędny osąd i działanie pod wpływem emocji. Krew pulsuje mu w skroniach, a w uszach słyszy mocne uderzenia serca, więc nabiera głęboko powietrza i skupia się głównie na tym, żeby nad sobą zapanować. Przez cały czas zastanawia się nad odpowiedzią. Wie, że mimo upływu lat nic się nie zmieniło i Roselius wciąż jest uważany za najbardziej znamienitego przedstawiciela swojego cechu. Gorączkowo się zastanawia, jakby słyszał myśli, które kotłują się w głowie powroźnika. Napięcie rośnie, ale do wybuchu nie dochodzi, bo obaj milczą. Roselius wzdycha, opiera się o krzesło i unosi ręce w geście pojednania.
– Zasiadaliśmy razem przy wielu posiłkach. Jesteś bystry i oczytany. Wiem też, że nie jesteś złym człowiekiem, tylko kimś, kto został zaślepiony nowymi ideami. Uważasz, że wszystkie problemy można rozwiązać siłą rozumu. Twojego rozumu. Mylisz się. Uczuć nigdy nie da się okiełznać. Nie można ich traktować tak, jak traktujemy rozum. Wróć więc do żony i zrób to dla waszego wspólnego dobra, a jeśli ją skrzywdziłeś, proś o wybaczenie.
– To, co zrobiłem, uczyniłem dla jej dobra. Moja decyzja była w pełni przemyślana.
Winge zdaje sobie sprawę, że nawet w jego uszach takie słowa brzmią jak odpowiedź małego, upartego dziecka.
– Cecilu, bez względu na to, co chciałeś przez to osiągnąć, efekt jest odwrotny od zamierzonego.
Winge nie może opanować drżenia rąk, więc odkłada łyżkę, żeby Roselius nie zauważył emocji, jakie nim targają. Nagle słyszy swój głos, który ku jego niemiłemu zaskoczeniu przypomina ochrypły szept:
– Miałem nadzieję, że mi się uda.
Tym razem Roselius nie jest dla niego aż tak surowy jak przed chwilą.
– Widziałem ją dzisiaj – mówi łagodnym głosem. – Widziałem twoją żonę przy kramie z rybami. Jest w ciąży. Ma już tak duży brzuch, że nie można tego ukryć. Winge chwieje się na krześle i pierwszy raz podczas tej rozmowy patrzy powroźnikowi prosto w oczy.
– Czy była sama?
Roselius potwierdza skinieniem głowy i wyciąga dłoń, żeby ją położyć na ręce Wingego, którą ten szybko cofa. To, o czym przed chwilą pomyślał, przyszło nagle.
Zamyka oczy, żeby nad sobą zapanować. Przenosi się do miejsca, gdzie wszystko według jego uznania zwalnia. Jest teraz w swojej wewnętrznej „bibliotece”. Stoją w niej równo poustawiane książki i panuje całkowity spokój. Sięga po tom Owidiusza i wybiera na chybił trafił jakiś fragment tekstu: Omnia mutantur, nihil interit. Wszystko się zmienia, nic nie ginie. Właśnie takiego pocieszenia potrzebował.
Kiedy ponownie otwiera oczy, nie zdradzają żadnych uczuć. Z trudem stara się powstrzymać drżenie dłoni, ostrożnie odkłada łyżkę na swoje miejsce, odsuwa krzesło i wstaje od stołu.
– Dziękuję za zupę i za troskliwość, ale myślę, że od tej pory będę jadał wieczorny posiłek w mojej własnej izbie.
Wychodząc z pokoju, słyszy za sobą głos Roseliusa.
– Jeśli głowa mówi jedno, a rzeczywistość nakazuje robić coś innego, wniosek jest prosty: coś złego dzieje się z głową. Dla kogoś takiego jak ty, człowieka z klasycznym wykształceniem, powinno to być oczywiste. Winge nie odpowiada, ale ponieważ jest już poza pokojem, może udać, że nie słyszał.
Wlecze się korytarzem na chwiejnych nogach i wchodzi schodami na piętro, gdzie od lata wynajmuje u powroźnika izdebkę. W pewnej chwili jest już tak zdyszany, że musi się zatrzymać. Stoi nieruchomo, wsparty o framugę drzwi.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Niklasa Natt och Daga „1793” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Niklasa Natt och Daga „1793”.
Za oknami rozciąga się spokojne przedmieście. Słońce już zaszło, zbocza opadające w kierunku płytkiej zatoki Saltsjön porasta sad. Za drzewami widać światła wyspy Skeppsholmen, na której marynarze odpracowują dniówki z nadzieją, że dzięki zarobionym pieniądzom będą mogli przenocować pod dachem. Trochę dalej można dostrzec wieże kościoła św. Katarzyny. Wieje wieczorna bryza.
Każdego dnia wygląda to tak, jakby całe miasto chciało w tym samym momencie wziąć oddech: rano nabiera powietrza, a wieczorem, gdy targane podmuchami wiatru chorągiewki ponownie zwracają się w stronę lądu, powoli je wydycha. Winge widzi stary wiatrak zwany przez mieszkańców Kurckan; z odległych zakątków miasta dobiega odpowiedź – w tym samym języku – od jego niewidzialnej siostry.
Mężczyzna przypatruje się w szybie swojemu odbiciu. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Związane wstążką włosy opadają mu na plecy, ostro kontrastuje z nimi blada twarz. Nie wie, gdzie kończy się horyzont, a gdzie zaczyna niebo, na którym lśnią gwiazdy. Taki jest świat: mnóstwo w nim ciemności i niewiele światła. W górnym rogu okna widać spadającą gwiazdę. Trajektoria lotu, po której przemieszcza się z dużą prędkością, tworzy na niebie cienką kreskę. Kiedy był dzieckiem, słyszał od dorosłych, że jeśli ktoś widzi spadającą gwiazdę, ma prawo wypowiedzieć życzenie. Od dawna nie wierzy w przesądy, a mimo to, proszę bardzo, jeden z nich ukazuje się jego oczom.
Pośród lip rosnących na posesji świeci latarnia, chociaż nikt z domowników nie oczekuje wizyty. Nagle Winge słyszy, że ktoś woła jego imię. Owija się płaszczem, podchodzi bliżej i widzi dwoje ludzi. Jednym z nich jest służąca Roseliusa, która trzyma w ręku świecę. Obok niej stoi niewysoki człowiek. Jest pochylony, opiera się rękami o kolana i sapie, a z ust ścieka mu strużka śliny. Kiedy Winge jest już blisko, służąca wtyka mu świecę do ręki.
– Gość do pana. W takim stanie nie wpuszczę go do środka. Po tych słowach odwraca się na pięcie i kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wchodzi do domu, drapiąc się przy tym po głowie z pogardy dla głupoty świata. Chłopak jest jeszcze młody, głos ma jasny i dźwięczny, policzki gładkie pod warstwą brudu.
– Czy to wy jesteście Winge, który chodzi do kupca Indebetou?
– Masz pewnie na myśli budynek policji, który nazywany jest Domem Kupca Indebetou? Zresztą nieważne. Tak, to ja jestem Cecil Winge.
Chłopak przypatruje mu się spod brudnej jasnej grzywki. Widać po nim, że nie wierzy w słowa Wingego. Chciałby mieć jakiś dowód na to, że rozmawia z właściwą osobą.
– Tamten człowiek z Zamkowego Wzgórza kazał mi tu jak najszybciej przybiec. Obiecał, że dostanę za to nagrodę.
– Naprawdę?
Chłopak żuje kosmyk włosów, który wystaje mu spod czapki.
– Biegłem szybciej niż inni. Teraz chwyciła mnie kolka i czuję smak krwi w ustach, a w nocy będę spał na dworze, w mokrym ubraniu. Chciałbym jakiś datek za mój trud.
Chłopiec wstrzymuje oddech, jakby bezczelność jego oczekiwań chwyciła go nagle za gardło. Winge patrzy na niego z ukosa.
– Powiedziałeś, że inni są w drodze w tej samej sprawie. Odczekam chwilę i zaczniemy licytację, kto weźmie najmniej.
Winge słyszy, jak chłopak zgrzyta zębami i klnie z powodu niezamierzonego błędu. Wyciąga sakiewkę, wyjmuje z niej monetę i chwyta ją między kciuk a palec wskazujący.
– Masz dzisiaj szczęście – mówi. – Cierpliwość nie jest moją cnotą.
Chłopak uśmiecha się z ulgą. Nie ma dwóch przednich zębów, została po nich wąska szczelina, z której wystaje język. Oblizuje nim wydzielinę, która ścieka mu z nosa na górną wargę.
– Chce się z wami spotkać naczelnik policji, panie. Powiedział, że to pilne. Czeka na was na ulicy Yxsmedsgränden.
Winge kiwa głową, ale nadal trzyma monetę w palcach. Chłopak robi kilka kroków w jego stronę i wyrywa mu ją łapczywym gestem. Potem odwraca się na pięcie i przeskakuje przez niski mur, o mało nie tracąc przy tym równowagi. Winge woła za nim:
– Kup sobie za to chleba, nie wódki!
Chłopak zatrzymuje się, opuszcza spodnie i pokazuje mu blade pośladki. Potem klepie się po nich i rzuca przez ramię:
– Jeszcze kilka takich spraw i będę taki bogaty, że nie wszystkie będę przyjmował.
Śmieje się triumfalnie i rusza przed siebie wielkimi susami. W końcu znika w ciemnościach, a Winge nadal snuje rozważania na temat spadającej gwiazdy.
Władze od wielu miesięcy obiecują naczelnikowi policji służbowe mieszkanie, ale na obietnicach się kończy. Johan Gustaf Norlin musi więc nadal mieszkać ze swoją rodziną w tym samym domu co wcześniej, trzy przecznice od gospody o nazwie Giełda. Świta, do drzwi jego mieszkania na trzecim piętrze puka zasapany Winge. Po dźwiękach dochodzących z mieszkania domyśla się, że swoją nocną wizytą obudził nie naczelnika, tylko jego rodzinę. W głębi mieszkania słychać kobietę, która uspokaja przestraszone hałasem dziecko. Norlin czeka na niego w przedpokoju. Jest bez peruki, spod służbowego surduta i ze spodni wystaje mu skrawek nocnej koszuli.
– Witaj, Cecilu. Dziękuję, że mimo tak późnej pory zechciałeś się stawić.
Winge kiwa głową i po zachęcającym geście naczelnika siada na krześle, które Norlin postawił przy piecu kaflowym.
– Catharina grzeje nam kawę. Zaraz zrobi się cieplej. – Naczelnik siada lekko zakłopotany na krześle stojącym naprzeciwko gościa i chrząka, żeby się przygotować do wyłuszczenia sprawy, która będzie przedmiotem ich rozmowy. – W jeziorze Fatburen na Södermalmie znaleziono dziś w nocy ludzkie zwłoki. Dwójce dzieci udało się namówić pewnego pijaka, żeby wyciągnął te zwłoki z wody na brzeg. Ciało było w takim stanie, że… hm… jak by ci to powiedzieć… strażnik miejski, który pracuje w tym zawodzie od dziesięciu lat i napatrzył się przez cały ten okres na najgorsze zło, jakie jeden człowiek może wyrządzić drugiemu, opowiadając mi o zwłokach, musiał się trzymać za brzuch, żeby nie zwymiotować kolacji na podłogę.
– Jeśli to ten sam strażnik, o którym myślę, to jestem pewien, że powodem jego niedyspozycji była wódka, którą wcześniej wypił.
Komentarz Wingego nie wywołuje uśmiechu na twarzy naczelnika.
– Zapewne sobie przypominasz, że po zakończeniu poprzedniej sprawy uzgodniliśmy, że pomogłem wam ostatni raz. Przez wiele lat służyłem policji pomocą, ale najwyższa pora, żebym zajął się własnymi sprawami.
Norlin wstaje z krzesła, idzie do sąsiedniego pomieszczenia po miedziany dzbanek z kawą i rozlewa ją do dwóch filiżanek.
– Nikt nie jest ci bardziej zobowiązany za pomoc, jaką nam okazałeś, niż ja. Muszę też przyznać, że za każdym razem przerastała ona moje oczekiwania. Zważywszy na to, że wykrywalność przestępstw od zimy znacznie wzrosła, dla każdego postronnego człowieka jest oczywiste, że twoja pomoc bardzo nam się przydała. Popraw mnie jednak, jeśli się mylę: czyż nie jest prawdą, że i ja wyświadczyłem ci pewną przysługę? – Norlin na próżno czeka, aż Winge spojrzy mu oczy. W końcu wzdycha i odstawia filiżankę na stół. – Kiedyś byliśmy młodymi, świeżo upieczonymi prawnikami po studiach. Chcieliśmy się wybić, wyrobić sobie nazwiska w kręgach sądowniczych. Ty byłeś idealistą, broniłeś swoich przekonań bez względu na to, jaką cenę za to płaciłeś. Tobie nic złego się nie stało, podczas gdy ze mną świat się nie pieścił. Dzięki umiejętności zawierania kompromisów awansowałem na stanowisko naczelnika policji. Po raz pierwszy los obsadził nas w odwrotnych rolach, więc teraz to ja cię pytam: ile razy mieliśmy do czynienia z błędem, który był wart naprawienia? Ile razy było to w naszej mocy? Niewiele spraw, które prowadziłeś, zasługiwało na twoją uwagę. Fałszerz pieniędzy, który nie znał się na gramatyce, zabójca żony, który nawet nie zmył krwi z młotka, przestępcy dopuszczający się drobnych aktów przemocy i inni złoczyńcy, których do zła popchnęły wódka albo pijaństwo. Ale ta sprawa jest inna. Ani ty, ani ja jeszcze się z czymś takim nie zetknęliśmy. Gdybym znał kogoś innego, komu mógłbym tę sprawę powierzyć, wcale bym cię nie kłopotał. Ale nie znam, a obaj już wiemy, że po mieście krąży prawdziwy potwór. Zwłoki ofiary trafiły do kościoła Mariackiego. Zrób mi tę przysługę, a nigdy więcej cię o nic nie poproszę.
Winge patrzy naczelnikowi policji w oczy, lecz tym razem to Norlin unika jego wzroku.