Zapowiedź: Maxwell Smart – „Chłopiec w lesie. Prawdziwa opowieść o przetrwaniu podczas II wojny światowej”
Prawdziwa historia chłopca, który przeżył wojnę, ukrywając się w polskich lasach.
Rodzinę Maxwella Smarta zabito na jego oczach, kiedy miał jedenaście lat. On sam, koczując w lesie, ukrywał się w wykopanej przez siebie norze i żywił plonami podbieranymi z upraw okolicznych rolników. Przymierający głodem, odziany w podarte łachmany, unikał śmierci z rąk nazistów i grasujących po lasach band.
Po kilku miesiącach samotnego ukrywania się Maxwell spotkał chłopca, błąkającego się w poszukiwaniu jedzenia. Janek także niedawno został sierotą i obaj szybko się zaprzyjaźnili. Pewnego dnia w pobliżu ich kryjówki doszło do masakry, a chłopcy znaleźli ocalałą małą dziewczynkę, wtuloną w ramiona zamordowanej matki. Maxwell i Janek uratowali dziecko, ale cena, jaką przyszło zapłacić za ten czyn, była wysoka.
Opowieść Maxa o heroizmie inspiruje i dowodzi niezłomności ludzkiego ducha. Z okrucieństwa wojny wyłania się człowiek, który zostanie cenionym artystą i zaoferuje światu niezwykłe dzieła sztuki, tak odmienne od okropieństw własnego cierpienia. Chłopiec w lesie to przejmujący dokument o czasach, które nigdy nie powinny zostać zapomniane.
OD AUTORA
Sądzisz być może, że należę do szczęśliwców, bo jako młody żydowski chłopiec, który w czasie drugiej wojny światowej mieszkał w Polsce, nie trafiłem do obozu koncentracyjnego. Jednak moje wspomnienia z długich dni i jeszcze dłuższych nocy, odkąd w wieku dwunastu lat zostałem zupełnie sam, do dziś rodzą niepohamowaną panikę i strach, że ktoś odkryje moje schronienie, powraca poczucie głodu wycieńczonego ciała i przesycone lękiem przeświadczenie, że wszyscy są moimi wrogami. Nawet dziś, ponad siedem dekad później, każdego dnia i nocy dotkliwy, bolesny ziąb zimowych miesięcy jest częścią mnie.
Przez znaczną część owych siedemdziesięciu lat walczyłem z potwornym, piętnującym psychicznie i fizycznie koszmarem, którym było to, co przydarzyło się i mnie, i mojej rodzinie podczas drugiej wojny światowej i niemieckiej okupacji Polski. To zrozumiałe, że nie chciałem wspominać i na nowo tego przeżywać, dlatego starałem się wyprzeć z pamięci ten tragiczny okres mego życia i udawać, że nigdy się nie wydarzył. Dzięki ogromnej determinacji udało mi się zbudować nowe życie w Montrealu i zamknąć w sobie bolesną przeszłość.
Moje nowe życie na dobrą sprawę zaczęło się od przybycia do Kanady – a przynajmniej tak próbowałem sobie wmawiać. Rozpaczliwie unikałem rozpamiętywania dramatycznych lat Holokaustu, a gdy jakiemuś wspomnieniu udało się wtargnąć do teraźniejszości, popadałem w kilkudniowe przygnębienie. Złościłem się, niepokoiłem i pytałem sam siebie:
– Czy to normalne? Czy ja jestem normalny?
O okropnościach Holokaustu nie dyskutowano, co więcej, wielu członków diaspory żydowskiej w Montrealu nie w pełni zdawało sobie z nich sprawę, a znaczna część kanadyjskich Żydów nie wykazywała szczególnego zainteresowania tym tematem. Można było odnieść wrażenie, że się od niego odcinali i bardziej przejmowali faktem, że nowo przybyli mogą odbierać im pracę. Kiedy przyjechałem do Kanady, wiele osób pytało mnie, skąd jestem i z jakiego miasta pochodzę, lecz nikt nie zapytał o rodziców, o moje doświadczenia ani o to, jakim cudem udało mi się przeżyć niewyobrażalne okrucieństwo. Zupełnie jakby nikogo nie interesowało barbarzyństwo, jakiego zaznał dwunastoletni chłopiec, bezdomny sierota, który przeżył wojnę, kradnąc i żebrząc o jedzenie, każdego dnia ryzykował życie w desperackich próbach znalezienia czegoś, czym dałoby się zaspokoić głód, a każda taka próba mogła z łatwością skończyć się śmiercią od kuli tylko dlatego, że był Żydem.
Miałem to niewyobrażalne szczęście, że pomagał mi Jaśko Rudnicki, bardzo ubogi polski rolnik o złotym sercu. Podczas trwającej wiele czasu dokładnej retrospekcji bolesnych wspomnień z mojego życia na krawędzi uświadomiłem sobie, że Jaśko wielokrotnie uratował mi życie. Moja ciotka i wuj uzgodnili z nim, że raz na jakiś czas przekażą mu pieniądze, a tak naprawdę bardzo skromną kwotę potrzebną skrajnie biednemu rolnikowi, by mógł mi pomóc. Ale nawet gdy po drugiej wpłacie pieniądze przestały przychodzić, Jaśko pomagał mi jeszcze przez mniej więcej dwa lata.
W maju 2008 roku, podczas wizyty w Centrum Pamięci o Holokauście Jad Waszem w Jerozolimie, złożyłem oficjalne podanie rekomendujące uhonorowanie Jaśka Rudnickiego odznaczeniem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Jad Waszem przyznał je ponad dwudziestu tysiącom nie-Żydów, którzy nie ulękli się niemieckich gróźb, że każdy, kto pomaga Żydom, zostanie zabity.
Ta liczba może obejmować zaledwie ułamek tych, którzy zaryzykowali wszystko, by pomóc swoim sąsiadom. Proces weryfikacji zasług kandydata wymaga co najmniej dwóch naocznych świadków, tymczasem w wielu przypadkach nie przeżył nikt, kto mógłby potwierdzić to, co się stało. Choć większą część wojny przeżyłem dzięki hojności i ofiarności Jaśka, niestety nie miałem żadnych dokumentów dowodzących jego wsparcia ani nie udało mi się odnaleźć jego potomków, którzy mogliby potwierdzić moje słowa. Wciąż żywię nadzieję, że kiedyś ich odnajdę i oficjalnie złożę hołd bezinteresowności Jaśka i Kasi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że na pewno bym nie przeżył, gdyby nie ich opieka.
Kanadyjski Żyd, który żył w pokoju i wojnę znał tylko z mediów, miał rodzinę, dom i dzieci, i który nigdy nie doświadczył głodu oraz poniewierki, nie był w stanie zrozumieć, jak udało mi się ocalić życie. A ja? No cóż, pisząc tę książkę w wieku osiemdziesięciu pięciu lat i analizując wiele sytuacji, w których śmierć zaglądała mi w oczy, też nie pojmuję, jakim cudem przetrwałem tyle trudów, bólu i brutalności. Czy zostałem wybrany, by z jakiegoś konkretnego powodu uniknąć tragicznego losu?
Przez te wszystkie lata, kiedy się ukrywałem, tak łatwo mogłem zostać schwytany i zabity. Nie przeżyła ogromna liczba Żydów, którzy znaleźli się choćby w jednej takiej sytuacji, z której ja jakimś dziwnym trafem wychodziłem obronną ręką. Uważam więc za cud, że śmierć została mi oszczędzona. Nie ma innego logicznego sposobu na wyjaśnienie i opisanie tego, w jaki sposób przetrwałem. Czytając tę książkę, dojdziesz do wniosku, że cuda się zdarzają – bo przydarzyły się mnie.
Po tym wszystkim ułożyłem sobie życie w Kanadzie, lecz nawet po ślubie nigdy nie rozmawiałem na temat swojej przeszłości. Ale życie nie toczy się ani zgodnie z planem, ani tak, jak tego od niego oczekujesz. Dzieją się rzeczy nieoczekiwane, takie jak śmierć mojej żony Helen, miłości mego życia, pięknej pięćdziesięciodwuletniej kobiety, która zachorowała na raka i szybko odeszła. Nagle zostałem samotnym mężczyzną w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, i to przywołało wspomnienia o samotności w dzieciństwie. Raz jeszcze zacząłem rozmyślać o przeszłości, którą, jak sądziłem, pozostawiłem za sobą.
ŻYDOWSKIE MIASTECZKO W POLSCE
Nazywam się Oziac Fromm. Urodziłem się 1 czerwca 1930 roku. Miałem też żydowskie miano: Shaih Moishe Fromm. Rzadko zwracano się do mnie tym imieniem i nazwiskiem, jeśli nie liczyć świątecznych wezwań do czytania Tory w Wielkiej Synagodze. Z dumą recytowałem wówczas modlitwę, mając na sobie tałes, modlitewny szal mojego ojca.Pamiętam, że jako chłopiec biegałem z przyklejonego do zbocza wzgórza domu do nieodległych ruin starego, iście magicznego zamku. Ponadczasowa twierdza górowała nad miasteczkiem niczym niewzruszony symbol jego wielowiekowej historii. Moja rodzina mieszkała nieopodal, przy ulicy Zamkowej. Zimą razem z kolegami zjeżdżaliśmy ze wzgórza.
Fajnie pędziło się w dół, lecz podczas powrotnej wspinaczki na ponadkilometrowe zbocze trzeba było nieźle się napocić. Latem graliśmy w odmianę palanta, którą nazywaliśmy kuczką. Była to gra zbliżona do bejsbolu, z tą różnicą, że zamiast kija używało się długiego drewnianego drąga, a zamiast piłki – drewnianego klocka. Wśród moich przyjaciół znajdowali się zarówno wyznawcy religii mojżeszowej, jak i chrześcijanie. Wszyscy się dogadywaliśmy, a ja uwielbiałem z nimi spędzać czas.
Rodziny mamy i taty były dość liczne, łącznie obejmowały około sześćdziesięciu osób. Nazwisko panieńskie mojej matki brzmiało Kissel i było w Buczaczu bardzo znane, gdyż Kisselowie wsławili się hojnością i wieloma innymi zasługami. Należeli do licznych organizacji filantropijnych, które pomagały buczackim Żydom i nie-Żydom, ludziom chorym i starym, a także różnym życiowym pechowcom.
Mimo upływu lat wspomnienia o matce nadal są we mnie bardzo żywe. Była kochająca i słodka, delikatna i uprzejma, ładna i bardzo drobna. Zawsze nienagannie się ubierała, pamiętam, że zimą często chodziła w futrze. Natomiast ojciec nosił podbity futrem płaszcz z takim samym kołnierzem. Byli elegancką, dobrze prezentującą się parą.
Moja matka była piękna nie tylko ciałem, ale i duchem. Uwielbiała męża i dzieci – miałem młodszą siostrę Zonię – i nie szczędziła nam czułości. Pamiętam, jak mnie przytulała i całowała, choć kojarzę też, że kiedy robiła to w obecności moich przyjaciół, czułem się nieco skrępowany. Była nieskończenie bardziej uczuciowa niż ojciec, a przy tym bardzo interesowała się wszystkim, co robiłem, na przykład siadała przy mnie i cierpliwie pomagała w odrabianiu lekcji. Ojciec dla odmiany tylko pytał o oceny.
Jeśli nie liczyć mamy i babci, wszyscy Kisselowie byli słusznego wzrostu. Mama pochodziła z dużej rodziny, była jedną z dziesięciorga rodzeństwa, a ja miałem wśród nich dwoje ulubieńców: wujka Zigmunda i ciocię Ernę. Erna nie miała dzieci i traktowała mnie niemal jak własnego syna; w nadchodzących latach zawieruchy udowodniła swoje oddanie, roztaczając nade mną matczyną opiekę. W dużym stopniu to dzięki niej udało mi się przeżyć wojnę.
W piątkowe wieczory przed szabatem mama pięknie się ubierała, zresztą wszyscy się wtedy stroiliśmy. Wychowała się w ortodoksyjnym domu i często złościła się na ojca za jego mniej poboż¬ne nastawienie. Pamiętam, jak mówiła nam, że zbliża się szabat, ten bardzo ważny dzień. W piątki wszyscy Żydzi kończyli pracę wcześniej, a większość żydowskich sklepów była zamykana już po obiedzie. Przed zachodem słońca przychodziła do nas babcia, przynosząc tradycyjne domowe chałki i chleb ziemniaczany, który nazywaliśmy bubanikiem. Matka stała przy oknie, patrząc na pełznące po wzgórzu pierwsze cienie nocy, i czekała, aż żona rabina zapali świece szabatowe. Gdy ujrzała pierwszy płomyk, zapalała nasze. Następnie, zakrywszy włosy szalem, recytowała pradawne szabatowe modlitwy, które żydowskie kobiety od wieków odmawiały w piątkowe wieczory.
Szabat pamiętam znakomicie. Byłem wykąpany, włosy miałem zaczesane na bok, wkładałem ciemny garnitur i białą koszulę, do tego czarne buty wypastowane do połysku. Tak wyszykowany mogłem pójść z ojcem do synagogi. Jadalnię, zimą ogrzewaną piecem kaflowym, zdobiły wyjmowane specjalnie na szabat eleganckie naczynia i lśniące srebrem sztućce. Nad przykrytym białym obrusem stołem górował bardzo duży świecznik z czystego srebra, który mam do dziś jako jedyną pamiątkę z mojego dzieciństwa.
Rodzina z radością zbierała się na cotygodniowym świętowaniu szabatu. Dorośli mężczyźni błogosławili wino w rytuale zwanym kidusz, złote chałki leżały na srebrnej tacy, a z kuchni docierały apetyczne aromaty. Każdy z tych wieczorów był wyjątkowy. Mój ojciec dopełniał błogosławieństwa hamoci nad chlebem, a potem wszyscy dostawaliśmy po kawałku pieczywa maczanego w soli. W każdy piątek mama gotowała też potrawkę z kurczaka, rosół i ziemniaczany kugel. Ojciec zawsze chwalił jej potrawy, bo rze¬czywiście była świetną kucharką. Odłamywaliśmy kawałek bubanika i maczaliśmy go w sosie z potrawki. Cóż to była za uczta! Uwielbiałem to.
Jak już wspominałem, mama była jedną z dziesięciorga rodzeństwa. Nie pamiętam wszystkich, a jedynie tych, którzy byli mi najbliżsi. Jej brat, Zigmund Kissel, był artystą i popierał moje za-interesowanie sztuką. Lubiłem patrzeć, jak rysuje komiksowe ilustracje do miejscowej gazety. Stał się dla mnie inspiracją, a także chwalił moje rysunki. Dowiedziałem się potem, że wuj Zigmund zamierzał przekonać rodzinę, by posłali mnie na zajęcia plastyczne, lecz wybuch wojny przekreślił te plany.
Ciotka Erna i jej drugi mąż, Jacob, również byli dla mnie bardzo ważni. Erna, z zawodu księgowa, do ślubu pracowała w dużej firmie cukrowniczej. Wkrótce potem jej pierwszy mąż wyjechał do Ameryki, aby obojgu urządzić tam nowe życie. W latach 30. ubiegłego stulecia dobrze sytuowani mężczyźni w pewnym wieku wyjeżdżali do Ameryki, żeby uniknąć służby wojskowej. Ale mąż Erny dosłownie zniknął, wszelki słuch po nim zaginął. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy zmarł, czy po prostu poznał kogoś innego i zaczął drugie życie. Tak czy inaczej, ciocia Erna została sama, bez męża.
Kiedy po latach poznała Jacoba, mężczyznę z jej stron, nie mogli się pobrać, gdyż zgodnie z żydowskim prawem zamężna kobieta nie może ponownie wyjść za mąż, dopóki nie uzyska żydowskiego rozwodu. Ponieważ pierwszy mąż cioci był synem rabina, Erna i Jacob doszli do wniosku, że nikt nie udzieli im ślubu, i przez mniej więcej dwadzieścia lat żyli razem w nadziei, że ich sytuacja jakoś się rozwiąże. W małym mieście, gdzie wszyscy się znali, było to niezwykle trudne, tymczasem rabin – przywódca gminy żydowskiej – nie chciał udzielić ślubu kobiecie, która nie miała rozwodu ani aktu zgonu męża. Mój dziadek ze strony matki, choć sam był ortodoksyjnym Żydem, próbował im pomóc. Pamiętam jednak, że gdy udał się do synagogi po chupę, czyli baldachim, pod którym zawierane są żydowskie związki małżeńskie, odmówiono mu. Słyszałem potem, jak moi rodzice narzekali na ortodoksów z synagogi, określając ich jako trudnych i nieracjonalnych.
Dziadek ze strony matki był szanowanym obywatelem naszej społeczności. Wyróżniał się religijnością, a także służył pomocą ubogim i pokrzywdzonym przez los mieszkańcom Buczacza. Był też niezwykle zaradny i pewnego dnia rozwiązał długoletni problem Erny i Jacoba. Przyszedł do nas z czterema kijami od mioteł, przymocował do nich narzutę i pod tą prowizoryczną chupą udzielił Ernie i Jacobowi ślubu w naszym domu.
Wuj Jacob był właścicielem znajdującej się w centrum Buczacza dużej fabryki czekolady i innych słodyczy, a w dzielnicy handlowej miał sklep, w którym sprzedawał swoje wyroby. W powszechnej opinii uchodził za człowieka zamożnego, na przykład mógł pozwolić sobie na wynajęcie z Erną nowoczesnego mieszkania wyposażonego w łazienkę z prysznicem, co w tamtych czasach uchodziło za luksus. Nietrudno zgadnąć, że uwielbiałem odwiedzać wuja Jacoba w jego fabryce. Pachniało tam obłędnie pysznie i mogłem zjeść tyle cukierków i czekolady, ile dusza zapragnie, bo zawsze znalazły się dla mnie jakieś smakowite kąski i polewy. Pozwalał mi też zabierać cukierki do domu, a niekiedy prosił o pomoc w ich produkcji. Ciocia i wujek byli nierozłączni, lecz niestety nie mogli mieć dzieci. Pamiętam, że ciocia Erna każdego tygodnia dawała mi trochę grosza, a warto zaznaczyć, że z perspektywy dziecka w 1938 roku była to całkiem pokaźna sumka. Nawet od ojca nie dostawałem takiego kieszonkowego.
Ojciec pochodził z pobliskiego Czortkowa. Mamę poznał przez żydowską swatkę, co w tamtych czasach było powszechną praktyką. Swatki zazwyczaj organizowały spotkania między rodzinami pary, a bardzo ważnym aspektem swatania było omówienie posagu. Swatka zawsze poruszała temat pieniędzy z rodzicami dziewczyny. Im bardziej wpływowa była rodzina, tym większy oferowała posag, dzięki czemu de facto kupowało się odpowiedniego dla pozycji tej familii męża. Zamożna dziewczyna mogła wyjść za uczonego, biznesmena, lekarza lub przedstawiciela innego wolnego zawodu. Ale jeśli wywodziła się z ubogiego domu, mogła liczyć na męża tylko ze swojej klasy społecznej i ekonomicznej.
W posagu ślubnym dziadek ze strony matki przekazał mojemu ojcu sklep z odzieżą męską. Ojciec każdego ranka otwierał go, a w południe zamykał, by udać się do domu na główny posiłek. Po krótkiej drzemce wracał do sklepu i pracował do osiemnastej lub dziewiętnastej. Wieczory uwielbiał spędzać w kawiarni, grając z przyjaciółmi w karty i dyskutując o polityce. Od czasu do czasu mama wysyłała mnie tam, żebym mu przypomniał, która jest godzina.
Ojciec był wyznawcą szorstkiej miłości. Rzadko się do mnie odzywał, chyba że chciał zapytać, jak mi idzie w szkole, i nigdy się ze mną nie bawił. Wiem jednak, że mnie kochał. W tamtych czasach ojcowie często wobec synów byli powściągliwi i wymagający, uważając, że to właściwe podejście, bo dzięki temu dziecko hartuje się i przygotowuje do tego, co je czeka w życiu. Być może miał słuszność. Niewykluczone, że właśnie dzięki temu znalazłem w sobie siłę do przetrwania przez te wszystkie lata, podczas któ¬rych żyłem w ciągłym niebezpieczeństwie.
Ojciec zawsze był nienagannie ubrany i każdego dnia przed wyjściem do pracy starannie wybierał garnitur. Wysoki, ciemnowłosy i szczupły, wyglądał bardzo przystojnie. Miał kolekcję kapeluszy typu fedora i lasek, co w latach 30. ubiegłego wieku stanowiło znak rozpoznawczy eleganckiego europejskiego dżentelmena. Ubierał się bez pośpiechu, dobierając do stroju stosowne nakrycie głowy i laskę. Był bardzo wytwornym biznesmenem.
Moja siostra Zonia była o pięć lat młodsza ode mnie. Pamiętam, że pozwalano mi bujać jej kołyskę, kiedy była niemowlęciem, lecz inne sprawy rozmyły się w mojej pamięci. Nie znam nawet jej żydowskiego imienia i nie potrafię jej opisać. Była małą i cichą dziewczynką, nie przypominam sobie, by płakała nawet w najtrudniejszej sytuacji. Gdy wybuchła wojna, Zonia miała zaledwie cztery lata. Na szczęście nie bardzo jeszcze rozumiała, co się wtedy działo.
Babcia ze strony matki zmarła jeszcze przed wojną. Dziadek był właścicielem zakładu produkującego męską odzież oraz sklepu firmowego. Należał do komitetu kupieckiego i był członkiem największej synagogi w mieście. Do tej dużej, sprawiającej imponujące wrażenie budowli ojciec zabierał mnie w piątkowe wieczory i święta. Jeden z jego braci, którego imienia nie potrafię sobie przypomnieć, mieszkał niedaleko Tarnowa, gdzie prowadził prak¬tykę lekarską, a ojciec często jeździł do niego w odwiedziny, choć oba miasta dzieliło ładnych kilkaset kilometrów. Przywoził z tych wizyt wysokiej jakości, dobrze uszyte garnitury, których jego brat już nie nosił, i mówił z uśmiechem:
– Takich nie sprzedaję w swoim sklepie.
Miejscowy krawiec przerabiał je dla mojego ojca, a ja dziedziczyłem po tacie stare. Krawiec przerabiał je także dla mnie na święto Pesach. Pamiętam też, że na każde Pesach dostawałem nową parę butów.
Nasza rodzina była raczej tradycyjna niż religijna, lecz ojciec nieźle znał Torę i często prowadził modlitwy w Wielkiej Synagodze, a ja stałem u jego boku przepełniony dumą. Wielką Synagogę w Buczaczu uznawano za jeden z największych skarbów Galicji Wschodniej i Zachodniej. Budynek wzniesiono w 1728 roku, którą to datę wypisano znakami hebrajskimi i cyframi rzymskimi w pobliżu wejścia dla kobiet.
Książkę „Chłopiec w lesie. Prawdziwa opowieść o przetrwaniu podczas II wojny światowej” zamówicie pod tym linkiem!
Polecamy również pozostałe książki, które Wydawnictwo HarperCollins Polska ma w swojej ofercie.