Zima 1940 roku na Wileńszczyźnie
Ten tekst jest fragmentem książki Yarka Aranowicza „Czas pogardy”.
Wzgórze Giedymina zasłane było już grubą warstwą śniegu. Mróz strzelał boleśnie między ruinami zamku, a wiatr hulał w opustoszałych kominach. Ogołocone krzaki otaczały mury, a stare, nagie drzewa przebijały się przez popękane, cementowe posadzki i dawno rozpadłe sufity. Zamek osnuty białym kołnierzem spał i śnił o swej dawnej olśniewającej przeszłości, gdy litewscy książęta, żmudzka szlachta i polska arystokracja przewijały się przez ozdobione arrasami komnaty i oświetlone kagankami izby, a polscy królowie pojawiali się we dworze, by odbierać hołd należny suwerennym władcom.
Miedzy kupą kamieni spał mały, wychudzony chłopiec, przykryty zgrzebną derką. Czarną, lekko kręconą czuprynę pokrył biały puch, który bogato zalegał wśród ruin zamku. Twarz, nadal ogorzała od dawno niewidzianego wileńskiego słońca, zaciągnięta była kilkutygodniową warstwą brudu, przez który przebłyskiwał uśmiech na wąskich ustach. Chłopiec, pomimo przenikliwego zimna, spał błogo, śniąc o swym domu rodzinnym, o czasach spędzonych nad Wilejką, gdy biegał bez opamiętania za motylami i ważkami, zbierał kamienie na brzegu rzeki, a niania plotła wianek z konwalii i maciejek, które pod wpływem delikatnego dotyku otwierały swe puchary i pachniały łąką i bezchmurnym latem.
Chłopiec próbował śnić o swej matce, ale nie mógł dojrzeć jej twarzy. Była tak daleko, ale i tak blisko. Wyciągał swe małe, kościste palce, by dotknąć jej oczu, ale gdy tylko zbliżał się do matczynych brwi, to ona ulatywała jak latawiec na morskiej bryzie, a jej twarz zamieniała się natychmiast w oblicze niani Wasi. Matka zawsze była milcząco obecna we śnie, taka niematerialna, bajkowa zjawa.
Ojciec siedział przy małym stoliku nad brzegiem rzeki i popijał popołudniową herbatę. Jak zwykle był ubrany w swój oficerski mundur z ozdobnymi klapami, na piersi miał szereg orderów, jego szabla spoczywała przy boku na trawie, a czapka rogatywka na krawędzi stołu. Mężczyzna uśmiechał się do chłopca spod grubego wąsa i mrugał lewym okiem, by się nie poddawał i gonił matkę. Chłopiec rozpływał się w marzeniu o swoim ojcu, choć tak naprawdę nie miał pewności, czy mężczyzna we śnie był jego prawdziwym rodzicem, czy może wujem albo innym krewnym. Ojciec był w jego śnie herosem i bohaterem mitycznym, dzierżącym w rękach nadprzyrodzoną siłę i bijącym nieprzyjacielskie hufce. Dzieciak najbardziej zachwycał się jego szablą, której ojciec pozwalał od czasu do czasu dotknąć. Klinga szabli nie była specjalnie ozdobna, ale stalowa rękojeść, owinięta w cielęcą skórę i lnianą szarfę, nadawała ostrzu powagę i aurę zwycięstwa. Szabla była za ciężka dla chłopca, ale przenikające zimno emanujące ze stali działało jak narkotyk. Dziecko marzyło, by jak ojciec zostać kiedyś żołnierzem i trzymać w ręku szablę, przechodzącą z pokolenia na pokolenie, z dziada, pradziada, i by bronić honoru rodziny i ojczyzny.
Wiatr szalał z podwójną siłą, zmiatając zaspy śniegu z miejsca na miejsce, jakby próbując rozerwać jeszcze raz mury giedymińskiego zamku i nie zostawić żadnego śladu po chlubnej polsko-litewskiej historii. Przenikliwe grudniowe zimno przeszywało ruiny na wskroś, ale mimo to chłopiec spał dalej i marzył o uczcie wigilijnej, kiedy siedział przy długim dębowym stole i delektował się czerwonym barszczem z uszkami i ulubionymi kołdunami z grzybami z pobliskiego lasu. Ojciec chłopca siedział u szczytu stołu, tak jak przystało na głowę rodziny, matka panowała po drugiej stronie, a obok niej spoczywała siwowłosa staruszka, ze śmiesznymi binoklami na nosie i białym, rozłożystym czepcem na głowie. Koło ojca siedział bardzo podobny do niego mężczyzna, również z mięsistym wąsem i dobrze przerzedzoną linią włosów. Chłopiec, który podpierał się na podbródku, wyobrażał sobie, że to jego stryj, jedyny członek rodziny, którego w miarę dobrze pamiętał. Po drugiej stronie matki siedziała przystojna kobieta z pięknymi kruczymi włosami upiętymi srebrną, błyszczącą klamrą. Naprzeciw staruszki uganiał się za talerzem z zupą rybną starszy mężczyzna, również już łysiejący. Jego oczy były błyskotliwie szare i chłopiec bał się jego surowego spojrzenia. Koło chłopca siedziały dwie dziewczynki, obie z kasztanowymi kucykami i małymi, ale bardzo roześmianymi migdałowymi oczami. Chłopiec nie mógł sobie przypomnieć, czy to były jego siostry, czy dzieci stryja bądź sąsiadów.
Tak naprawdę to malec nie mógł rozpoznać twarzy pozostałych biesiadników i wielu dzieci, które widział przy innych suto zastawionych stołach. Nie pamiętał, czy byli to członkowie rodziny, czy zaproszeni goście.
Było mu wszystko jedno. Najważniejszy był hojnie zastawiony stół i niebiański zapach unoszący się z kuchni, gdzie kucharki kończyły wypiekać jedwabny sernik, puszysty makowiec i chrupiący jabłecznik. Chłopiec wie[1]dział, że w czasie Wigilii jeść ciasta nie będzie, bo post wigilijny obowiązywał do nocnej pasterki. Gdy ojciec i inni mężczyźni wychodzili przed północą na mszę, matka i inne kobiety pozostawały w domu, by już myśleć o przygotowaniach do świątecznego obiadu, na który przychodzili z rodzinami znajomi ojca ze szwadronu, by radośnie razem spędzać Boże Narodzenie.
Chłopiec uwielbiał poranek Bożego Narodzenia. Wstawał wcześnie rano i podglądał krzątającą się po domu służbę, kucharki przygotowujące smakowite dania oraz kobiety, które w sekrecie pakowały prezenty świąteczne dla rodziny i gości. Malec nie mógł doczekać się popołudnia, gdy ojciec weźmie go na swe barczyste plecy i zaniesie do salonu, by pomagał w rozdawaniu prezentów. I choć jako syn gospodarza musiał czekać do końca, aż ojciec z matką rozdadzą wszystkie podarki dla gości, ich dzieci, służby i pracowników domu, to radość ze swoich prezentów była nie mniejsza.
Synek przez sen znów zobaczył swą matkę, jej twarz wyglądała jak z wyblakłego zdjęcia, zamazana, choć pełna wyrazu. Ciężkie, brunatne włosy spięte w tradycyjny kok, z jednym niedbale zarzuconym lokiem za prawym uchem. Brak oczu, brak ust i gdzieś wzgórze nosa, ale jej zapach pozostał. Jaśmin, konwalie, maciejka. Ach, jaki ten zapach był cudowny! Ach, jaki ten zapach odległy i zaginiony!
– Mamo, nie odchodź jeszcze. Nie zostawiaj mnie samego. Opowiedz jeszcze bajkę o Panu Twardowskim. Przeczytaj mi wiersze Tuwima. Proszę, zostań! Nie odchodź! Nie znikaj!
A może to nie była matka? A może to tylko niania, mamka lub obca kobieta?