Zbrodnia w gabinecie dentystycznym
Wiosna nigdy nie była ulubioną porą Lucjana Smogorzewskiego, ale w roku 1913 znosił ją wyjątkowo źle. Każdego dnia wlókł się do swojego gabinetu dentystycznego na placu Zielonym, posępny i ociężały. Szybko się męczył. Przed wejściem na schody zwykle odpoczywał niczym alpinista przed atakiem na górski szczyt. Dla niepoznaki udawał, że ogląda wystawę Domu Mód Bogusława Hersego na parterze potężnej czteropiętrowej kamienicy z hełmami na dachu. Nic go jednak nie obchodziły ani futra Revillon, ani rękawiczki Jouvin, ani nawet „suknie odpasowane z bombaku”, cokolwiek to znaczyło. Patrzył na gipsowe manekiny, próbując uspokoić oddech. Pewnej środy odkrył z przerażeniem, że jego własne odbicie w wystawie też przypomina sylwetkę manekina. Miał takie same puste oczy jak figura reklamująca męski płaszcz kroju petersburskiego.
Gabinet dentystyczny Lucjana mieścił się na trzecim piętrze, które Dom Mód w całości odnajmował na różne szacowne biura i kancelarie. Czynsz był tu piekielnie wysoki, ale i miejsce prestiżowe, w samym sercu kongresowej stolicy. Naprzeciwko gabinetu Lucjana przyjmował sam doktor Flatau, uznany w świecie specjalista od ludzkiego mózgu.
Zasapany, po wejściu na trzecie piętro, Lucjan już miał nacisnąć klamkę swojego gabinetu, kiedy nagle zawirowało mu przed oczami. Oparł się o ścianę, żeby nie upaść. Co się z nim działo? Jako lekarz z wykształcenia, zaniepokoił się nie na żarty. Niemożliwe, żeby zwykły spacer i wspinaczka po schodach powaliły niespełna trzydziestoletniego mężczyznę. A jeśli to był guz mózgu? Aż się cały spocił ze zgrozy.
Nie można było z tym czekać. Ledwo odzyskał władzę w nogach, ruszył prosto przez korytarz do drzwi jedynego człowieka na świecie, który mógł go jeszcze uratować.
Doktor E. Flatau
Choroby nerwowe i umysłowe
Przyjmuje we wtorki i piątki od godziny 5 ½ do 7 ½
Co prawda była to środa, a więc dzień, kiedy specjalista od mózgu nie przyjmował, ale Lucjan i tak nacisnął dzwonek. Liczył na zawodową kurtuazję. Odpowiedziało mu basowe ujadanie wielkiego bernardyna. Lucjan kilka razy widział go na spacerze z doktorem. Bestia była wielkości średniego wołu i wcale nie miała potulnego usposobienia. Warczała na przechodniów i chciała rzucać się w pościg za automobilami. Kiedy jednak doktor Flatau karcił ją w jidysz, zamieniała się w żałosnego salonowego pudelka.Po dłuższej chwili Lucjan usłyszał głos gospodarza, który przywoływał psa do porządku. Drzwi się otworzyły.
– W jakiej sprawie? – burknął, niezbyt grzecznie, niski brodacz o wysokim czole. Nie spodziewał się żadnych gości, ani tym bardziej nieproszonych pacjentów. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż otwieranie drzwi każdemu, kto do nich zadzwoni. Nie znał zbyt wielu grubiańskich słów, ale właśnie zamierzał użyć ich wszystkich, kiedy nagle rozpoznał intruza.
– Zaraz, zaraz, pan nie jest aby tym dentystą z naprzeciwka?
– W rzeczy samej, panie kolego – przyznał Lucjan i wyłuszczył krótko powód swojego najścia.
Doktor Flatau wysłuchał go w milczeniu. Nie miał czasu ani ochoty na przyjmowanie nadliczbowych pacjentów, ale intruz zaciekawił go zarówno pod względem neurologicznym, jak i psychiatrycznym. Już na pierwszy rzut oka była tu duża szansa na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Poza tym uderzyło go, że zwykły dentysta zwracał się doń per „panie kolego”. Wskazywało to na interesujące zaburzenia poczucia wartości własnej.
– Proszę, niech pan wejdzie – odparł doktor Flatau, ukrywając swoje podniecenie z powodu tak obiecującego przypadku.
W przedpokoju stały pod ścianami duże słoje z ludzkimi mózgami zanurzonymi w formalinie. Chcąc nie chcąc, Lucjan od razu pomyślał o ich byłych właścicielach i o jałowości wszelkiej egzystencji. Od pewnego czasu podobne myśli same cisnęły mu się do głowy.
– Proszę wybaczyć ten widok, ale nie mam już miejsca w gabinecie – wyjaśnił doktor. – Poza tym, ciężko wytrzymać woń formaliny dłużej niż kilka godzin.
– W rzeczy samej – bąknął Lucjan, nie potrafiąc znaleźć lepszej odpowiedzi. Zaczynał żałować, że nacisnął pochopnie dzwonek sąsiada. Chciał trafi ć do kojącego lekarskiego gabinetu, a znalazł się w jaskini doktora Frankensteina.
Wielki bernardyn patrzył to na swojego pana, to na gościa – w nadziei, że z ich rozmowy wynikną dla niego jakieś konkretne korzyści. Niestety, skończyło się jak zwykle – ludzie poszli do gabinetu, a pies został w korytarzu sam ze swoimi potrzebami.
– Podsumujmy zatem objawy – powiedział doktor Flatau, kiedy znaleźli się w jego gabinecie. – Sztywność karku, światłowstręt…
– Ależ ja nic takiego nie powiedziałem – zaprotestował Lucjan.
– Nie ma sztywności karku? – W głosie doktora wyraźnie zabrzmiała nuta rozczarowania.
– Nic podobnego. Światłowstrętu też żadnego nie odczuwam. Po prostu słabo mi się zrobiło, to wszystko.
Doktor Flatau milczał przez chwilę, poważnie zastanawiając się, czy jednak nie obrzucić intruza grubiańskimi słowami za marnowanie jego cennego czasu, ale postanowił dać mu jeszcze jedną szansę.
– Proszę położyć się wygodnie.
Lucjan rozejrzał się bezradnie – niby gdzie miał się tu położyć? Większą część ciasnego gabinetu zajmował wielki aparat fotograficzny z obiektywem skierowanym ku dołowi, gdzie leżał przekrojony na pół ludzki mózg. Owszem, w rogu stała wysłużona skórzana kanapa, ale tak dokładnie przykryta książkami i szpargałami, że trzeba było pewnej spostrzegawczości, żeby ją odkryć.
– Niechże pan się kładzie! – warknął doktor. Zaczynał już tracić cierpliwość.
Lucjan pośpiesznie oczyścił kawałek kanapy i położył się na plecach. O wygodzie nie mogło być mowy, ale chciał jak najszybciej zakończyć wizytę i wrócić do siebie.
– A teraz proszę kilka razy unieść tułów i pochylić do przodu.
– W ten sposób?
– Bardzo dobrze.
Lucjan powtórzył ćwiczenie pięć razy.
– Jest erekcja? – spytał doktor.
Lucjan zaniemówił na chwilę.
Tekst jest fragmentem książki Jarosława Sokoła pt. „Awiatorzy - Opowieść o polskich lotnikach”:
– Proszę?
– Czy pan nie umie odpowiedzieć na proste pytanie? – wybuchnął zniecierpliwiony doktor. – Pytam, czy ma pan erekcję!
– Ależ skąd… – Lucjan zaczerwienił się. Nie miał już wątpliwości, że trafił w szpony szaleńca.
Najchętniej rzuciłby się do wyjścia, ale przypomniał sobie o czuwającej tam bestii.
– Nie ma erekcji? – zawołał doktor, nie kryjąc już swojego rozczarowania nadliczbowym pacjentem. – To po co mi pan głowę zawraca?
– Przepraszam – bąknął Lucjan, wycofując się powoli w stronę wyjścia.
– Ja tu nie widzę żadnego problemu neurologicznego. Raczej psychiatryczny – orzekł doktor Flatau.
Lucjan odetchnął z ulgą, choć jednocześnie poczuł się nieco urażony.
– Na umyśle jestem całkiem zdrów – oświadczył z godnością.
– Niech pan się nie obrazi, ale co dentysta może o tym wiedzieć?
– Nie mówię tego jako dentysta.
– A jako kto?
– No, tak czuję.
– Bzdura. Satysfakcja z pracy jest?
– U mnie?
– Na litość boską… a u kogo?!.
– To znaczy, owszem, nie można powiedzieć, bardzo dobrze zarabiam…
– Czyli nie ma. Pożycie erotyczne układa się?
Lucjan zaczerwienił się gwałtownie. Od wielu miesięcy unikał spełniania małżeńskich powinności. Odczuwał je jako nieznośny ciężar, podobnie zresztą jak wszelkie inne rodzinne obowiązki.
– Oczywiście. Mamy z żoną dwójkę udanych dzieci…
– Znaczy, nie układa się. Drogi panie, pan jest przypadkiem klasycznym, można powiedzieć – typowym dla naszej epoki.
– Ja? – Lucjan nie wiedział już, czy jest bardziej oburzony, czy zainteresowany.
– Moim zdaniem cierpi pan na chroniczne nienasycenie. Ciągle zdaje się panu, że mógł wznieść się w życiu wyżej, ale okoliczności go powstrzymały, przypadek zahamował w drodze do pełnego szczęścia. Codzienność jest dla pana torturą – czy to w pracy, czy w rodzinie. Jeden dzień podobny do następnego, jedna godzina do drugiej. Nic się nie dzieje – ani dobrego, ani złego i to właśnie przeraża pana najmocniej. Ta mordercza pewność jutra i przewidywalność naszego świata. Najchętniej wymordowałby pan swoich pacjentów, porzucił rodzinę i zaczął raz jeszcze od czystej karty. Krótko mówiąc, kolego Smogorzewski, jest pan człowiekiem chorym umysłowo i chętnie przyjmę pana w piątek o godzinie, powiedzmy, siódmej wieczór. A teraz, pan wybaczy, ale muszę wracać do swoich badań naukowych.
Lucjan wrócił do siebie kompletnie oszołomiony. Diagnoza doktora wywarła na nim piorunujące wrażenie. Nie dość, że trafiała w samo sedno, to jeszcze miała w sobie moc biblijnego proroctwa. Szwankował więc na umyśle. To dlatego miotał się ciągle między domem a dentystycznym gabinetem, jak zwierzę w klatce. To dlatego nie mógł spełnić się ani w małżeńskiej alkowie, ani w swojej profesji. I to dlatego w końcu dręczyła go nieustanna nadzieja, że być może nazajutrz wszystko się odmieni. Nic dziwnego, że tracił przez to siły i nie mógł wdrapać się na trzecie piętro. Był to problem psychiatryczny, nic więcej. Doktor Flatau przepisze mu w piątek jakieś pastylki i znów będzie można żyć normalnie.
Nie poczuł się jednak pokrzepiony. Wcale nie miał ochoty żyć normalnie. W gruncie rzeczy kochał swoje niespełnienie. Pozwalało mu uważać się za kogoś lepszego od reszty mężów i dentystów. Dawało jakąś nadzieję – wcale nie wiadomo, czy na pewno płonną. Los człowieka mógł przecież odmienić się jednym pstryknięciem palców.
Przez dobrą godzinę Lucjan stał w oknie swojego gabinetu na trzecim piętrze Domu Mód Hersego i deliberował: wziąć pastylki od doktora Flataua i dołączyć do zdrowego społeczeństwa, czy też pogrążać się dalej w słodko-gorzkim niespełnieniu. W miejskim krajobrazie widział odbicie własnych rozterek. Pod numerem ósmym stawiano kolejny warszawski niebotyk. Budowla miała w planach ponoć aż siedem pięter, ale na razie ledwo zdołała wykiełkować z ziemi. Czyż nie był to obraz duchowej kondycji Lucjana?
Sam też miał przecież w życiowych planach osiągnąć niebotyczne szczyty, a zamiast tego pełzał wśród przyziemnych spraw. Albo obelisk pośrodku placu Zielonego – niesławny pomnik siedmiu polskich zdrajców zastrzelonych w powstaniu listopadowym. Okolony rzeźbami ośmiu lwów i czterech dwugłowych carskich orłów, obelisk stale ściągał na siebie gniew i kpiny warszawian. Nie tak dawno czyjaś ręka wymalowała na nim pod osłoną nocy niezbyt gramatyczny, ale trafny dwuwiersz: „Ośmiu lwów i czterech ptaków pilnuje siedmiu łajdaków”. Czyż w swojej najgłębszej istocie ten pomnik hańby nie był hołdem złożonym przeciętności, w której Lucjan z dnia na dzień pogrążał się coraz bardziej?
– Panie doktorze, jest pacjent.
W drzwiach stał jego asystent, Kierszulis – syn dorożkarza z Wilna, którzy marzył o studiach medycznych w Petersburgu. Choć miał już dwadzieścia lat, jego twarz wciąż toczył młodzieńczy trądzik. Lucjan podejrzewał, że chłopak szpicluje dla ochrany, więc miał się przy nim na baczności. Obrócił się gwałtownie od okna, żeby pryszczaty drań nie doniósł do cyrkułu, że doktor taki i taki przypatruje się podejrzanie pomnikowi na placu Zielonym.
– Kto?
– Pułkownik Sobański – szepnął asystent.
Lucjan aż jęknął w duchu. Nie przypadkiem uważał środę za najgorszy dzień tygodnia. Pułkownik Sobański należał do najbardziej znienawidzonych pacjentów. Nie dość, że gęba mu się nigdy nie zamykała, to jeszcze cuchnęło z niej jak z kloaki.
– Prosić.
Tekst jest fragmentem książki Jarosława Sokoła pt. „Awiatorzy - Opowieść o polskich lotnikach”:
Ledwo zdążył to powiedzieć, do gabinetu w rosyjskim mundurze wparował Sobański. Było to dziwaczne połączenie polskiego szlagona i carskiego oficera. Niski, łysy, z sumiastymi wąsami, które przywodziły na myśl Sienkiewiczowskich bohaterów.
– Piękny dzień! – zakrzyknął. – Widoczność znakomita, powietrze rzadkie – idealny dzień lotny!
– Proszę siadać – powiedział cierpliwie Lucjan. Znowu się zaczynało. Sobański był w carskiej armii awiatorem czy kimś w tym rodzaju. W każdym razie skutecznie obrzydzał ideę powietrznego latania każdemu, kto się z nim spotkał.
– Pan słyszał o tym naszym nowym czterosilnikowcu?
– Naszym?
– No, Carskich Sił Powietrznych.
– Nie miałem okazji. Proszę otworzyć usta.
– Nazywa się Ruskij Vitiaz. Prawdziwy potwór. Prusacy nie mają z nim żadnych szans. O, nasz car Mikołaj, to prawdziwy wizjoner, niech Bóg ma go w swojej opiece. Wiadomo, że wojna z Prusami prędzej czy później będzie. Mówię to panu jako wojskowy.
– Rozumiem. A teraz proszę otworzyć usta.
– Ale ja osobiście uważam, że przyszłość awiacji to nie są żadne dwupłaty czy czteropłaty, ale wie pan co?
– Nie orientuję się.
– Sterowce!
– To bardzo ciekawe, ale czy możemy…
– No i oczywiście balony. Mówię to panu jako dowódca pułku aeronautycznego, więc może pan mi wierzyć. Na nowoczesnym polu walki nie ma groźniejszej broni niż balon obserwacyjny. Sterowiec, to wie pan, od razu potrzebna jest kupa ludzi do obsługi, hangar i tak dalej. A balon prosta sprawa. Wsadza się do kosza jakiegoś Pietię czy Aloszę i już mamy obserwację załatwioną.
Lucjan był już u kresu cierpliwości. Z najwyższym trudem opanował się, żeby nie popchnąć Sobańskiego na fotel i przemocą nie otworzyć mu ust.
– Czy możemy już zaczynać?
– A pan w ogóle leciał kiedyś aeroplanem?
– Nie miałem przyjemności.
– A balonem?
– Też nie.
– Coś podobnego. A sterowcem?
– Niechże pan wreszcie siada, na litość boską! – wybuchnął Lucjan. Pożałował tego natychmiast, ale było już za późno.
Sobański zmienił się na twarzy.
– Jak pan śmie! Do mnie – do pułkownika Carskich Sił Powietrznych – jak do sobaki?!
– Bardzo przepraszam, panie pułkowniku, ale mam zaraz następnego pacjenta…
– Nauczę ja cię moresu, wyrwizębie jeden! – warknął Sobański, popychając Lucjana na szklaną szafę pod ścianą.
Był to jeden z największych błędów w jego życiu. Pułkownik Sobański nie mógł jednak wiedzieć, że gorycz wzbierała w Lucjanie od wielu miesięcy, bezskutecznie szukając ujścia. Nie miał pojęcia, że serce dentysty jest tak zatrute, że gdyby polizał je jakiś bezpański pies, padłby trupem na miejscu. Nie podejrzewał nawet, że w jego głowie zapanował w tej chwili wściekły zamęt, w którym wirują obrazy tego poranka – mózgi w słojach, haniebny obelisk, carskie epolety – coraz szybciej i szybciej. Usłyszał tylko ryk i brzęk tłuczonego szkła.
Lucjan stał nad Sobańskim z szyjką fioletowego flakonu w ręku. Pułkownik nie dawał znaku życia. Leżał bez czucia na posadzce, a wokół jego rozbitej głowy rosła kałuża gęstej krwi.
– Jezu miłosierny! – zawołał Kierszulis zwabiony hałasem do gabinetu.
Lucjan chciał mu wyjaśnić, że to wszystko nie tak, że wcale nie miał zamiaru zabić pułkownika, tylko wypadki przybrały taki nieszczęśliwy obrót, ale Kierszulis wziął nogi za pas. Słychać było już tupot jego nóg, jak zbiegał po drewnianych schodach.
Lucjan ocknął się jakby z letargu. O dziwo, wcale nie był przerażony swoim czynem. Nawet ręce mu nie drżały. Myślał jasno. A więc właśnie zabił carskiego pułkownika. Cóż, było oczywiste, że czekało go za to powieszenie na stokach Cytadeli. W najlepszym razie – przy dobrym adwokacie – zsyłka „na Jakuty”. Ani jedno, ani drugie zupełnie mu się nie uśmiechało. Pozostawało więc tylko jedno wyjście – ucieczka za granicę. Oceniał, że ma na to dwie, góra trzy godziny. Kierszulis na pewno poleciał od razu do najbliższego cyrkułu, a być może prosto do swoich mocodawców z ochrany. Tak czy inaczej, będą go szukać najpierw w rodzinnym domu i u krewnych, ergo – w żadnym z tych miejsc nie może się pojawić.
Postanowił wyjechać tak jak stał, bez żadnego bagażu, bez przygotowań. Natychmiast. Nawet ochrana nie była tak sprawna, żeby od razu obstawić dworzec kolejowy. W kasie znalazł sto dwadzieścia cztery ruble. Nie była to fortuna, ale na bilet i na początek nowego życia powinno wystarczyć. Zawahał się, czy nie napisać listu do Aurelii, swojej małżonki, żeby przynajmniej wyjaśnić, dlaczego nie wróci do domu na obiad. Każda chwila była jednak bezcenna. Nie mógł pozwolić sobie na utratę swojej drobnej przewagi nad policją. Rozejrzał się więc tylko po gabinecie poraz ostatni i spokojnie zamknął za sobą drzwi.
Na ulicy przywołał dorożkę i kazał się wieźć prosto na Dworzec Wiedeński. Znów zdziwiło go, że nie tylko nie drżą mu ręce, ani kolana, ale nawet serce nie bije szybciej niż zwykle. Dopiero co zabił przecież człowieka, a nie czuł z tego powodu najlżejszych wyrzutów. Co najwyżej, sumienie gryzło go trochę, że nie zostawił żadnej wiadomości dla Aurelii. Bądź co bądź, nie robi się takich rzeczy własnej żonie. Doszedł jednak do wniosku, że za parę godzin do jej drzwi i tak zastukają tajniacy, więc sprawa się wyda. Poza tym postanowił napisać do niej natychmiast po przyjeździe do Szwajcarii, gdzie zamierzał się udać.
Na Dworcu Wiedeńskim został zmuszony wprowadzić do swoich planów drobną poprawkę. Pociąg do Genewy odchodził dopiero za dziewięć godzin. Do tego czasu ochrana mogła się już połapać, że próbuje wyjechać za granicę. W grę wchodziły tylko pociągi odchodzące w ciągu najbliższej godziny, a właściwie tylko jeden – o dziewiątej czterdzieści pięć do Paryża. Lucjan kupił bez wahania bilet i udał się na peron.
Bagażowy zdziwił się nieco na widok podróżnego bez nawet jednej walizki, ale w końcu uznał go za jednego z tych ekscentrycznych milionerów, o których mówiło się, że nie potrzebują żadnego bagażu, bo wszystko kupują sobie na miejscu.
Lucjan zajął miejsce przy oknie, dyskretnie obserwując peron, a zwłaszcza kręcących się po nim żandarmów. Nie zdradzali żadnych oznak niepokoju. Najwyraźniej jeszcze nie dotarła do nich wiadomość o niebezpiecznym zamachowcu, który będzie próbował opuścić Priwislanskij Kraj. Dotknął ręką serca. Znowu nic, żadnego kołatania. Może jednak naprawdę był chory? Normalny człowiek w takiej sytuacji pociłby się ze strachu i modlił o wybawienie.
Przez chwilę wydało mu się, że jego serce zabiło wreszcie gwałtownie. Ale to tylko pociąg ruszył z szarpnięciem, wywożąc Lucjana poza sprawy i ludzi, do których miał nigdy już nie powrócić.