Zwłoki pod Lisią Wieżą
Jako pierwszy natknął się na zwłoki Pameli Werner starzec imieniem Zhang Baozhen. Należał do laobaixing, stu rodów, czyli rzeszy prostych Chińczyków. Od dobrych kilku lat był już na emeryturze i mieszkał w hutongu nieopodal Lisiej Wieży. W ten mroźny poranek 8 stycznia zabrał swojego śpiewającego ptaszka na spacer wzdłuż Muru Tatarskiego i wtedy właśnie natknął się na ciało.
Trzymanie ptaszków w klatkach to stara pekińska tradycja – codziennie rano można zobaczyć setki starszych panów, którzy, tak jak Zhang, spacerują, trzymając w dłoni klatkę o podstawie z drewna pokrytego laką i narzuconą na nią kapą z białego lnu. Wszyscy mieszkańcy Pekinu – Chińczycy i cudzoziemcy – dobrze znają też charakterystyczny dźwięk wydawany przez jaskółki, wypuszczane rankiem
z klatek z przywiązanymi do ogonów bambusowymi „flecikami”, które gwiżdżą na wietrze, kiedy ptaki te przecinają niebo nad hutongami, Zakazanym Miastem i Lisią Wieżą, po czym posłusznie wracają do swoich właścicieli. Zhang chodził codziennie ze swym ptaszkiem na spacer wzdłuż Muru Tatarskiego, do miejsca, gdzie siadał, żeby zapalić papierosa, napić się herbaty i pogawędzić z sobie podobnymi miłośnikami śpiewających ptaków. Nie przeszkadzał mu w tym nawet mróz czy przenikające kości wiatry – jako mieszkaniec Pekinu był do nich przyzwyczajony.
Tego ranka, tuż po ósmej rano, Zhang szedł ze swym ptaszkiem wzdłuż Muru Tatarskiego, kierując się na wschód. Koło Lisiej Wieży dostrzegł dwóch przykucniętych na murze rikszarzy, którzy pokazywali sobie nawzajem coś, co leżało na ugorze obok wypełnionej po brzegi śmieciami fosy. Było tu o tej porze bardzo cicho. To coś, co leżało tam w dole, można było dostrzec tylko z samego muru, pozostawało natomiast niewidoczne dla osób idących pobliską Drogą Miejską, która wiodła równolegle do muru od Lisiej Wieży aż po bramę Qianmen.
Zhang podszedł bliżej, rozglądając się naokoło w obawie przed huang gou, i chociaż szorstkowłose kundle miały nie najlepszą reputację, starzec dobrze wiedział, że rzadko atakują one ludzi. Podobnie jak wielu biednych mieszkańców, psy te były głodne, bezdomne, a w miarę zaciskania się wokół miasta pętli oblężenia ich stan jedynie się pogarszał, ponieważ zwykli ludzie jedli teraz oszczędniej i wyrzucali coraz mniej ochłapów.
Potem na temat tego, co rzeczywiście zobaczył Zhang, powstało kilka wersji, ponieważ plotka intensyfikowała niesamowitość zdarzeń przy każdym powtórzeniu opowieści. Nie ulegało jednak wątpliwości, że kobieta, której ciało odkrył pod Lisią Wieżą, nie żyła i że nie była to zwykła kobieta, ale cudzoziemka, laowai. Co więcej, jej ciało było straszliwie zmaakrowane – na całej niemal powierzchni miało obrzęki od uderzeń, rany cięte i kłute.
Stary Zhang był przerażony, mimo że zwłoki ludzkie nie były aż taką rzadkością na ulicach Pekinu tej zimy, od kiedy miasto pogrążało się w coraz większej nędzy. Samobójstwa rozprzestrzeniały się w tempie epidemii, a najczęstszą metodą na skończenie ze sobą było podcięcie sobie żył bądź przedawkowanie opium. Codziennie o świcie wozy służb miejskich zbierały z ulic zamarznięte zwłoki.
Tej zimy Pekin stał się też widownią całej serii zabójstw dokonywanych z pobudek politycznych – w ten sposób eliminowali się nawzajem zwolennicy Kuomintangu i projapońskiego rządu marionetkowego. Do tych ostatnich należeli zdrajcy, przekonani, że Tokio tak czy inaczej uda się w końcu skruszyć reżim w Nankinie, i pragnący jak najlepiej się ustawić w tej konfiguracji. Regularnie dochodziło do strzelanin pomiędzy aktywistami obu frakcji, częste były też gwałty popełniane przez bandy japońskich dezerterów i koreańską mafię narkotykową.
Ale nigdy jeszcze Zhang nie zetknął się z bardziej przerażającym widokiem. Jako młody człowiek w 1900 roku był świadkiem plądrowania Pekinu przez zachodnie armie po stłumieniu powstania bokserów, a potem w latach dwudziestych widział ścięte głowy ofiar walczących ze sobą watażków, wystawione na widok publiczny. A i teraz przez Pekin przetaczała się kolejna fala przemocy – agenci nacjonalistów, komunistów i Japończyków zabijali się nawzajem, o czym prawie codziennie donosiły gazety. Ale martwa biała kobieta? Martwi cudzoziemcy byli, jak na razie, na ulicach Pekinu rzadkością.
Zhang Baozhen pamiętał, że w pewną zimową noc 1935 roku pod Lisią Wieżą jakiś zdesperowany rosyjski emigrant wyciągnął z kieszeni wyświechtanej kurtki luksusową brzytwę oprawną w rączkę z kości słoniowej. Podwinął sobie oba rękawy kurtki, przejechał ostrzem po żyłach pod nasadą dłoni, po czym osunął się na ziemię. Również i w tamtym przypadku jako pierwsi zwłoki dostrzegli nad ranem rikszarze.
Czy tym razem również chodziło o samobójstwo? Zmasakrowane ciało zdawało się wskazywać, że przyczyna śmierci była inna. Tak czy inaczej, nie wyglądało to dobrze. Z ptaszkiem w klatce pod pachą Zhang pobiegł tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to wiek, do najbliższego posterunku policji.
Edward Werner mieszkał ze swoją córką w tradycyjnym hutongu w pekińskim Mieście Tatarskim, tuż obok Dzielnicy Poselstw. Ktokolwiek miałby wgląd w ich codzienne życie w pierwszych dniach stycznia 1937 roku, nie domyśliłby się zapewne, że w tym samym czasie kraj stoi na krawędzi przepaści. Prowadzili wygodne, pozbawione większych trosk materialnych życie, opierające się w większym stopniu na zdobyczach cywilizacji europejskiej niż chińskiej, mimo że wdowiec Werner świadomie zdecydował się zamieszkać poza granicami Dzielnicy Poselstw.
W mieście pełnym znawców spraw chińskich Werner uchodził prawdopodobnie za największego z nich, a w każdym razie za specjalistę z najdłuższym stażem na miejscu – pracował bowiem w Chinach od lat osiemdziesiątych XIX wieku. Był sinologiem i byłym brytyjskim konsulem, człowiekiem, który w służbie dyplomatycznej zaliczył wszystkie szczeble kariery z wyjątkiem stanowiska ambasadora. Był postacią powszechnie znaną, a jego książki, tłumaczone na szereg języków, cieszyły się niemałą popularnością. Wiele osób przychodziło także na jego wykłady organizowane przez Królewskie Towarzystwo Azjatyckie oraz cieszące się renomą zarówno wśród cudzoziemców, jak i uczonych chińskich towarzystwo naukowe Things Chinese. Pisywał też artykuły dla lokalnych gazet na temat chińskiej kultury, tradycji i historii, a jego doświadczenie naukowe powodowało, iż był częstym gościem na oficjalnych przyjęciach, mimo że preferował samotne wieczory z książkami.
W tamtym czasie Edward Werner był również pracownikiem Uniwersytetu Pekińskiego, choć nie prowadził tu stałych zajęć. Był też jedynym zagranicznym członkiem chińskiego rządowego Instytutu Historiograficznego. Pracował jednak przede wszystkim w domu przy alei Płatnerzy pod numerem 1, w cieniu masywnej Lisiej Wieży, od której dzielił go tylko kanał pełen krzykliwych kaczek. Rów ten był niegdyś częścią systemu Wielkiego Kanału, ale dawno temu został osuszony i teraz służył mieszkańcom jako śmietnisko.
Aleja Płatnerzy, czyli Kuijiachang, biegła niedaleko cesarskich sal egzaminacyjnych i prowadzonych przez drobne przedsiębiorstwa rodzinne fabryczek papieru. Te ostatnie tworzyły jakby wysepkę budynków fabrycznych, pokawałkowaną plątaniną alejek i przytuloną do Muru Tatarskiego. Od nich pobliska część miasta wzięła nazwę Dzielnicy Papierników. Aleję ocieniały z obu stron drzewa i była ona miejscem nieustannych codziennych procesji: poczynając od porannych spacerów właścicieli ptaków, przez wszelakich domokrążców i sprzedawców okrzykami informujących o swoim przybyciu, domowników wracających z zakupami z targu, pasażerów taksówek czy riksz, aż po wieczornych sprzedawców przekąsek. Taka aleja, o ponad tysiącletniej historii, mogła istnieć jedynie w Pekinie.
Coraz więcej cudzoziemców decydowało się w tym czasie na osiedlenie poza Dzielnicą Poselstw. Właściciele hutongów modernizowali swoje domostwa tak, by zagraniczni najemcy mieli wszelkie nowoczesne wygody, a przy tym żyli w przekonaniu, że mieszkają w tradycyjnym chińskim domu. Poza tym powiększało się grono cudzoziemców, których zwyczajnie nie stać było na mieszkanie w Dzielnicy Poselstw, w tym przede wszystkim Białych Rosjan, którzy najpierw przekroczyli granice Chin w obawie przed bolszewikami, a następnie musieli opuścić Harbin i inne północnochińskie miasta, uchodząc przed wkraczającymi tam japońskimi okupantami. Pojawiła się też imigracja świeższej daty: europejscy Żydzi uciekający przed Hitlerem.
Mimo że większość uchodźców zmierzała do Szanghaju, wielu z nich zatrzymywało się także w Pekinie. Wielu z nich, dość ubogich, stać było tylko na wynajmowanie pokoju w bardziej zaniedbanych okolicach Miasta Tatarskiego bądź na Dzikich Ziemiach. Znajdowali oni zatrudnienie jako woźni, barmani, krupierzy, prostytutki czy alfonsi albo żyli z żebractwa. Społeczność europejska, jak i władze Dzielnicy Poselstw starały się ich ignorować – ci zagraniczni biedacy uchodzili w Pekinie za zagrożenie dla prestiżu białych i powszechnie życzono sobie, by jak najszybciej wyjechali do Szanghaju. A tymczasem starano się ich nie dostrzegać.
Aleja Płatnerzy, mimo że leżała poza granicami dzielnicy, bez wątpienia nie była miejscem stosownym dla biedaków z zagranicy. Po obu stronach ulicy zza zdobionych bram wyłaniały się budynki rezydencji z szarego kamienia z wewnętrznymi dziedzińcami, tak zwane siheyuan. Dom Wernera zbudowano w tradycyjnym układzie na osi północ–południe, z podniesionym progiem u wejścia dla odpędzania demonów. Szare ściany zabudowań podwórza porastały pnącza wisterii chińskiej, a pośrodku ogródka skalnego, który liczył sobie dobrych kilka dekad, stała ponad stuletnia topola. Właściciel budynku wyposażył go w elektryczność, łazienkę w stylu pałacowym, bojler do wody, nowoczesne, nieprzeciekające rury, ogrzewanie parowe oraz szyby w oknach zamiast, jak gdzie indziej, papieru.
Domostwo zamieszkiwali ponadto: kucharz, niania opiekująca się Pamelą w dzieciństwie i kamerdyner w wieku około czterdziestu pięciu lat, pracujący u Wernera od wielu lat i zawiadujący resztą służby. Był tu również odźwierny, pilnujący porządku i nadzorujący bezpieczeństwo domu, który również pozostawał na swoim stanowisku od bardzo dawna. Z wyjątkiem kucharza cała służba mieszkała w zabudowaniach podwórza.
Przy alei Płatnerzy stały też bardziej okazałe domy niż ten, który wynajmował Werner. Największy był własnością doktora E. T. Nystroma, szwedzkiego geologa i bogacza, który wiedział absolutnie wszystko o chińskich złożach węgla i żelaza i który z części swych dochodów założył instytut naukowy swojego imienia w mieście Taiyuan w prowincji Shanxi. Kiedy zatrzymywał się w Pekinie, stawał się niemal całodobową ćmą barową w Peking Clubie, ale przez sześć miesięcy każdego roku przebywał w Szwecji, ponieważ jego piękna szwedzka żona nie zgadzała się na przeprowadzkę do Chin. Kiedy wyjeżdżał, wynajmował część swojego rozległego domostwa dwójce młodych Amerykanów – lewicującemu dziennikarzowi i pisarzowi Edgarowi Snowowi oraz jego atrakcyjnej żonie Helen Foster Snow, również znanej dziennikarce. Państwo Snow byli dobrze znani w społeczności cudzoziemców w Pekinie – uwielbiano ich lub nienawidzono, zwłaszcza Edgara, którego poglądów politycznych tamtejsze elity nie mogły ścierpieć. Inni traktowali ich lekceważąco jako lewaków z dobrych rodzin, którzy o nędzy klas pracujących słyszeli głównie z gazet, a sami, dzięki wysokiemu kursowi dolara, utrzymywali prywatnego konia wyścigowego w stajniach przy torze Paomachang, siedem kilometrów za granicą miasta. Wzmianka o państwu Snow mogła się pojawić równie dobrze w kronice towarzyskiej społeczności zagranicznej Pekinu, jak i na liście obserwacyjnej osób politycznie podejrzanych brytyjskich służb specjalnych.
Werner uwielbiał patrzeć na szeroko rozciągające się Miasto Tatarskie i regularnie wybierał się na długie spacery plątaniną jego wąziutkich hutongów. Był to świat pełen parterowych kramów, bazarów z rozpadającymi się budkami knajp, jatek mięsnych pod gołym niebem i domokrążców. Zimą w Mieście Tatarskim sprzedawano na ulicach prażone kasztany, przyrządzane nad piecykami, z których unosił się gryzący zapach płonących węgli lub nawozu. Był to również sezon na makarony i podsmażane tofu krojone w kostkę, a także pierogi, stanowiące broń ludów Północy przeciwko chłodom. Były tu także łaźnie, kramiki wróżbitów przepowiadających przyszłość, stoiska pisarzy sporządzających wszelkie pisma urzędowe i inne dokumenty dla analfabetów oraz budki ulicznych fryzjerów, strzygących klientów na oczach przechodzących tuż obok ludzi. Fryzjerzy ci wiedzieli wszystko o wszystkich i słyszeli każdą plotkę obiegającą miasto. Tutaj też dorabiali sobie ulicznymi koncertami śpiewacy z opery pekińskiej, a swoje pokazy urządzali młodociani akrobaci i brodaci magicy – każdy po występie chodził z czapką w dłoni dookoła gapiów w nadziei na datki. Przez tłum przedzierały się riksze i z mozołem torujące sobie pośród nich drogę samochody; po deszczu wyżłobione przez pojazdy koleiny były pełne błota, aż po kostki. Symbol nowoczesności stanowiły linie wysokiego napięcia, którymi dostarczano prąd do Miasta Tatarskiego, ale plątanina zawieszonych nad uliczką brzęczących kabli nie znajdowała zrozumienia w oczach starszych mieszkańców.
Jako uczony Werner pragnął obserwować codzienne życie ulicy, a będąc zdolnym lingwistą, chętnie wdawał się w pogawędki z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Ponadto wierzył, że regularne spacery najlepiej zabezpieczają przed starością. Zimą chodził zawinięty w długi gabardynowy płaszcz, który nosił podczas wypraw badawczych do Mongolii. Spacerując, zwracał na siebie powszechną uwagę – oto prężnym krokiem idzie starszy, ale wciąż wyprostowany biały mężczyzna, w ciemnych okularach o specyficznym kształcie, które miały chronić jego oczy przed wszechobecnym w pekińskim powietrzu pyłem. Werner utrzymywał przez całe życie, że to właśnie te okulary pozwoliły mu zachować dobry wzrok.
Zazwyczaj szedł na południe poprzez labirynt hutongów, mijając bramę Hatamen i ulicę Kwiatową. Następnie przechodził obok Akademii Pekińskiej, szedł ulicą Hafciarzy i dalej wzdłuż Stawów Karasich, gdzie w przerwach między zajęciami zwykli przesiadywać akademicy. Stamtąd kierował się do Świątyni Nieba, gdzie liczni cesarze wznosili niegdyś modły o dobre plony.
Co jakiś czas zapuszczał się też w zachodnie dzielnice miasta, idąc wzdłuż Muru Tatarskiego do bramy Hatamen. Tutaj samochody i riksze musiały zwolnić, by przejechać przez wąski łuk w murze stanowiącym wschodnią granicę Dzielnicy Poselstw. Dokładnie naprzeciw Hatamen, po zachodniej stronie dzielnicy, wznosiła się brama Qianmen. Za nią znajdował się kolejowy Dworzec Centralny i uliczka Hubu, na której muzułmanie sprzedawali dania z gotowanej baraniny. Kolejną uliczką była Liulichang, gdzie Werner lubił zawsze poszperać po półkach licznych antykwariatów i sklepów ze starociami. Czasem zapuszczał się też na północny skraj dzielnicy, którą stanowiła szeroka aleja Chang’an i Zakazane Miasto. Południową granicą był Mur Tatarski.
Poza pracą naukową najważniejsza w jego życiu była Pamela. Była sierotą, opuszczoną tuż po urodzeniu przez nieznaną matkę i zaadoptowaną przez bezdzietnych państwa Wernerów. Zanim Pamela zdołała dobrze poznać swoją przybraną matkę, Gladys Nina Werner zmarła, a jej małżonek musiał wychowywać dziewczynkę samotnie.
Choć Pamela wyrosła poza Dzielnicą Poselstw, najpierw w hutongu San Tiao w dzielnicy Qianmen, a następnie na alei Płatnerzy, to z lubością odwiedzała znajdujące się tam lodowiska czy hotele, gdzie regularnie organizowano bale dla dzieci. Chodziła oglądać filmy z Hollywood w kinach na ulicy Morrisona i w bezpośrednim sąsiedztwie ulicy Dashala, znanej jako „pekiński Broadway”, lubiła też słuchać audycji z muzyką big bandów nadawanych przez Radio Szanghaj. Znała biegle chiński i czuła się bardziej komfortowo w towarzystwie Chińczyków niż większość jej białych rówieśników, którzy na co dzień – jak złote rybki w akwarium – żyli w całkowitej izolacji od otaczającego ich świata. Pamela regularnie odwiedzała gwarny targ w hutongu Suzhou i jadła w tanich chińskich restauracjach blisko domu, odwiedzanych też często przez chińskich uczniów i studentów z rodzin, którym się lepiej powodziło.
Dzięki temu, że mieszkała całe życie w Pekinie, dzięki biegłości w języku mandaryńskim oraz temu, że jej ojciec tak dobrze znał się na kulturze chińskiej, Pamela stała się kimś wyjątkowym w swojej społeczności – białą dziewczyną korzystającą zarówno z powabów europejskiego stylu życia Dzielnicy Poselstw, jak i z uroków życia prawdziwie chińskiego Pekinu. Jej łatwość w nawiązywaniu kontaktów z Chińczykami powodowała również, że nie obawiała się dalekich wypraw na rowerze, podczas których odkrywała nieznane rejony miasta, dokąd inne białe dziewczyny nigdy nie ważyły się zapuszczać. Bywało, że znikała przy tym na wiele godzin i zdyszana zjawiała się w domu tuż przed podaniem zwyczajowej wieczornej herbaty. Kiedy z kolei jej ojciec znikał na dłuższy czas podczas wyjazdów badawczych do odległych regionów Chin, Pamela doskonale potrafiła zająć się sobą. Służba domowa dbała o nią jak mogła, ale nie była w stanie utrzymać jej w ryzach w sytuacji, gdy jej matka nie żyła, a ojciec przebywał często na wyjazdach. Pamela musiała być zdecydowanie bardziej niezależna umysłem i duchem niż większość jej rówieśników.
Nadal jednak wiodła życie właściwe dla elit cudzoziemskiej społeczności, wpadając często z zagranicznymi przyjaciółmi do barów z przekąskami w którymś z wytwornych hoteli, a latem biorąc udział w piknikach na Zachodnich Wzgórzach za miastem. Tygodnie największego upału spędzała na plaży w Beidaihe, nadmorskim kurorcie, gdzie Werner wynajmował małą daczę. Zapamiętała stamtąd przede wszystkim roje świetlików i latarnie na gankach rozświetlające czerń nocy oraz leniwe godziny dnia spędzane w słonej wodzie Morza Żółtego, a także przejażdżki na osiołku wzdłuż plaży.
Mimo iż bardzo ją kochał, Werner miał problemy z Pamelą, i nie wszystko układało się między nimi jak w bajce. Źle się zachowywała w podstawówce z francuskim językiem wykładowym, prowadzonej przez siostry franciszkanki, gdzie uchodziła za dziecko zbuntowane, i potrafiła reagować na pytania w sposób, który doprowadzał nauczycieli do wściekłości. Musiała w końcu opuścić tę placówkę, odmówiono także jej przyjęcia do szkoły amerykańskiej. Choć sprawiała problemy, Pamela była inteligentną dziewczyną. Zdała egzaminy uprawniające do nauki i stypendium w pekińskiej szkole metodystów, ale i tam, po kilku wybrykach, stary Werner został poproszony o jej zabranie.
Wreszcie, w 1934 roku, odchodzący od zmysłów Edward Werner, który nie był już w stanie kontrolować swojej córki, wysłał ją do brytyjskiego gimnazjum z internatem w Tiencinie. Szkoła była prowadzona ściśle według zasad obowiązujących w angielskich szkołach publicznych i znana z twardej dyscypliny. I właśnie tu, o dziwo, Pamela nieco się uspokoiła. Ci, którzy ją znali, z reguły wybaczali jej zbuntowane zachowanie. Była w końcu młodą dziewczyną, wychowywaną samotnie przez starszego ojca, który na dodatek pozostawiał ją często samą w Pekinie na dłuższy czas, podczas gdy sam udawał się na poszukiwania zaginionego grobowca Czyngis-chana w Mongolii lub szukał starożytnych reliktów w dzikich okolicach zamieszkanych przez muzułmanów w zachodnich regionach Chin. Nic dziwnego, że wyrosła na trochę dziką pannicę.
Pamela miała piętnaście lat, kiedy została wysłana do Tiencinu, miasta w niczym nie przypominającego Pekinu. Od roku 1870 był to port traktatowy, gdzie cudzoziemcy utrzymywali własne strefy handlowe, nie podlegali chińskiej policji i organom ścigania, mieli własne sądy. Istniały tu cztery główne strefy – brytyjska, francuska, włoska i japońska. Bez wątpienia dominowali w mieście Brytyjczycy, posiadający własną strefę nad rzeką Hai i sprawnie działającą Brytyjską Radę Miejską, ale po piętach deptali im rosnący w siłę Japończycy.
W XIX wieku, kiedy Szanghaj przeżywał nieprawdopodobny boom gospodarczy, Tiencin był powszechnie uważany za miasto nieco zacofane, ale od początku XX wieku żyło się tu coraz dostatniej. Zwiększona obecność cudzoziemców przekształciła miasto w najbogatszy port w północnych Chinach, którego liczba ludności szybko podwoiła się do ponad miliona. Przez tutejszy port przechodziła znaczna część eksportu kopalń w północno-chińskich prowincjach oraz wszelkich innych wyrobów – jak wielbłądzia sierść, wełna czy moher – sprowadzanych z najdalszych zakątków Mongolii i Tybetu.
Niemniej Tiencin niewątpliwie wydawał się Pameli po Pekinie nieco prowincjonalny. Miasto miało swój udział w historii i tradycji Chin, ale to nie był jednak cesarski Pekin, nawet jeśli znajdowały się tam teatry i kina, dobre restauracje, lodziarnia, kawiarnia niemiecka, a także sklep sieci Laidlaw & Co na Victoria Road. Były tam nawet kluby nocne, gdzie występowali rosyjscy śpiewacy i gdzie zdarzało się przesiadywać, pewnie ze względu na niedostępne gdzie indziej oświetlenie elektryczne, nawet północnym watażkom. Tiencin również miał swoje ciemniejsze oblicze – burdele, bary nocne i palarnie opium – ale to wszystko było niczym w porównaniu z występnym do cna Szanghajem.
Uczniowie Gimnazjum Tiencińskiego byli Brytyjczykami, Amerykanami, Białymi Rosjanami, bezpaństwowymi żydowskimi uchodźcami, bogatymi Chińczykami i Hindusami, a także przedstawicielami wielu innych narodowości – w czasie, kiedy Pamela się tam uczyła, do szkoły zapisane były dzieci z dwudziestu dziewięciu nacji. W rezultacie miejsce to było dość kosmopolityczne, mimo dominujących wszędzie i tak bardzo kojarzących się z Anglią kamiennych ścian, wypolerowanych podłóg, angielskich mundurków i flag Union Jack. Była to zarazem najbardziej tradycyjna z tradycyjnych angielskich szkół na Dalekim Wschodzie. Gimnazjum Tiencińskie było skrawkiem Anglii w rozdartych przez wojnę domową i zagrożonych japońskim atakiem północnych Chinach. Jego uczniowie w większości byli wypieszczonymi dziećmi z bogatych domów. Dziewczęta nosiły szare mundurki gimnazjalne na wzór angielski, na których jedyną ozdobą była tarcza szkolna, chłopcy natomiast czapki, krawaty i blezery. Wszyscy uczyli się według brytyjskiego programu nauczania. Uczniowie zbierali się codziennie rano w wykładanym boazerią audytorium, chłopcy z lewej, dziewczynki z prawej. Naprzeciw nich stawał dyrektor ubrany w szatę profesorską narzuconą na tweedową marynarkę. Po tradycyjnym wzajemnym pozdrowieniu odśpiewywano hymn szkolny, zapewne There is a Green Hill Far Away, a następnie God Save the King.
Zajęcia rozpoczynano za dziesięć dziewiąta, w południe była przerwa obiadowa, a od drugiej ponownie lekcje, które trwały do czwartej. Pamela oraz jej koledzy i koleżanki z klasy przygotowywali się do matury w systemie uprawniającym do ubiegania się o studia w Cambridge i mieli bardzo dużo łaciny. Były również zajęcia z musztry i wychowania fizycznego – hokej i siatkówka dla dziewcząt, krykiet, piłka nożna i pływanie dla chłopców. Szkoła prowadziła też teatrzyk amatorski i corocznie organizowała dla dziewcząt kurs i zawody szydełkowania. Czesne wynosiło osiemdziesiąt dolarów miesięcznie lub o połowę więcej, jeśli uczeń pochodził spoza Brytyjskiego Obszaru Miejskiego w Tiencinie, oraz dodatkowe osiemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie dla uczniów mieszkających, jak Pamela, w internacie. Większość uczniów dojeżdżała do szkoły z Tiencinu, z internatu korzystała tylko Pamela i pięć czy sześć innych osób. Mieszkały w oddzielonym od reszty szkoły, stylizowanym na gotycki budynku, należącym do rodziny dyrektora szkoły, który tradycyjnie udostępniał część pokojów zamiejscowym uczniom, czerpiąc z tego dodatkowe dochody. W internacie, podobnie jak w szkole, obowiązywała żelazna dyscyplina. Uczniowie wstawali o siódmej, jedli śniadanie za kwadrans ósma, wychodzili do szkoły wpół do dziewiątej. Po zajęciach herbata o piątej, a następnie od wpół do szóstej odrabianie lekcji, czytanie i czas na zajęcia własne. Do łóżka szło się o siódmej lub dziewiątej, w zależności od wieku. Przed snem podawano kakao i herbatniki. Gości można było zapraszać na herbatę w środy, wizyty były również dopuszczalne w soboty i niedziele, pod warunkiem że zostały wcześniej zgłoszone dyrektorowi. Był to ustalony od lat rytm, którego nic nie mogło zachwiać.
Koleżanki i koledzy Pameli z Tiencinu, odcięci od plotek krążących wśród ich rówieśników z Pekinu, nie wiedzieli, że została wyrzucona z dwóch tamtejszych szkół. Znali ją jako zwykłą, spokojną dziewczynę, a przy tym zapaloną sportsmenkę, i myśleli pewnie, że jest w internacie, ponieważ jej ojciec, o którym każdy słyszał, dużo podróżował w związku ze swoją pracą.
Pamela faktycznie próbowała rozpocząć nowe życie w Tiencinie, starając się odpowiednio zachowywać i trzymać z dala od kłopotów. Ale jej życie nie było zupełnie rutynowe i zgodne ze szkolnym regulaminem. Miała chłopaka. Był nim Michael Horjelsky, znany jako Misza, z polsko-żydowskiej rodziny, reprezentant gimnazjum w pływaniu i innych konkurencjach sportowych, zarazem bardzo przystojny młody człowiek, na widok którego wielu dziewczynom ze starszych klas na pewno szybciej biło serce. Misza miał gęste, ciemne włosy i uroczy uśmiech. Był odważny, miły, a przy tym dobrze się uczył.
Dla Pameli Misza był cenną zdobyczą. Gdyby ustawić w jednym rzędzie wszystkich chłopaków z jej rocznika, niemal każda dziewczyna wskazałaby na niego jako najbardziej atrakcyjnego partnera na wyjście do kina. Pamela też najwyraźniej bardzo przypadła mu do gustu, bo wkrótce na przerwach w szkole niemal cały czas przebywali razem, jak papużki nierozłączki.
W styczniu 1937 roku Misza chciał przyjechać do Pekinu na kilka dni i zostać przedstawiony ojcu Pameli. Ale zanim to się stało, dziewczyna była martwa.