Zwalczmy historyczny Warszawocentryzm
Gdy w Polsce mówimy o II wojnie światowej, to w większości wypadków mimochodem patrzymy na nią przez pryzmat historii Warszawy. Kiedy mówimy o zniszczeniach w kraju, mamy przed oczami gruzy stolicy z roku 1945. Jeżeli mówimy o konspiracji, to od razu widzimy młodych warszawiaków w prochowcach, a myśląc o folksdojczach: prędzej czy później przypomnimy sobie postać Marii Kędziorek z „Zakazanych piosenek”. Najwyższy czas z tym skończyć. Warto zacząć walczyć, aby historia przestała być przedstawiana przez pryzmat doświadczeń stolicy. Należy pokazywać rozmaitość wojennych losów. Walkę powinni podjąć w szczególności właśnie mieszkańcy stolicy, aby wykazać uczciwość wobec współobywateli i pozbyć się etykietki warszawki.
Czuję się szczególnie uprawniony, a wręcz zobowiązany do takiego apelu. Uważam, że jako rodowity warszawiak mam prawo zauważyć, iż ukochanego przeze mnie miasta jest zbyt dużo w niektórych aspektach historycznego dyskursu. Dodam od razu, że inspiracji do wystosowania takiego apelu dostarczyły mi wielce pouczające wykłady profesora Jerzego Kochanowskiego, których miałem okazję słuchać na Uniwersytecie Warszawskim.

Sprawy nie ułatwia mi Muzeum Powstania Warszawskiego. Ta jakże szczytna inicjatywa przyniosła niezaprzeczalnie wiele korzyści w popularyzowaniu historii wśród młodych ludzi. Niezliczone wycieczki szkolne niemalże codziennie przechodzą przez sale wystawowe muzeum przy ulicy Grzybowskiej. Większość młodzieży ma jednak słabo ugruntowaną świadomość historyczną i dostając wiedzę zaserwowaną w atrakcyjny sposób, przyjmuje ją zupełnie bezkrytycznie. W ten sposób Muzeum Powstania Warszawskiego wypacza w pewnym stopniu spojrzenie na historię.
Mimochodem serwuje ono bowiem wizję wojny i konspiracji jedynie z perspektywy Warszawy. Tymczasem rzeczywistość wyglądała inaczej, była znacznie bardziej złożona. W tym kontekście dojmujący jest brak innych jednostek muzealnych, opowiadających o doświadczeniach pozostałych regionów kraju. To, co w Warszawie zdawało się być na porządku dziennym i stanowiło element codzienności, jak na przykład msze święte w języku polskim, było zupełnie nie do pomyślenia w Łodzi czy Poznaniu, a więc na ziemiach wcielonych do III Rzeszy. Niekiedy różnice te mają fundamentalny charakter: gdy w Warszawie podpisanie folkslisty uznawane było za jednoznaczny akt zdrady, na terenie Śląska albo Pomorza czyn ten miał zupełnie inny wymiar. Jeśli w stolicy odsetek folksdojczów był niski, a pobudki w większości wypadków raczej oczywiste, w innych regionach Polski wyglądało to inaczej: nie zawsze zostawało się Niemcem z własnej woli, nie zawsze wiązało się to z beneficjami. Ktoś może powiedzieć, że dla historyków jest to rzecz oczywista. Tak, ale jeżeli historycy nie będą w stanie wytłumaczyć jej w efektywny sposób pozostałym obywatelom, skandaliczne granie na emocjach patriotycznych czy quasi-patriotycznych nigdy się nie skończy.
Polakom przydałby się obiekt, zrealizowany z niemniejszym rozmachem niż Muzeum Powstania Warszawskiego, który przedstawiałby historię okupacji i konspiracji na terenach całej przedwojennej Polski. W takim miejscu doświadczenie stolicy odgrywałoby rolę jedynie poboczną. Odwiedzając taką placówkę, można by poznać wojenną historię dużych miast, takich jak Lwów, Wilno, Kraków, Poznań czy Gdynia, ale i mniejszych miejscowości: miasteczek i wsi. Byłoby to miejsce na prezentację doświadczeń nie tylko Armii Krajowej, która zdominowała obraz konspiracji w Warszawie, ale również Batalionów Chłopskich, Narodowych Sił Zbrojnych i Armii Ludowej. Takie muzeum powinno pokazywać historię grup walczących w lasach, nękających Niemców swoimi akcjami niekiedy nie mniej ważnymi niż zamach na Kutscherę.
Taki wymiar pokazują filmy „Obława” oraz „Wyrok na Franciszka Kłosa” jednak to wciąż kropla w morzu. Nadal zapomina się, lub po prostu nie bierze pod uwagę, że w większości wypadków wojna wyglądała zupełnie inaczej niż w Warszawie. To problem przypominający odwieczne dyskusje o bohaterstwie, nie tylko polskim. Wszędzie żyli przecież w owym czasie ludzie, z których jedynie niewielka cześć brała udział w działaniach zbrojnych – większość chciała po prostu przeżyć. Tacy ludzie nie angażowali się w dywersje czy zamachy na gestapowców. Zamiast tego pracowali na poczcie, handlowali (niekoniecznie nawet kontrabandą) i prowadzili tramwaje. Albo też służyli w tym nieszczęsnym Wehrmachcie.
A przecież II wojna światowa na trenie Polski to nie tylko historia Polaków. Oczywistość? Teoretycznie. Pomijając historię Żydów, która z różnych przyczyn już jest opisana dość dokładnie, warto uwzględnić również losy mieszkańców ziem wschodnich: Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, a na zachodnich – Niemców. Przecież i oni żyli na tych terenach, a ich doświadczenia wyglądały zgoła inaczej niż doświadczenia warszawiaków, o których, jako się rzekło, najwięcej słyszy się w dominującej narracji historii II wojny światowej.
No, i w końcu samo powstanie warszawskie, które stało się zasadniczym doświadczeniem narodowym, przyćmiewającym inne. Najczęściej dyskutuje się właśnie na jego temat, nierzadko zapominając o całości, jaką była akcja Burza, ignorując np. działania partyzantki komunistycznej. Dominacja zrywu z roku 1944 w znacznej mierze wypacza spojrzenie na całość historii okupacji w Polsce. W głównej narracji młodzi ludzie stają się bohaterami niczym z „Kamieni na szaniec”, idącymi ze stenem na hitlerowca. Problem w tym, że inni młodzi ludzie z niemieckim mauzerami, darowanymi im przez Niemców, szli na Ukraińców na terenach przedwojennego województwa wołyńskiego, jeszcze inni, z nazwiskami zmienionymi na niemieckie, orali pole pod Gnieznem. Byli i tacy, którzy przeżyli spokojnie wojnę pod okupacją słowacką. Dlaczego subtelność jest tu tak ważna? W końcowym rozrachunku przede wszystkim po to, aby nie dać się tanim chwytom w rodzaju dziadka w Wehrmachcie albo jednowymiarowemu traktowaniu polskiej konspiracji jako grupy świętych ludzi bez skazy.
Nowe muzeum powinno zawierać w sobie wszystkie wspomniane przeze mnie i wiele innych doświadczeń. Z oczywistych względów musi ono znajdować się jak najdalej od Warszawy. Być może w jakimś małym miasteczku, które najmniej kojarzy się z barykadami, konspiracją i powstaniem warszawskim?
Redakcja: Michał Przeperski
Korekta: Bożena Pierga