Zagubione stulecie. Dlaczego uczymy studentów historii na XIX-wieczną modłę?
Zachęcamy również do zapoznania się z polemiką autorstwa Tomasza Leszkowicza
Trzy pokolenia Annales, mikrohistorie, zwrot lingwistyczny i narratywistyczny, Focault... Dydaktyka akademicka z reguły przechodzi obojętnie wobec metodologicznych sugestii znaczących myślicieli XX stulecia, które dla historiografii ma bodaj największe znaczenie. Owszem - słynne nazwiska, żeby w papierach się zgadzało, student pozna w ramach jednego przedmiotu, od strony teoretycznej. A życie swoje! Sposób nauczania historii akademickiej zatrzymał się na modelu zaproponowanym przez Leopolda von Ranke w latach 20 XIX wieku, czyli 200 lat temu… Ale co tam to lekkie opóźnienie cywilizacyjne… I tak pysznimy się przed innymi naukami humanistycznymi i społecznymi – jedne wyszydzając za interdyscyplinarne podejście, inne rugując za to, że spokojnie dałoby się je zaliczyć w poczet historii – np. religioznawstwo.
Studia historyczne bez wątpienia skrzywdził system boloński. Za jego sprawą liczba lat nauki zredukowała się do trzech – kompetencje w zawodzie zyskujemy wraz ze stopniem licencjata; tylko w tym przypadku możemy też liczyć na solidną dawkę wiedzy. Wiedza ta jednak przekazywana i przyswajana jest w zawrotnym tempie – w trzy miesiące student musi opanować całą epokę. A robi to od podstaw, bowiem ze szkoły średniej przychodzi z wiedzą, która przypomina klechdy domowe. Materiał jest tak obszerny, że nie ma szans, by w tym czasie ułożyło się to w głowie. O utrwaleniu nawet nie ma mowy.
Jest jeszcze całkowite przeciwieństwo licencjatu, czyli nudne i uciążliwe studia magisterskie. Na nie z reguły nikt nie ma pomysłu i uchodzą tylko za formalność. Z litości spuszczę na ten temat zasłonę milczenia.
Chcę wierzyć, że lista grzechów w metodach kształcenia akademickiego na historii to wina systemu 3+2. Wypunktujmy je.
Czego mi brakuje w modelu edukacji przyszłego historyka?
1. Nauki myślenia syntetycznego, umiejętności tak istotnej, jeżeli chodzi o proces rozumienia dziejów i – co za tym idzie – tego, co dzieje się wokół. 2. Odbrązowiania i demitologizowania wydarzeń i jednostek. Dyktowanie tego, kto wielkim poetą był zostawmy dla uczniów szkół podstawowych, którzy jeszcze nie widzą i nie są w stanie zrozumieć rzeczywistości w odcieniach szarości. 3. Dopuszczenia do głosu innych nauk humanistycznych (co się zowią, bardzo protekcjonalnie zresztą – nauki POMOCNICZE historii; i nie mówię tu o heraldyce), których podpowiedzi i stanowiska wzbogacają perspektywę poznawczą historyka. 4. Za krzywdzące uważam spychanie historii gospodarczej i społecznej na margines rozważań – wpływa to na postrzeganie świata przez młodego człowieka, który nie będzie miał później pojęcia, że za kulisami teatru polityki rozgrywają się prawdziwe światowe interesy i nurty, których polityka jest tylko projekcją. I że zawsze tak było – i będzie.
Co zaś razi w narracji tak, aż dusza jęczy?
1. Pielęgnowanie myślenia mitycznego, 2. Przemycane ideologie i 3. Grzech europocentryzmu.
A fe! Za mało się uczymy od kolegów filozofów i antropologów, którzy w wydawaniu ocen i używaniu wartościujących pojęć są ostrożniejsi. Taki ich zawód, ale to nie znaczy, że my jesteśmy w swojej roszczeniowej egzaltacji usprawiedliwieni! Że w nauczaniu dziejów, zwłaszcza rodzimych, musimy odreagowywać krzywdy naszego narodowego ego.
O ile prowadzący jeszcze z reguły zachowują wstrzemięźliwość ideologiczną wywodu, o tyle dziatwa pozwala sobie do woli na obelgi pod adresem grup społecznych i jednostek, na uwagi natury politycznej, na antynaukowy bełkot. Boli mnie, że w takich sytuacjach niekiedy brak jest reakcji ciała pedagogicznego. W takich sytuacjach należy sprowadzać towarzystwo do pionu, bo ci opętani teoriami spiskowymi ludzie, kiedy wyjdą z uczelni, pójdą z tymi bredniami – do dzieci w szkołach! Nie umywajcie rąk, naukowcy-dydaktycy, bo będziecie mieli głupotę przyszłych pokoleń na sumieniu!
Boli mnie też, że naukowców-indywidualistów, którzy ośmielą się prowadzić badania nad trochę mniej typowym zagadnieniem, traktuje się z góry i wyraża lekceważąco o ich pracy. Historykowi kulinariów obrywa się zatem, że najada się za pieniądze z grantu, które potrzebne są wszakże gdzie indziej,
a specjalistom od dziejów relacji kulturowych człowieka ze zwierzętami, że pieski i świnki to temat dobry do badań dla rozkapryszonych pensjonarek (pragnę przypomnieć przełomową rolę, jaką dla społeczności ludzkich neolitu odegrało udomowienie canis lupus i początki hodowli trzody chlewnej). Przecież nie wszystko wojna na tym świecie!
Wierzę, że to wszystko wina tego przeklętego systemu.
Ale czyż inne dyscypliny nie muszą się z nim zmagać? Oprócz psychologii i prawa, które się jakoś uchowały (na szczęście; nie mam na tyle rozwiniętej wyobraźni, żeby móc zwizualizować sobie terapię u psychologa po licencjacie), muszą wszystkie. Zatem żadne to wytłumaczenie! A jednak po studiach na filologii polskiej i antropologii kultury na dwóch uczelniach w różnych regionach Polski, ze łzą w oku stwierdzam (bo to były moje najpierwsze studia), że największe zakute łby wśród studentów bytowały niestety właśnie na historii. Klimat musi zatem sprzyjać.
Spowodujmy zatem jego zmianę i uwolnijmy tę dziedzinę z anachronizmów. Otwórzmy głowy na całość doświadczenia ludzkiego w dziejach, na to, co zdobył dla historiografii XX wiek - nawet z pełnym sceptycyzmu i relatywizmu postmodernizmem.
Chciałabym za to podziękować wszystkim uniwersyteckim Osobowościom z UŁ, które pomogły mi otworzyć niektóre klapki w głowie i dzięki którym zdobyłam bazę pod zgłębianie wszystkich innych dziedzin humanistycznych, czym teraz z powodzeniem się zajmuję. Bo historia jest bazą do zrozumienia wszystkiego, co ludzkie.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.