„Zielony Rycerz” – recenzja i ocena
Na dwór króla Artura w dzień Wigilii Bożego Narodzenia przybywa osobliwy gość – mocarny mężczyzna cały w zieleni. Obcesowo rzuca wyzwanie władcy i jego sławnym rycerzom Okrągłego Stołu. Proponuje im makabryczną grę w „ucinanie głów”: Tytułowy Zielony Rycerz pozwoli śmiałkowi, który się na to odważy, odrąbać sobie głowę. Jednak jeśli olbrzym przetrwa cios, jego oponent za rok musi stawić się w Zielonej Kaplicy, aby ten mógł odwzajemnić uderzenie. Żaden z dzielnych podkomendnych Artura nie chce podjąć wyzwania, aż wreszcie decyduje się na to młody siostrzeniec monarchy, który ponad wszystko pragnie zostać prawdziwym rycerzem – Sir Gawain. Młodzian odrąbuje głowę gościa, ten jednak niespodziewanie podnosi ją z ziemi i wychodzi! Po upływie roku, miotający się między lękiem a poczuciem obowiązku Gawain wyrusza w podróż, aby spotkać się ze swoim przeznaczeniem.
„Zielony Rycerz”: estetyka
Tak prezentuje się zarys fabularny datowanego na XIV wiek poematu „Pan Gawain i Zielony Rycerz” nieznanego autorstwa, który ze średnioangielskiego na współczesną angielszczyznę przetłumaczył sam J.R.R. Tolkien. Wchodzący właśnie do kin „Zielony Rycerz” jest zaś współczesną filmową adaptacją tej historii. Adaptacją bardzo osobliwą dodajmy, ponieważ nie uświadczymy tu pompatycznych słów, pamiętnych pojedynków, ekscytujących przygód i tym podobnych rzeczy, które mogą nam przyjść do głowy, kiedy pomyślimy o tym, co współczesna popkultura robi zazwyczaj z motywami arturiańskimi. Nie, „Zielony Rycerz” stara się być wierny swojemu, pisanemu w duchu chrześcijańskich rozważań, pierwowzorowi, który nie był ciekawą historią, jakie czyta się dla umilenia sobie czasu, a raczej traktatem filozoficznym, poruszającym pod pretekstem opowieści rycerskiej wątki m.in.: dorastania chłopca do roli mężczyzny, znaczenia namiętności, lęku i poczucia obowiązku w życiu człowieka czy słabości ludzkiego charakteru oraz dążeń do doskonałości. Film operuje przy tym bardzo specyficzną estetyką, pełną takich elementów, jak niepokój, niedopowiedzenia, wzniosłość, symbolizm, szok, a nawet makabra. Jeśli miałbym ją przyrównać do innego współczesnego dzieła kultury, to z zaskoczeniem przyznaję, że jednoznacznie nasuwa mi się skojarzenie z… serią gier komputerowych „Dark Souls”! Znajdziemy tu również coś z nastroju „Opowieści wigilijnej”, w końcu jest to też swego rodzaju baśń bożonarodzeniowa.
Reżyser i scenarzysta „Zielonego Rycerza” David Lowery nie jest do końca wierny literze poematu i nie boi się wprowadzać pewnych zmian w scenariuszu względem pierwowzoru. Choćby reprezentująca świat pogański czarownica Morgana, która wcześniej była ciotką młodego Gawaina, w filmie jest jego matką. Jednocześnie nie są to modyfikacje, które drastycznie wpływają na myśli stojące za przedstawianymi wydarzeniami. Wręcz przeciwnie, służą raczej lepszemu ich ukazaniu na ekranie. Lowery sam przyznał, że jest to „jego” interpretacja ponadczasowego tekstu, uwzględniająca punkt widzenia współczesnej kultury. Sądzę jednak, że nie zatracił przy tym głębi i wieloznaczności oryginału, który doczekał się przez lata niezliczonych analiz, a nawet Tolkien uważał jego problematykę za niezwykle złożoną i trudną.
„Zielony Rycerz”: światła i cienie
W „Zielonym Rycerzu” bardzo spodobała mi się gra światłem i kolorami. Film utrzymany jest raczej w chłodnych, ciemnych barwach, dobrze oddających tak ducha epoki i nastrój, jak również porę roku, podczas której toczy się akcja. Czarująco wypadają ujęcia wnętrz, których mrok rozświetlają wyłącznie wpadające z zewnątrz promienie słoneczne. Ostre barwy pojawiają się natomiast wtedy, kiedy dzieje się coś znaczącego, zazwyczaj nadnaturalnego. Na ekranie zobaczymy też kilka zgrabnych ujęć, które potrafią poruszyć pomimo swojej prostoty. Sekwencja wejścia do katedry, która pozycją kamery świetnie podkreśla ogrom budowli, zapada w pamięć, choć w zasadzie nie dzieje się wtedy nic szczególnego. W kontrze do tego stoją zdecydowanie nadużywane tu i często niepotrzebne efekty generowane komputerowo, które w mojej opinii stanowią prawdziwą plagę filmów z ostatnich lat. Nie mam nic przeciwko sprawnie wykorzystanemu CGI, zwłaszcza kiedy trzeba pokazać np. olbrzymów czy „magicznego” lisa. Ale filmowcy z pożytkiem dla produkcji mogliby postawić na tradycyjne podejście choćby w przypadku kur, kóz czy podstawowych zabudowań gospodarczych. Na wysokim poziomie stoi za to gra aktorska. Szczególnie przypadł mi do gustu Sean Harris, wcielający się w rolę króla Artura. Od wykreowanego przez niego władcy bije siła, godność, dostojeństwo i mądrość. Jednocześnie spod korony spogląda na nas schorowany, wynędzniały starzec, który ma trudności z poruszaniem się i oddychaniem, a ewidentnie cierpi również z powodu jakichś męczących go bólów. Niezwykle sugestywne.
„Zielony Rycerz”: podsumowanie
„Zielony Rycerz” jest filmem trudnym i ciężkim, zaskakująco odważnym w swojej formie oraz przesłaniu jak na współczesne kino. Choć moim zdaniem ma naprawdę wiele do zaoferowania, boję się, że nie zostanie szeroko zrozumiany. Osoby, które zetkną się z nim bez wiedzy, z czym mają do czynienia, mogą łatwo go odrzucić. A szkoda, bo ci, którzy zechcą tę historię przyjąć i przemyśleć, wyniosą z niej coś naprawdę wartościowego. Można się denerwować na twórców, że nie zdecydowali się na przystępniejszą adaptację, lepiej zdaje się pasującą do sal kinowych XXI wieku. Ale czy nie na tym właśnie polegała wielkość Sir Gawaina, że pomimo strachu i swoich niedoskonałości postanowił wyjść na spotkanie pewnej śmierci z rąk Zielonego Rycerza?