Zbigniew Rokita – „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium” – recenzja i ocena
Książka wydana tuż przed mistrzostwami, stała się paradoksalnie dużo bardziej aktualna niż w momencie wysyłania jej do drukarni. W Rosji wiele obszarów codziennego życia pozostaje sferą „polityczną”. Próba otrucia oficera GRU, który przeszedł na stronę Brytyjczyków, a także nadany temu rozgłos wprowadziły duże napięcie pomiędzy oboma krajami. Całkiem możliwe, że powtórzą się sceny z niedawnego Euro we Francji, gdy rosyjscy „kibice” polowali na ulicach Marsylii na ich brytyjskich odpowiedników. Przy okazji bijąc napotkane osoby w angielskich barwach reprezentacyjnych. W książce Rokity jest o tym mowa. Futbolowa rywalizacja brytyjsko-rosyjska może nie rozpala emocji w Europie, ale trzeba pamiętać, że to właśnie wyspiarze byli ojcami założycielami rosyjskiej piłki. Rokita ciekawie opisuje początki tego sportu w carskim imperium, okrasza je także wieloma ciekawostkami.
Jednak im bliżej współczesności tym więcej uwag. Autor „Królów strzelców” piłkarskiej subkultury momentami najwyraźniej nie rozumie, co prowadzi do płytkich niekiedy wniosków. Pisze między innymi o tym, jakoby szalejący w Marsylii kibole działali na zlecenie Władimira Putina. Powołuje się przy tym na zachodnich dziennikarzy, dla których owe zadymy były ogromnym szokiem. Świat kibolski to specyficzna, zamknięta na obcych strefa i faktycznie byłoby dziwne gdyby funkcjonariusze FSB go nie penetrowali. Od tego do pisania na temat wysługiwania się przez te środowiska Putinowi daleka droga. Owszem, kibole rosyjscy w znacznej mierze szanują Putina, jak zresztą działo się to przez lata z większością społeczeństwa rosyjskiego chociażby za rzekome przywrócenie dumy narodowej. W wydaniu rosyjskim ta duma ma oczywiście neoimperialny, wielkoruski wymiar. Niekiedy trącący szowinizmem i bardzo specyficznym eklektyzmem, w którym możliwe jest jednoczesne oddawanie czci ostatniemu carowi, jak i twórcy NKWD.
Paradoks polega na tym, że kibole nienawidzą przedstawicieli organów porządkowych. Mechanizm, który zadziałał podczas mistrzostw we Francji, wynikał najpewniej z czegoś innego niż wysłanie przez Kreml „kibolskiego specnazu” do robienia zadym. Wiele wskazuje na to, że chcieli się oni po prostu „sprawdzić” w bijatykach z Anglikami, którzy w światku piłkarskich zadymiarzy posiedli status legendy. Rokita pisząc o szacunku, jakim darzeni są Polacy przez kibiców Zenita Petersburg nie dodaje, że wynika on wprost z bojówkarskich zdolności naszych rodaków. Polacy byli dla Rosjan wzorem do organizowania piłkarskich bojówek czy zadym. Dziś ci na wschodzie to wręcz profesjonaliści. Trenujący regularnie sporty walki, dbający o dietę, nie pijący, nie palący. W Marsylii „polowali” na Anglików, bo chcieli im pokazać zmianę warty w kibolskim (a nie kibicowskim) światku. Władze Rosji broniły ich, bo bronią każdego swojego obywatela, gdy ma problemy poza granicami. Za podobne ekscesy wewnątrz kraju są pałowani przez służby mundurowe.
Jednak książka Rokity to nie tylko opis wydarzeń nieodległych w czasie. Carska Rosja z policjantem wysyłanym na trening piłkarzy, bolszewicy traktujący futbol jako wymysł burżuazyjny. Szkoda, że tak mało napisano o czasach sowieckich. Rokita przypomina historię braci Starostinów, którym przyszło rywalizować w czasach, gdy pokonanie któregoś z klubów NKWD (wszystkie nazywały się Dynamo/Dinamo) mogło skończyć się łagrem. I często tak się działo. Czterej bracia tam trafili wskutek działań Ławrentija Berii. Nie pomogło osobiste wstawiennictwo syna Stalina. Owszem mieli lepiej niż zwykli więźniowie. Szefostwo łagrów także pragnęło rozrywki. Szkoda, że Rokita pokazuje to jako ciekawostkę. Czytelnik nie dowie się zatem, czy to była reguła i ile potencjalnych karier piłkarskich zostało zniszczonych przez tak bezwzględny system zarządzania sportem.
Szkoda także, że autor „Królów strzelców” nie pokazał przy okazji, jak bardzo sport w PRL był oparty o sowieckie wzorce. Mieliśmy tak samo jak na wschodzie kluby esbecko-milicyjne (Gwardie ale także np. krakowską Wisłę), wojskowe (warszawska Legia była odpowiednikiem CSKA) oraz działające przy zakładach pracy. Czym potężniejszy mentor, tym większe sukcesy. Gdy Edward Gierek, kibic Zagłębia Sosnowiec, był pierwszym sekretarzem na Śląsku a później w całym kraju, klub ten potrafił zdobywać Puchar Polski. Gdy zabrakło patrona zabrakło sukcesów.
Rokita napisał książkę na fascynujący temat. Sport z polityką przenikały się od zawsze. Ile to mamy iście epickich historii, które produkuje sport. Węgierska drużyna piłki wodnej, gdy pokonywała w 1956 ZSRS była wyjątkowo silna. Podobnie Litwini wygrywający mecz o brąz na Igrzyskach w Barcelonie z bankrutującym imperium sowieckim także nie byli koszykarskim kopciuszkiem. Tylko, że obie reprezentacje w tych meczach „umierały” za swój kraj. Były nie tyle faworytem w swojej dyscyplinie, ale emanacją małego kraju, który żądał satysfakcji od najeźdźcy. Węgrzy pomszczenia (chociażby tylko symbolicznego) krwawej sowieckiej agresji, Litwini pokazania aspiracji niepodległościowych.
W „Królach strzelców” te znane i wielokrotnie opisywane historie mieszają się z zupełną egzotyką. Ile bowiem osób mogło słyszeć o piłkarskich mistrzostwach świata krajów niezrzeszonych w FIFA i UEFA? Zbigniew Rokita prowadzi nas z dużym wyczuciem w świat egzotyki Abchazji, Górnego Karabachu, Armeńsko-Azerbejdżańskiego konfliktu, w którym piłka dawno zeszła na plan dalszy. To zdecydowanie najlepsze fragmenty książki. Pisane z reporterską pasją przybliżają regiony, w których wydawać by się mogło, że w piłkę nikt nie gra a zdecydowanie ważniejszą umiejętnością jest jazda konna czy strzelanie z karabinu.
Są to rozdziały niezmiernie przejmujące. Piłka jest tutaj na trzecim, jeśli nie dalszym planie. To opis regionów, które egzystują na krańcu upadłego imperium. Bez środków do życia i szans na poprawę. No i w ciągłej trwodze o to, czy niedawne konflikty zbrojne nie powrócą. Do czasu agresji rosyjskiej na wschodnią Ukrainę, walki w państwach postsowieckich były dla nas tak odległą perspektywą, jak konflikty w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. W czasie rosyjskich mistrzostw, dywagacje na temat związków polityki i sportu powracają.
Jednak fragmenty odnoszące się do styku tych dwóch światów we współczesnej Rosji nie wprowadzają żadnych nowych informacji, ani nie zaskakują świeżym spojrzeniem. To, o czym wspomina Rokita napisano już w wielu innych miejscach. Niekiedy szerzej i dogłębniej. Gdy przyznawano prawo organizacji mundialu Rosji, większe obiekcje wzbudził Katar, który ma być gospodarzem kolejnych mistrzostw. Putin był dla świata człowiekiem, który nie najechał zbrojnie Ukrainy. Owszem odpowiadał za fałszowane wybory, krwawe czystki w Czeczenii i inne zbrodnie, ale w końcu to nie pierwszy dyktator, który poprzez dbanie o dobre kontakty w świecie sportu potrafił poprawić własny wizerunek. Dziś dla Rosji piłka staje się obciążeniem. Gdy wygrali walkę o mundial mieli dość silną reprezentację (półfinał Euro 2008), stabilną sytuację gospodarczą, ligę wykradającą coraz większe gwiazdy (Samuel Eto w Anży Machaczkała!) i oligarchów będących właścicielami wielkich klubów (Abramowicz w Chelsea zdawał się w pierwszych latach nie liczyć z kwotami przeznaczanymi na transfery).
Dziś piłkarska Rosja może nie upadła, ale złapała ją solidna zadyszka. Powszechne w Rosji są obawy o kompromitację reprezentacji na mistrzostwach, prasa co rusz informuje o problemach z budowanymi stadionami, a transfery Abramowicza na nikim już nie robią wrażenia. Rosja przegrała piłkę z Chinami. Teraz gwiazdy chcące dorobić do piłkarskiej emerytury wybierają podróż za wielki mur, gdzie bije się rekordy transferowe. Liga rosyjska wciąż pozostaje ważna, ale jej sen potędze wydaje się skończony. Owszem, wciąż pozostaje Gazprom, który nie tylko promuje się poprzez sponsorowanie Zenita Petersburg, ale jest jednym ze sponsorów tytularnych Ligi Mistrzów. Na równi z globalnymi korporacjami typu Coca-Cola czy Mastercard. Jednak ciężko Rosji uchodzić za piłkarskiego dobrego wujka, skoro poprzez agresję na Ukrainie doprowadziła do upadku Metalista Charków i pozbawiła rodzimego stadionu inny klub liczący się w Europie, czyli Szachtar Donieck. Książka Rokity to w zasadzie pomija. Skupia się za to na mniej spektakularnych, ale wcale nie mniej bulwersujących, sprawach, jakim było przyjęcie krymskich klubów do rosyjskiej ligi. Bez żadnej reakcji światowych władz piłkarskich! Jeżeli chcecie otrzymać zgrabną kompilację historii pokazujących jak postrzegana była piłka, czy generalnie sport, w ZSRS i jak niewiele się w tej materii zmieniło to jest książka, którą warto przeczytać.