Znachorzy – jak się im nie dać?
Nie bez kozery Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał swojego Znachora. W II RP po wsiach i siołach ludzie woleli leczyć się u znachorów i różnego rodzaju magików wiejskich, co nie było dziwne, biorąc pod uwagę brak specjalistów na prowincji. Ludzie szukali rady u babek i innych „wiedzących”. Protestowali przeciw temu medycy, tak jak to czynił lekarz Pawlicki w powieści. Przykładem takiej walki jest broszura doktora Maksymiliana Flauma Lekarz a znachor z 1928 roku.
O skali problemu świadczy między innymi taki cytat w niej zawarty:
Stopień wykształcenia nic tu nie znaczy. Tem też chyba wytłumaczyć sobie można, że nawet wśród ludzi o wysokim poziomie wykształcenia i kultury często znajdujemy takich, którzy, w razie długotrwałej, wyczerpującej choroby nie wahają się porzucić lekarza dla znachora, udają się po pomoc do rozgłośnego partacza, gdy pomocy tej nie znajdują u lekarza choćby bardzo uczonego i doskonale panującego nad swym przedmiotem. Inny jeszcze czynnik uwzględnić należy. Tłum lubi cuda. Bardziej niż zjawiska powszednie, choćby mało zrozumiałe, interesują go zdarzenia niezwykłe, rzadkie, efektowne. Iluż jest takich, których zajmują poszczególne fazy rozwijania się rośliny z drobnego nasionka, gdy natomiast każdy staje olśniony wobec sztuczki fakira, który w ciągu godziny w oczach naszych stwarza gotową roślinę. W naturze na każdym kroku obojętnie przechodzimy obok zjawisk zupełnie dla nas ciemnych i nie zastanawiamy się nad niemi. Lecz zdumienie ogarnia nas, ilekroć spotykamy się oko w oko z czemś wychodzącem poza ramy powszedniości.
Całość publikacji sprowadzała się do oczywistych obserwacji: znachorzy nie mają dostępu do najnowszych odkryć naukowych, brakuje im umiejętności, leczą z chciwości a nie z chęci pomocy, a ich praktyki mogą mieć opłakane skutki.